CD 1 (Deform to Form a Star):
1. Grace for Drowning (2:05)
2. Secretarian (7:41)
3. Deform to Form a Star (7:50)
4. No Part of Me (5:44)
5. Postcard (4:28)
6. Raider Prelude (2:23)
7. Remainder the Black Dog (9:26)
CD 2 (Like Dust I Have Cleared From My Eye:
1. Belle de Jour (2:59)
2. Index (4:48)
3. Track One (4:15)
4. Raider II (23:21)
5. Like Dust I Have Cleared From My Eye (8:00)
Całkowity czas: 83:00
Jakież to szczęście, że uczelnia nie dawała mi o sobie zapomnieć przez ostatnie tygodnie, wymuszała czytanie po nocach, szalone rajdy przez miasto po wpisy i pisanie niepotrzebnych zupełnie prac na temat konceptów w twórczości Jana Andrzeja Morsztyna (któremu dziękuję serdecznie za śliczną piątkę w indeksie!). To była najlepsza wymówka, jaką mogłem sobie wymarzyć. "Przed czym wymówka?" - pytasz, drogi Czytelniku, ale odpowiedź masz już na końcu języka. Przed pisaniem recenzji "Grace for Drowning", przed oficjalnym pojedynkiem ze Stevenem Wilsonem, moim przewodnikiem, muzycznym Wergiliuszem, który przepchnął mnie przez całe piekło, czyściec i zostawił pod bramą raju ambitniejszych odmian rocka. Każdy myśli, że wysmażenie tekstu o ulubionym artyście to bułeczka z masełkiem lub piwko z orzeszkami. Błąd. Już podczas przeprowadzonego kilka dni temu wywiadu łapy trzęsły mi się jak agrestowa galaretka, a zdolność trzeźwego myślenia i utrzymywania duchowego spokoju czmychnęła gdzieś daleko w kąt. A teraz mam stać się jednym z pierwszych w Polsce wieszczów nowego wydawnictwa Bosonogiego Majstra. Ubi sunt?! Gdzież zniknęła wołająca mnie na obiad matka i słowa: "Przestań tyle pisać, przecież i tak nikt tego nie czyta!"?
Pisanie muzyki jest jak opowiadanie komuś historii
W dzisiejszych czasach zanika akt słuchania albumów. Słucha się muzyki jako towaru, pobieranego na gwałt z czeluści Pirackich Zatok, rozcinanego na bardziej lubiane kawałki, wrzucanego na podpisane markerem płyty lub przenośny odtwarzacz. Lecimy na zakupy, poznając nowe zespoły między półkami z psią karmą i papierem toaletowym. Dostosowujemy się do czasów, w których przyszło nam żyć i w których każda sekunda staje się bardziej wartościowa niż sztabka złota. Tę jedną lub dwie godziny wolnego w dniu tracimy przed komputerem / telewizorem lub przesypiamy, ładując akumulatory przed następnym biegiem. Nie zrozum mnie źle, Czytelniku, nie oceniam. Pośpiech uzależnia i ułatwia życie. Ucisza sumienie, które ryczy od czasu do czasu, że chciałoby zostawić na tym świecie cokolwiek po swoim właścicielu. Ucisza duszę, która domaga się uniesień. Wygasza emocje, pulsujące wraz z krwią w naszych żyłach. Dla niektórych staje się równie potrzebny jak jedzenie lub picie, niezbędny, "fizjologiczny".
Ale cała ta misternie budowana zasłona dosyć często pęka. Znasz na pewno przypadki filmów, po których jakby ktoś Cię dotknął magiczną różdżką, pstryknął jakiś dziadowski przełącznik w twojej głowie. Emocje wypływają na zewnątrz, nie możesz zasnąć, myślisz o tym wszystkim, co było, co bolało, co koiło, o ludziach, którzy niegdyś stanowili część twojego życia, a teraz nie chcą pamiętać Twojego imienia. Jestem pewny, że mógłbyś kiwnąć głową na znak zgody (gdybyś, oczywiście, nie żył w czasach czytania materiałów w Sieci tylko w celu odnajdywania jakichś sprzeczności i informowania o tym biednego autora), bo tak "było ostatnio" po jakimś "Forrest Gump", "Requiem dla snu" czy innym "500 dni miłości". Struktura wybucha, z jej zgliszczy wychyla się krucha dusza człowieka, dostrzegająca wielkość każdego oddechu, łaknąca doznań. Życia nie ciałem, tylko umysłem.
I zdarzają się takie płyty CD z muzyką. Słuchasz ino pierwszy raz, gdzieś tam właśnie w Biedronce lub KFC, łapiesz się za ucho, które lekko drapiesz i dochodzisz do wniosku, że "to trzeba będzie poznać wieczorem". Być może nawet zamiast megahitu na Polsacie. Wracasz do domu, rozprawiasz się z korespondencją na skrzynce mailowej, sprawdzasz ulubione portale, zamykasz komunikator, wyłączasz komputer. Szykujesz przekąskę, coś do picia i siadasz naprzeciw głośników. Zaczynasz wielką przygodę, podczas której Twoje emocje przestają się kryć i wybuchają niczym prehistoryczny wulkan. Podczas której całe te "dzisiejsze czasy" ujawniają swoją pustkę. No, no, przyznaj, że bywały takie albumy. I to nie tylko w złotych latach 60. / 70. ubiegłego wieku. Teraz też się trafi podobna przygoda, choć - podobnie jak wyśmienity film - raz na ruski rok.
