wtorek, 6 września 2011

MUZYKA - The Devil Wears Prada: Dead Throne (2011)

01. Dead Throne (02:45)
02. Untidaled (02:55)

03. Mammoth (02:43)

04. Vengeance (03:01)

05. R.I.T. (02:49)

06. My Questions (03:12)
07. Kansas (03:36)

08. Born To Lose (03:04)

09. Forever Decay (03:24)

10. Chicago (02:44)

11. Constance (03:19)

12. Pretenders (03:28)

13. Holdfast (03:49)


Całkowity czas : 40:49

Na wstępie od razu muszę przyznać, że nigdy do ścisłego grona fanów zespołu nie należałem. The Devil Wears Prada znam od ładnych kilku lat, miałem do czynienia z ich poprzednimi dokonaniami, jednak jak już wspomniałem – fanem nie jestem. Jednak nie mogłem przejść obojętnie obok najnowszego krążka jednej z ikon amerykańskiego metalcore’u. Panowie zerwali ze swoim dotychczasowym producentem, a za produkcję ‘’Dead Throne’’ odpowiada nie kto inny, jak tylko Adam Dutkiewicz, o którym bez wahania można powiedzieć, że należy do ścisłej czołówki producentów w tym gatunku.

W oczy od razu rzuca się krótkość kompozycji, choć paradoksalnie jest to najdłuższy album zespołu. Mamy tu 13 kawałków, które trwają niecałe 41 minut. Dla porównania, ep’ka ‘’Zombie’’ wydana w poprzednim roku, zawierała w sobie 5 utworów, a trwała lekko ponad 22 minuty. Można więc wywnioskować, że panowie z TDWP postawili na szybkie, chwytliwe i dające kopa kawałki. Może i rzeczywiście dają kopa, ale prędzej takiego, który odrzuci nas na 3 metry od ‘’Dead Throne’’.

Zespół się nie szczypie i od razu na wejście dostajemy kawałek tytułowy, czyli moim zdaniem taki, który albo zwali nas z nóg i będzie bardzo mocnym punktem krążka, albo przynajmniej pozytywnie nas nastroi do reszty materiału. W tym przypadku kawałek tytułowy to potężny strzał, ale do własnej bramki. Żadnego chwytliwego motywu gitarowego, nieciekawy riff i beznadziejny refren, czyli wszystko to, czego powinien się wystrzegać utwór tytułowy. Na domiar złego, potem wcale nie jest lepiej. Drugi ‘’Untidaled’’ wcale nie odbiega poziomem od poprzedniego. Miłą elektronikę w tle zagłusza wrzask wokalisty Mike’a Hranicy, który z minuty na minutę zaczyna coraz bardziej irytować niczym dzwoniący telefon, którego nie chce nam się odebrać. Będzie brzęczał nam nad uchem i nic na to nie poradzimy. Kawałki ‘’Mammoth’’ i ‘’Vengeance’’ to chyba najjaśniejsze momenty płyty. Pierwszy z nich w końcu narzuca jakieś tempo, niczym mamut uciekający przed wygłodniałymi tygrysami szablozębnymi. Plusem jest też miły dla ucha refren. Z kolei jeśli chodzi o ‘’Vengeance’’, tu prym również wiedzie refren, który jest na tyle chwytliwy, że słuchając tego kawałka po raz drugi już będziemy go nucić wraz z wokalistą. Wszystko więc wskazuje na to, że zaczyna być dobrze – dwa dobre kawałki po sobie to chyba nie przypadek. Niestety. Kolejnego utworu, jakim jest ‘’R.I.T.’’, nawet nie skomentuję. Szkoda na niego ‘’strzępić’’ klawiatury. Na ‘’My Questions’’ widać, że na ‘’Dead Throne’’ chłopakom pomysły się jeszcze nie skończyły (dzięki Bogu!), choć nie dobiliśmy jeszcze nawet do połowy płyty. Ciekawe riffy i kolejny wkręcający się refren wynagradzają poprzednią niemoc ‘’R.I.T.’’. Szkoda tylko, że panowie nie rozwinęli skrzydeł w tym kawałku, bo bardzo dobrze się do tego nadaje. Jednak jak to zrobić, jak żaden utwór nie przekracza nawet 4 minut? Choć w sumie nie jest to dla mnie wada, po prostu niektóre kompozycje mogłyby brzmieć o niebo lepiej, gdyby były choć trochę dłuższe. Pierwszą połowę płyty kończy (a w zasadzie oddziela jedną od drugiej) instrumentalny ‘’Kansas’’, który swoim klimatem pozytywnie mnie usposobił do drugiej połowy ‘’Dead Throne’’. Złego wrażenia jednak nie zatarł i właśnie z takim zabrałem się za kolejne utwory.

Gdyby otwieraczem był ‘’Born to Lose’’, po samym jego odsłuchaniu mógłbym pomyśleć, że płyta będzie wręcz świetna. Wszystko w tym kawałku zmierza do świetnego refrenu, który jest jego wizytówką. Idealny numer na otwieracz. Dobrze, że chociaż promuje płytę jako singiel. Niestety kolejne pięć utworów zlewa mi się w bezkształtną masę bez żadnego wyrazu. Wśród nich mogę chyba tylko wyróżnić ‘’Constance’’ za kolejny trzymający poziom refren. Warto dodać, że udziela się w nim Tim Lambesis, frontman amerykańskiego giganta metalcore’u - As I Lay Dying. Jednak z kolei ‘’Chicago’’ to kolokwialnie mówiąc zwykła padaka – wrzask na wrzasku, bez pomysłu i dobrego smaku. Ostatnie dwa, czyli ‘’Pretenders’’ i ‘’Holdfast’’ wypadają nieco lepiej, może za sprawą swojej żywiołowości i niezgorszych ‘’chorusów’’, jednak niestety pozostawiają po sobie niedosyt. Na tyle, że nie miałem ochoty słuchać płyty po raz kolejny, ale na potrzeby recenzji niestety musiałem.

Krótko podsumowując – najnowsze dziecko The Devil Wears Prada jest niestety dosyć chorowite, może to syndrom wcześniaka i panowie zbyt szybko wyszli ze studia nie czekając na lepsze efekty, choć przecież przesiedzieli w nim pięć długich miesięcy. ‘’Dead Throne’’ słuchałem kilka razy, jednak już po drugim mniej więcej wiedziałem jak ocenię krążek. Dziwi mnie tylko to, że tak przeciętna płyta wychodzi spod producenckich skrzydeł Dudkiewicza. Z drugiej jednak strony patrząc na recenzje jakie zbiera, mam wrażenie, że to ja wychodzę na ‘’tego złego’’. Trudno, nic na siłę. Myślę, że na płycie zabrakło wszystkiego, co powinna zawierać płyta, która chce przyciągnąć uwagę słuchaczy – ciekawych melodii, genialnych partii gitar, bardziej przemyślanych utworów i większego urozmaicenia. Bronią się tylko refreny, które jeśli już są, to wypadają naprawdę dobrze. Fanom zespołu płyty nie muszę polecać – i tak po nią sięgną. Niewtajemniczonych w twórczość TDWP owy krążek odradzam i jeśli już to odsyłam do poprzednich. Myślę, że ‘’Dead Throne’’ to lekki falstart zespołu po niedawnej ep’ce, jednak wierzę, że następnym razem będzie o wiele lepiej.

Moja ocena : 5,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.