niedziela, 17 kwietnia 2011

KONCERT - Blackfield, klub Progresja, Warszawa (14.04.2011)

  - Nie ma na co czekać, stary! - krzyknął zapewne Steven Wilson do swojego najlepszego kumpla, Aviva Geffena, po wydaniu trzeciego, budzącego niemałe kontrowersje albumu Blackfield, "Welcome to My DNA". - Chciałbym skupić się w końcu na swojej solowej płycie, więc miejmy to z głowy i let's take this show on the road, baby!

  Dwukrotna wizyta duetu w Polsce nikogo nie mogła zdziwić - czasami wydaje mi się, że Blackfield jest u nas jeszcze bardziej ceniony niż Porcupine Tree. Na pewno przez moją ukochaną Starą Gwardię, która metalowe romanse Jeżozwierzy wciąż kwituje gromkim śmiechem, ale ja sam jakoś nigdy nie potrafiłem traktować dwóch brytyjsko - izraelskich krążków w stu procentach poważnie. I ciężko podać mi nawet konkretny powód. Utwory znałem przecież na pamięć. Być może potrzeba mi było "przeżyć" premierę albumu Blackfield na własnej skórze (w momencie wydania "dwójki" dopiero zaczynałem swoją przygodę z prawdziwą muzyką), poczuć dreszcz niepokoju i niepewność przy zapoznawaniu się ze świeżym materiałem. "Welcome to My DNA" umożliwił mi to wszystko, na deser podał zaś porcję naprawdę udanej muzyki, która (całe szczęście) nieznacznie różni się od "starych" dokonań duetu. Dzięki temu, tłukąc się pociągiem w ostatni czwartek do stolicy, w pewnym momencie pomyślałem dokładnie to samo, co dwa lata temu przy okazji wrocławskiego koncertu Porcupine Tree: "Cholercia, przede mną naprawdę wielki wieczór!".

  Siedem godzin w trasie minęło wręcz komfortowo. Tym razem obyło się bez typów spod ciemnych gwiazd, awarii lokomotyw, wędrówek pieszo w deszczu, dzikiej walki o miejsca siedzące, pomyłek przystanków czy pseudokibiców.  Dla Czytelnika to być może minus, bo gromkiego śmiechu nie będzie, ale przynajmniej miałem okazję powtórzyć kilka razy "Welcome to My DNA" na swoim iPodzie. Tak, dokładnie takim, jakie z radością niszczy na wszelkie możliwe sposoby Steven Wilson. Przez chwilę myślałem nawet, że poproszę go o autograf na tylnej obudowie, jednak szybko ten pomysł porzuciłem, przez wzgląd na wartość materialną sprzętu, własne zdrowie i ewentualną furię każdego, kto dzień później w Krakowie nie uświadczyłby wyjścia obrażonego muzyka na scenę.

  Gdy dotarłem do naszej cudownej stolicy, nie było czasu na wędrówki krajoznawcze. Szybka wizyta w KFC (które to w Warszawie serwuje półtora więcej "jedzenia" za te same ceny, co dla przykładu we Wrocławiu - zanotowałem to sobie z wielkim bólem w sercu), łapanko - macanko taksówki i pół godziny przebijania się przez korki do Progresji. Należy oddać szacunek panu kierowcy, drugiemu najbardziej zakręconemu bohaterowi dzisiejszej relacji (do pierwszego jeszcze wrócimy), wielkiemu znawcy stolicy i aktywnemu obywatelowi Rzeczypospolitej. Przytoczę pytanie:
  - A gdzie tu można ewentualnie napić się piwa po koncercie?
  - No tutaj, widzi pan, taki zajebisty klub jest - wskazał palcem na mijany właśnie lokal o dużo mówiącej nazwie Play House. - Goł goł mają, niezłe ceny i pokoiki na górze, to nie trzeba wychodzić nawet, żeby się pobawić.

  Progresja. Nigdy chyba nie nauczę się, że na koncert nie wolno wnosić butelek z napojami. Więc wyrzucenie plastiku i znowu Progresja. Idealnie na czas, gdyż na scenie rozkładał się właśnie Mati Gavriel, support Blackfield. Niestety, nie jesteśmy równie godni co Amerykanie, którym przyjdzie rozczulić się przy Anathemie, chociaż na chłopaka wyjątkowo narzekać nie sposób - zaprezentował zestaw delikatnych utworów i dał niezły pokaz umiejętności wokalnych (kwestia samego głosu to rzecz sporna, mi nie przeszkadzał). Taki "gorszy" Petter Carlsen. Muzykę puszczał sam z taśmy, co wyraźnie odbiło się na walorach wizualnych i szybko wynudziło publiczność, jednak - wielkie dzięki wszystkim mitologicznym bóstwom - na gwiazdę wieczoru nie przyszło długo czekać. Mniej więcej w momencie osiągnięcia temperatury czterdziestu stopni Celsjusza (ciekawe, jak podobny koncert zniosłaby Progresja w lecie?) zespół wyszedł na scenę. "I zaczął się teatr"...

"Gitarowe megaskupienie" on, do not switch off!
  Pochwalić należy wszystko. No, może poza akustyką klubu, lekko "piwniczną" (jak to uznał mój dobry znajomy) i eliminującą dobitnie uczucie głębi dźwięku. Steven z roku na rok śpiewa coraz lepiej (zabawne, bo tak samo uznałem po wrocławskim występie Porcupine Tree), nie ma też mowy o gapieniu się ciągle na własne, brudne, spocone i (wiadomo) nagie stopy - to już naprawdę "international popstar", świadomy swojego kultu, wyrachowany i - niestety - bardziej niedostępny. Jakże więc ucieszyły mnie dwie drobne wpadki z jego strony: wpadnięcie podczas solówki w mikrofon i utrata sławetnego "gitarowego megaskupienia" oraz moment "Waving", w którym zapomniał jednego wersu, krzywo popatrzył się na wszystkich i zaśpiewał "nananana" do melodii, żeby tylko wypełnić lukę. Dzięki temu wiem, że do czynienia miałem z żywym muzykiem, nie koncertowo zaprogramowanym cyborgiem.

