Zaczynam się przyzwyczajać do pewnej reguły mojego szalonego żywota. Zupełnie jak gdyby przy narodzinach małego Adasia ktoś krzyknął z niebios: "Jeżeli ten chłopiec postanowi zacząć nowy etap w swoim życiu, zrobi to z impetem godnym Jeźdźca Apokalipsy!". Toteż początek każdego nowego etapu ma zawsze ogromną skalę i sprawia mi więcej stresu niż ustna matura z polskiego. Pierwszy koncert, jaki miałem przyjemność zobaczyć na własne oczy, to Radiohead w Poznaniu. Samotna podróż pociągiem ponad sześć godzin i wielki, liczący dziesiątki tysięcy tłum. Szaleństwo. Szok. Radość!
Pierwszy poważny wywiad w swoim życiu (proszę, nie liczmy rozmowy z Bartkiem Wroną i Rudim Schubertem na potrzeby lokalnego radia) przeprowadziłem z moim muzycznym mistrzem, najbardziej zapracowanym człowiekiem w tym biznesie i jedynym gitarzystą na świecie, którego nikt jeszcze nie widział w butach - Stevenem Wilsonem. Stres? Cholerny. Plątanie języka? Bez przerwy. Satysfakcja? Bezcenna.
- Halo?
- Cześć, dobrze mnie słychać?
- Tak, a mnie?
- Również.
- Jak się masz, Steven?
- Dobrze, dobrze, dziękuję.
- W takim razie zacznijmy...
Na początku chciałbym z Tobą porozmawiać, rzecz jasna, o Twoim najnowszym albumie - "Grace for Drowning". Słucham go od jakiegoś czasu i naprawdę uwielbiam to, co słyszę! Martwiłem się o to wydawnictwo, ponieważ "Insurgentes" stał się moim ulubionym albumem roku 2008 i nie byłem do końca pewien, czy dasz radę przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Mogłeś wydać ten materiał jako dwa osobne albumy, jednak postanowiłeś stworzyć pojedynczą, epicką podróż. Wiem, że "nie powinno się go traktować jako jednego wydawnictwa, lecz dwa osobne albumy w jednym opakowaniu", jednak nie potrafiłbym po zakończeniu "Remainder the Black Dog" przerwać tego muzycznego "seansu". To jak przerywanie filmu w połowie! Czy nie uważasz, że taki ruch był nieco ryzykowny w dzisiejszych czasach?
Myślę, że ciężko jest przekonać dzisiejszego człowieka do słuchania i skupiania się na muzyce, która - przyznajmy - jest całkiem intensywna; to nie coś, czego ludzie mogą słuchać bez odpowiedniego skupienia. To jeden z powodów, dla których podzieliłem album na połowę, dwa muzyczne doświadczenia. Mówisz, że dla ciebie to coś normalnego, słuchanie albumu od początku do końca, ale od wielu fanów nie można tego oczekiwać. Myślę, że podzielenie "Grace for Drowning" było bardzo dobrym pomysłem. Era winyli była okresem, który stworzył ogrom albumów słuchanych do dzisiaj z ogromną pasją. W tamtych latach czas, jaki potrafiliśmy poświęcić na pełne skupienie, prawdziwe słuchanie, nie był zbyt długi. Dzisiaj ten czas, głównie z powodu iPodów i ściągania muzyki w plikach, jest jeszcze krótszy. Ludzie nudzą się o wiele szybciej. Masz rację, oczekiwanie od ludzi, aby posłuchali tak długiego, intensywnego albumu, jest obecnie nieco ryzykowne, ale z drugiej strony - dlaczego miałoby mnie to ograniczać? Staram się tworzyć właśnie takie albumy, zaangażować słuchacza i wciąż są tam ludzie, którym się to podoba. Dla takich właśnie osób tworzę, nie dla tych, którzy słuchają muzyki w trybie shuffle na swoim iPodzie. Nie mogę o nich myśleć, gdy tworzę swoje albumy.
Polscy dziennikarze, z którymi rozmawiałem na temat "Grace for Drowning", są zachwyceni tym nowym, "karmazynowym" Stevenem Wilsonem. Słychać, że prace nad remiksami albumów King Crimson bardzo na ciebie wpłynęły. To jednorazowy wybryk, czy możemy się tego jeszcze spodziewać w przyszłości?
