piątek, 2 września 2011

MUZYKA - Morbid Angel: Illud Divinum Insanus (2011)

1. Omni Potens (2:28)
2. Too Extreme! (6:13)
3. Existo Vulgoré (3:59)
4. Blades for Baal (4:52)
5. I Am Morbid (5:17)
6. 10 More Dead (4:51)
7. Destructos Vs. the Earth / Attack (7:15)
8. Nevermore (5:08)
9. Beauty Meets Beast (4:57)
10. Radikult (7:37)
11. Profundis – Mea Culpa (4:06)

Całkowity czas: 56:40

  Gdy przeczytałem polecenie głównego sternika Wyspy: "rozwiń skrzydła sarkazmu i napisz recenzję o jakimś słabym, albo chociaż przeciętnym albumie", zacząłem zachodzić w głowę nad jakimś tytułem, który mógłby takie wymogi spełnić. Niby przeciętniaków nie brakuje nigdzie i można ich zrywać na pęczki, ale zwykle pamięta się tych, którzy coś osiągnęli i zapisali się w świadomości masowej. Przynajmniej ja tak mam, a Lady zGaga nie nadaje na łamy Wyspy. A że byłem wtedy po Metal Hammer Festivalu, to przypomniały mi się słowa znajomego i koncert Morbid Angel. Znajomy ich nie oszczędził i potraktował sporą dawką gorzkich słów, co może dziwić z ust kogoś, dla kogo Vincent i spółka to prywatni bogowie. Nie zostawił na Illud Divinum Insanus praktycznie suchej nitki porównując je do poczynań wszystkim znanych panów z Rammsteina. Dla kogoś jak on, kto wychował się na wczesnych nagraniach Bolt Thrower to niemal przekleństwo. Było to bezpośrednio przed występem Morbid Angel, więc byłem dodatkowo ciekaw nowych kawałków. Moje oczekiwania były wysokie i w ogólnym rozrachunku koncert Anioła Śmierci był przyzwoity, ale nie porwał mnie. Niepocieszony więc, gdy tylko wybrzmiały ostatnie dźwięki "World of Shit (The Promised Land)" udałem się w celu poprawienia nastroju do stoiska z napojami bezalkoholowymi nacieszyć oczy widokiem urodziwej i przemiłej pani, które te sprzedawała. Z kilkoma butelkami Pepsi pod pachą wracałem na gwiazdę wieczoru - Judas Priest. Ale miało być przecież o Morbid Angel.

   Jestem fanem klasycznych rozwiązań w śmierć muzyce. Przynajmniej wśród gwiazd tego pokroju. Taki np. Altars Of Madness jest dla mnie niczym wzorzec z Sèvres. Do Illud Divinum Insanus zabierałem się ostrożnie niczym do psa z wścieklizną. Fani czekali na nowy album 8 lat, a na powrót z ich niepokornym bożkiem Vincentem aż 15. Więc nadzieje na kolejny epicki album były wielkie. A jak to wyszło...

   Zdania są podzielone. Mi przypomina się recenzja niesławnego albumy wszystkim znanych thrasherów z Bay Area. Mowa tam o tym, że próbują czerpać od tych, którzy wychowali się na ich melodiach i albumach.I tak właśnie powstał prawie nu-metalowy "St. Anger". Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby Morderczy Anioł czerpał od nowych pokoleń śmierć metalowców. Jednak oni stworzyli paskudną hybrydę na którą składa się sporo z nowoczesnego metalowego grania. Mam tu na myśli wspomnianych już wcześniej mających nierówno pod sufitem kolesi z Rammstein i nie mniej normalnego pana Mansona. Nie mam nic do ich wybryków, ale połączenie ich z death metalem tworzy coś coś, co może się spodobać tylko zagorzałym zwolennikom nowoczesności w muzyce ekstremalnej i bywalcom techno imprez, a nie zapuszczonym, długowłosym "brudasom" w glanach (takim jak np. ja :)).