Pisanie recenzji jest jak... pisanie muzyki
Stevena Wilsona cenię tak bardzo nie dlatego, że właśnie takie Wielkie Albumy tworzy, gdyż nawet jemu ta nader ciężka sztuka udaje się od czasu do czasu w całym tym morzu projektów, z którymi jest związany, lecz dlatego, iż tak uparcie do tego dąży. Nigdy nie poprzestaje na tym, co stworzył, zawsze znajduje nową ścieżkę, inne priorytety, następny Cel. Po drodze tworzy albumy nieco mniej udane, czasami trochę sztuczne. Niemniej co kilka lat popełnia rzecz, o której nie sposób napisać inaczej niż "muzyczna podróż" właśnie. Coś na wzór idealnie nakręconego, mądrego i wciągającego jak rura od odkurzacza filmu. Ostatnią wielką rzecz nagrał trzy lata temu i wypuścił, wiedząc chyba o jakości dzieła, pod własnym nazwiskiem. "Insurgentes" nie zawsze spotyka się z podobnym przyjęciem, ale mnie, słuchane zwłaszcza w miksie wielokanałowym, powala na kolana i absorbuje w całości. Nawet podarte kapcie same z nóg zeskakują, chowając się z piskiem pod kanapą.
Wystarczyło pierwsze odsłuchanie "Grace for Drowning", aby obudził się tak długo nieodczuwany impuls. Pierwsze dźwięki pianina Jordana Rudessa w otwierającej tego kolosa kompozycji i wszystko było jasne - to taki album, którego w inny sposób słuchać można nie będzie. Tylko po zmroku, w pustym mieszkaniu, z zamkniętymi oczami. Jest tu pewien pierwiastek niepokoju, który towarzyszył nam (według niektórych w nachalny sposób) na "Insurgentes". Kilka razy możesz złapać się na nerwowym rozglądaniu po zatopionym w mroku pomieszczeniu i przyspieszonym biciu serca. Kolejny apartament odnalazł też sentymentalny smutek, takich ballad artysta nie nagrał od dawna i jeżeli słysząc te piękne chóry w finale jednej z nich nie przejdzie Ci po ciele dreszcz uniesienia, byłbym gotów nazwać Cię gburem. Kilka razy przypomną o sobie elektroniczne czary Stevena, fala noisu, triphopowy podkład i radiogłowe cykadełka.
Ale są też i pewne zmiany. Machina czasu przenosi się z syntetycznych dolin na pasma jazzowych gór i psychodelicznych pastwisk. Cofamy się do najwspanialszych wybryków Roberta Frippa w służbie Jego Karmazynowej Wysokości. Słyszymy szalone popisy Theo Travisa na flecie, rozbrajające sola saksofonu. Nie brakuje wielowątkowych, postrzępionych i narkotycznych sekcji instrumentalnych, podczas których wzrok sam ucieka w stronę kurzących się na półce albumów King Crimson. Jest i dziwacznie zatytułowany, ponad dwudziestominutowy gigant, o którym będzie głośno przez najbliższe kilka lat i którego wykonania na żywo nie mogę się już doczekać.
Na pewno zauważyłeś już, Czytelniku, że próbuję uciec z miejsca zbrodni, nie zostawiając żadnych dowodów, nie pisząc nawet tytułu pojedynczego utworu. Już kiedyś stosowałem podobne sztuczki, z gorszym lub lepszym skutkiem. Tym razem jednak nie czuję potrzeby rozdrabniania się - te utwory będą już wkrótce na ustach wszystkich silnie powiązanych z muzyką progresywną osób. Już pojawiają się krzyki o "albumie roku", pierwszym wielkim wydawnictwie dekady, i to z ust autorytetów (nie byle gówniarzy jak ja) naszego dziwnego, hermetycznego światka. Nie wiem, czy będzie to najlepsza rzecz roku 2011, ale na pewno miejsce na moim prywatnym podium ma zapewnione. A uwierz, że jestem wyjątkowo wymagającym fanem. Jest to też jedna z niewielu płyt o dłuższym niż osiemdziesiąt minut czasie trwania, których nie potrafiłbym przerwać.
Często zazdrości się "dziennikarzom muzycznym". Bo my to dostajemy płyty na kilka tygodni przed całym światem i pod wymówką jakiejś tam recenzji słuchamy ich do woli. Ma to swoje plusy, nie zaprzeczę, ale tym razem to ja zazdroszczę Tobie, drogi Czytelniku. Zazdroszczę tego, że poznasz i zachwycisz się "Grace for Drowning" ze wszystkimi fanami na świecie i nie będziesz musiał tych wszystkich emocji tak bezczelnie chować i czekać tylko, aż miną, aby napisać "jakąś tam recenzję".
Ocena: 9/10 (drugi raz w roku 2011 wystawiam tę notę długogrającej płycie. Pierwszą była "Passion" Pendragon i gdybym wiedział, że wiele miesięcy później na świat przyjdzie taki gigant, musiałbym solidnie przemyśleć pierwszą "dziewiątkę")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.