Izrealska gwiazda jakby nieco zagubiona
  Absolutną klasę pokazał Aviv Geffen, od którego spodziewałem się wyłącznie ogromnej ilości fałszu i okazania wklęsłej klaty. Jednak ani jedno, ani drugie nie nastąpiło tak prędko - Izraelczyk zaprezentował się naprawdę rewelacyjnie w "swoich" utworach, czyli kontrowersyjnym "Go to Hell" (napisanym, jak przyznał, dla jego rodziców), "Glow", które wykonał niemal zupełnie samotnie na scenie lub przebojowym "Oxygene". Jego nieokiełznany głos nie wpadał w typowe wibracje, śpiewał czysto, czasami tylko za wysoko, ale to pewnie kwestia ekscytacji. Widać było, że Aviv przeżywa tę trasę o wiele bardziej niż Wilson. Największe pochwały zostawiłem sobie na koniec, gdyż nie należą się żadnej z omawianych gwiazd, a szalonemu perkusiście, który w wiele oklepanych motywów wprowadził tyle ekspresji i życia, że ukradł sporą część całego show. Tommer Z - bo tak się go przedstawia, wygrywa moją własną Nagrodę Publiczności.

  Po raz pierwszy w historii zespołu nie zagrano wszystkich utworów ze studyjnych krążków. Nie powinno nikogo dziwić, że Blackfield skupił się na kawałkach z "Welcome to My DNA" (zabrakło wyłącznie przepięknego "Far Away") i przedstawieniu ich orkiestralnej natury w bardziej rockowych barwach. Niesamowicie zabrzmiało tak nielubiane "Dissolving with the Night" (czy ktoś może mi podać powód niechęci do tak intrygującej piosenki?), w którym - zamiast smyczkowego budowania napięcia - usłyszeliśmy miażdżące riffy Stevena. Prawdziwych ciarek przysporzył wszystkim z pewnością "DNA" (moja ulubiona kompozycja z nowego krążka), ale nawet "On the Plane", wcześniej przeze mnie nierozumiane, wypadł super, mówiąc w najbardziej kolokwialny sposób. Publiczność przyjmowała z istnym szaleństwem wszystkie powroty do dwóch starszych albumów Blackfield, które zahaczyły o "dwójkowe" "Epidemic" (kudosy za wykonanie), "Miss U", "Once" (Tommer Z tutaj wymiótł towarzystwo) i "Where Is My Love?" oraz "jedynkowe" "Blackfield", "Pain", "Glow" i zjawiskowe "The Hole in Me", którego wybuchowe refreny wypadły bardziej nastrojowo niż niejedna kolacja przy świecach.

"Cloudy Now" zagramy jak będą grzeczni"
    Trzy kawałki na bis porwały wszystkich, bez wyjątku i właśnie ten krótki moment, obok "DNA", wspominać będę najcieplej. Prawdziwe hymny wilsonowej społeczności: "Hello", "End of the World" i - OCZYWIŚCIE - "Cloudy Now", których nie śpiewać mogli już chyba tylko całkowici ignoranci. Co ciekawe, publiczność składała się zarówno z osób starszych, młodzieży, jak i dzieci z podstawówki w koszulkach "Welcome to My DNA", którym to wybaczę, że nie wrzeszczały "We are the fucked up generation!", jednak zauważcie, drodzy Czytelnicy, ile tych "popierdolonych generacji" już mamy. I jak cudownie taka pieśń może połączyć pokolenia :)

  Nawiązując do poprzedniego akapitu, z idealnym przedstawicielem naszej pokręconej generacji miałem styczność w pociągu do Katowic, którym wracałem po koncercie. Wyszedłem z przedziału, bowiem dojeżdżaliśmy już do stolicy Śląska i miałem tam poczekać godzinkę na kolejny rozpadający się w oczach pociąg. Usłyszałem hałas, jakby ktoś biegł przez pociąg i rzeczywiście, w moim kierunku zmierzał zakapturzony osobnik, z którego aż buchało niewyczerpanym testosteronem. Poczułem strach, że ujście dla hormonów odnajdzie w sprowadzeniu mnie do parteru, ale nie miałem gdzie uciec; nie pozostawało nic innego niż próba wyminięcia byczka. Biegł w moim kierunku, "wkurwiony jak sto pięćdziesiąt", jednak metr przede mną zatrzymał się, otworzył z hukiem drzwi do przedziału po swojej lewej (budząc niewinne starsze panie), wszedł do środka, zgasił światło (?) i - zwracając wybałuszone do granic ludzkiego organizmu oczyska na mnie - ryknął głosem Mikaela Åkerfeldta: "PRZECHOOOOODŹ". Usłuchałem. "Popieprzony, ale kulturalny" - pomyślałem podczas wychodzenia z pociągu.


Było świetnie. Ale teraz czekamy na drugi solowy album Stevena Wilsona i - miejmy nadzieję - najbardziej intrygujący koncert roku w ramach jego promocji. 

PS: Fotografie wykonała Agnieszka "Lothien" Lenczewska, którą, do pary z Tomkiem Lepichem, serdecznie pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.