wtorek, 1 marca 2011

MUZYKA - Tame Impala: InnerSpeaker (2010)

1. It Is Not Meant to Be (5:21)
2. Desire Be Desire Go (4:26)
3. Alter Ego (4:47)
4. Lucidity (4:31)
5. Why Won't You Make Your Mind? (3:19)
6. Solitude Is Bliss (3:55)
7. Jeremy's Storm (5:28)
8. Expectation (6:02)
9. The Bold Arrow of Time (4:25)
10. Runway, Houses, City, Clouds (7:15)
11. I Don't Really Mind (3:45)

Całkowity czas: 53:14

  W Australii dokonano istnego cudu. Naukowcy z kraju kangurów stworzyli najprawdziwszy wehikuł czasu. Nikt nie chciał jednak nastawić wykształconego siedzenia i pójść w ślady bohatera "Powrotu do przyszłości", ogłoszono zatem opłacenie żądnego przygód ochotnika, który odegrałby w tym eksperymencie rolę doświadczalnego króliczka. Zgłosiła się nie jedna osoba, a cztery: Kevin Parker, Dominic Simper, Nick Allbrook i Jay Watson. W ramach wyróżnienia, pozwolono im wybrać moment w czasie, do którego mieliby się wybrać i - jeśli Bóg pozwoli - wrócić zeń bez szwanku. Pamiętny moment uwieczniła stacja BBC - Kevin, którego grupa wybrała na reprezentanta, powiedział:
 - Whatever, man. Maybe late '60s?

  Na powrót czwórki z zapartym tchem czekał cały świat. Na szczęście, eksperyment zakończył się gromkim sukcesem. Okazało się, że młodzi Australijczycy spędzili w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku kilka lat. Z wehikułu czasu wyszli boso, w długie, nieczesane włosy wplecione mieli kwiaty, nogi zdobiły wytarte dzwony a zwiewne bluzki z szerokimi rękawami zastąpiły kraciaste koszule, w których przystąpili do eksperymentu. Mówi się także, że z ich ust czuć było woń palonej marihuany. Naukowcy zbyt zajęci byli jednak otwieraniem butelek szampana, aby fakt ten definitywnie potwierdzić. W konferencji, która odbyła się kilka dni później, padło wobec "Hipisowskiej Czwórki" pytanie, czy i co zmieniliby w dzisiejszym świecie. Parker stwierdził:
 - The music, man. 


  Debiut Tame Impala wywołał prawdziwe trzęsienie ziemi na gruncie muzyki niezależnej. Kojarzysz na pewno liczne zespoły, które upodobniają swoją muzykę do "tamtych czasów"? Zapomnij, "InnerSpeaker" to właśnie "tamta" muzyka. Radosne granie, zanurzone po ramiona w strumieniu psychodelicznego rocka, gdzie solówkę można wydłużać wedle uznania, skupione na formie, złapaniu słuchacza w narkotyczny trans i bujaniu jego głową, najlepiej oddychającą polnym, leśnym, niezurbanizowanym powietrzem. Brzmienie tak zanieczyszczone, jakby ktoś wrzucił taśmy z nagraniami do piaskownicy przed zmontowaniem krążka. Cud, miód. Owszem, to nie jedyny zespół ostatnich lat, który dokonał tego typu idealnego upodobnienia, ale pasja towarzysząca debiutowi Australijczyków  tworzy zeń dzieło naprawdę wyjątkowe.

  Zbyt powierzchownie? Jedenaście kompozycji, które podzielić możemy na dwa obozy: bardziej psychodeliczny i drugi, maźnięty popowym pędzelkiem. Zaczniemy "od dupy strony". Wśród przedstawicieli bliższego stacjom radiowym grania, wskazać można singlowy "Solitude Is Bliss" (ciekawy klip, polecam), który nadawałby się nawet do tańczenia, gdyby nie narkotyczne "wtrącenie" w połowie; iście beatlesowe "I Don't Really Mind", przy którym już bujać się na parkiecie spokojnie można, czy pędzące do krainy halucynogennych grzybków "Lucidity". Bardziej przebojowym można także nazwać niemal instrumentalny "The Bold Arrow of Time", oczywiście gdyby nie totalny odjazd w dalszej części. Zauważyłeś na pewno, że - mimo nazwania tych utworów "popowymi" - wciąż używam określeń nawiązujących do psychodelicznego rocka. Wyobraź sobie zatem, drogi Czytelniku, jak szaloną jazdą musi być druga "grupa" kompozycji, w których zespół sprzedaje swoje dusze diabłu i wznosi się na wyżyny hipisowskich klimatów. Posłuchaj "Expectation", "It Is Not Meant to Be", czy "Desire Be Desire Go", w którym gitarowa solówka radośnie "faluje" z jednego głośnika do drugiego, a jeżeli wciąż Ci mało, zanurz się w morze dźwięków "Runway, Houses, City, Clouds" - mojego ulubieńca na albumie i...

  Pokochaj lub znienawidź. Jestem przekonany, że do grona słuchaczy "InnerSpeaker" nie trafi zupełnie, miną się z jego światem, nie poczują bluesa. Nie każdy też przychylnym okiem patrzy na psychodeliczny rock przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - takie osoby mogą dostać gwałtownego bólu zębów podczas przeprawy z Tame Impala, a ortodoksyjni audiofile prędzej zadzwonią ze skargą do producenta sprzętu muzycznego z powodu charakterystycznego brzmienia niż wsłuchają się w muzykę.

  Ale przyznać musi każdy, że tym razem wielki hałas w mediach oraz zachwyt krytyków ma swoje podstawy. Australijczycy stworzyli naprawdę spójny album, którym pięknie ukłonili się zmarłemu już gatunkowi psychodelicznego rocka. Pochwalić należy upór i efekt końcowy ich wysiłków. Osobiście zachęcam do degustacji, albo chociaż spróbowania Tame Impala w któryś z "tych legalnych" sposobów. Sam byłem w szoku, że tak wyśmienicie mi się tego słucha. Należę bowiem do jednego ze wspomnianych wyżej audiofili i kocham wymuskane, wielokanałowe brzmienie. Z muzyką niczym z kobietą - zdarzyć się może wszystko :)

Ocena: 8,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.