   Nadzieję na dobry rozwój spraw daje jeszcze niepokojące intro. Nie wyróżnia się ono niczym i jest dosyć popularne wśród ciężkich death metalowych albumów. Jednak już pierwsze sekundy "Too Extreme!" przemawiają za tym, że to taki album nie jest. Panowie widocznie w przerwie między nagrywaniem nowego materiału udali się na wycieczkę do górniczego miasteczka gdzieś w zachodnich Niemczech, gdzie na szychcie jedyną piosenką w odtwarzaczu było "Du Hast". Czyżby Morbid Angel miał występować jako support przed nową trasą Rammstein? A może zmieni się im imidż i na koncertach promujących płytę będę pluć ogniem wzorem tych wcześniej wymienionych industrialowców? Bo nie rozumiem drogi, jaką sobie obrali w tej piosence. Nadzieja na lepszy rozwój spraw świta w "Existo Vulgoré", ale dopiero pod koniec. A to za sprawą błyskotliwej solówki Azagthotha. "Blades for Baal" kontynuuje to co rozpoczął wcześniejszy utwór. Słychać tu co prawda domieszkę nowoczesności, ale jest ona tak dobrze wkomponowana, że nie pretensjonalna jak w "Too Extreme!". Linii melodycznej "I Am Morbid" niczego nie braknie. Wszyscy muzycy spełniają dobrze swoje role... poza wokalistą. Vincent pokazuje się tu z innej strony i próbuje zaimponować fanom Hatebreed i Napalm Death. A szkoda, bo z utworu do mosh pitu powstał kawałek do skakania dla zabłąkanych na koncercie Anioła hardcorowców. W "10 More Dead" znów pojawia się chęć zaimponowania nowinkami, ale na szczęście Tim Yeung przypomina sobie jakim jest dobrym perkusistą i w połowie utworu daje krótki popis umiejętności, by potem przez resztę utworu (poza "Destructos vs. the Earth / Attack", gdzie daje popis prędkości, ale też tylko przez chwilę pod koniec utworu) zostać w tyle ze swoją poprawną, ale nie porywającą grą. "10 More Dead" zostawił nadzieję na przyzwoitszy materiał. Można by nawet przyjąć, że "Too Extreme!" to tylko podły żart, ale reszta materiału wynagrodzi marny otwieracz. Niestety takim samym okrutnym żartem okazuje się "Destructos vs. the Earth / Attack". Marszowym krokiem przy dźwiękach górniczo-hutniczo-industrialnej orkiestry dętej rodem z Zagłębia Ruhry brniemy przez ciężkie 7:15 minut. Singlowe "Nevermore" nie jest najgorsze. Oczywiste jest w nim nawiązanie do "Immortal Rites". Tak samo w "Beauty Meets Beast", które jest w zasadzie powtórką z rozrywki "Nevermore". A szkoda, bo blisko było do porządnego death. Gorzki smak eksperymentów cechuje Illud Divinum Insanus. Nie inaczej jest w "Radikult", który atakuje jeszcze bardziej zmasowanym atakiem "umcyk-umstwa". Łyżka dziegciu nie ominie słuchacza i na koniec. Bo "Profundis - Mea Culpa" to zbrejowana masa ze wszystkich eksperymentalnych utworów albumu.

   Vincent wykrzykuje w ostatnim utworze "Mea culpa!" i rzeczywiście ma się za bić w pierś i prosić o wybaczenie fanów, którzy trwali z nim i Aniołem tyle lat. Bo Illud Divinum Insanus jest dla nich jak przetrącenie kości glanem z firmowym, szyderczym uśmieszkiem Davida Vincenta. Nowe "dzieło" Morbid Angel to album w kratkę. Nagrywany jakby przez młodzików, nastawionych na trzepanie kasy, a nie ludzi, którzy stworzyli podwaliny do tego stylu. Największym atutem są w nim solówki Azagthotha, które mimo to są jednak za krótkie, za mało razy wplecione w muzykę i jak na gościa z renomą najlepszego wioślarza death metalu jeszcze za słabe. Mr. Vincent nie wie jak śpiewać. Zgubił death metalowy pazur i próbuje znaleźć się w kaście choćby hardcorowych śpiewaków. Gdzieś w tym wszystkim gubi się Tim Yeung. Jego gra stoi gdzieś na uboczu. Jest poprawna i szybka, ale bez polotu i death metalowej jazdy bez trzymanki.

   Album mogę polecić komuś, kto lubi być ramię w ramię z wszelkimi nowinkami i nie obcy jest mu industrial metal, czy choćby Marilyn Manson. Jeśli jednak drogi czytelniku wolisz klasyczny Metal, ostry niczym ostrze katowskiej siekiery, przesłuchaj raz, albo dwa i sam wyrób sobie opinię na temat Illud Divinum Insanus, żebyś nie miał potem do mnie pretensji. Ja tymczasem jak tylko nadejdzie północ przywdzieję swoją koszulkę Opeth i wrócę do słuchania Altars Of Madness.      

Ocena: 5,5/10   

Michał Smoll

1 komentarz:

  1. Fakt faktem, że to najgorszy album Morbid Angel, ale gość, który pisał ten tekst chyba był mocno naspawany podczas pisania :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.