Racja, praca nad muzyką King Crimson wyjątkowo na mnie wpłynęła i wiele doświadczenia z miksowania tamtych albumów wniosłem do "Grace for Drowning". Moja głowa była tym przepełniona, naturalnym był fakt, że tego typu muzyka pojawi się na nowym albumie. Czy wpłynie to na przyszłość? Nie potrafię powiedzieć. Gdybyś powiedział mi podczas tworzenia "Insurgentes", że niebawem nagram taki album, nie uwierzyłbym. Nie staram się nigdy wybiegać myślami w daleką przyszłość, to chyba właśnie powód ciągłej ewolucji mojej muzyki. Nie lubię nagrywać tego samego albumu dwukrotnie, wolę zaskakiwać fanów. Owszem, czasami są niezadowoleni z wyników, ale to część naszej "umowy" - czasami ludzie są zachwyceni, innym razem wieszają na mnie psy. Tak czy inaczej, jestem naprawdę dumny z "Grace for Drowning". Nie uważam, że to zupełny koniec tego kierunku i zdecydowanie potrafię sobie wyobrazić więcej muzyki w podobnym stylu, więc... Zobaczymy.
Wiadomo, że przy nowym albumie pomogło Ci wielu wyśmienitych muzyków. Czy mógłbyś ich wymienić?
Użyłem wielu muzyków jazzowych. To jedna z rzeczy, którą wyniosłem z prac nad starymi albumami King Crimson - brzmią tak dobrze jak brzmią, ponieważ to nie byli muzycy rockowi grający muzykę rockową. To muzycy jazzowi grający muzykę rockową. Michael Giles, Ian McDonald, Keith Tippett - jazzmani, którzy w oryginalny sposób podeszli do świata muzyki rockowej. To oni sprawili, że King Crimson był czymś wyjątkowym. Podchodząc do tworzenia nowego albumu, byłem pewny od samego początku - nie użyję rockowego perkusisty, zaproszę bębniarza jazzowego, dlatego właśnie na "Grace for Drowning" zagrał Nic France, gwiazda sceny jazzowej, poza nią w ogóle nieznany. Pomógł mi też Theo Travis, z którym pracowałem już wielokrotnie i który zagrał na flecie i saksofonie (również muzyk znany głównie na scenie jazzowej). Takich gości, muzyków z innego świata połączyłem z kilkoma szerzej znanymi nazwiskami: Tony Levin (Peter Gabriel), Jordan Rudess (Dream Theater), Steve Hackett (Genesis) - taka kombinacja właśnie mnie interesowała.
To Jordan Rudess tak pięknie gra we wstępie do "Deform to Form a Star"?
Gra cały utwór. Nie tylko zresztą, pojawia się też w utworze tytułowym i "Raider II". Gra naprawdę cudownie, to prawda.
Właśnie, "Raider II". Czy za tym 24-minutowym gigantem kryje się jakaś większa historia?
Czy zawsze musi być jakaś historia? Gdy zaczynam pisać utwór, nie mam pojęcia, czy wyjdzie z niego krótki, 3-minutowy utwór, czy trwający ponad kwadrans gigant. Pisanie muzyki jest jak opowiadanie komuś historii lub żart. Jeżeli potrzebujesz dwudziestu pięciu minut na dokończenie historii - tyle właśnie będzie trwała. "Raider II" sam ewoluował, cały czas rósł; za każdym razem, gdy napisałem jego część, sugerowała ona kolejną, swoją naturalną kontynuację. Działo się to automatycznie. Nie planowałem tak długiej kompozycji, w pewnym momencie nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak wielka. "Raider II" niemal sam wyznaczył swoje czasowe granice. Właśnie tyle czasu było potrzeba na opowiedzenie tej historii. Nie było jakiegoś genialnego planu stworzenia giganta. Jak zapewne wiesz, całkiem dobrze odnajduję się w długich utworach, wychodzą mi zdecydowanie lepiej niż mieszczenie się w krótkich utworach. Nie jest to zatem dla mnie coś nowego, choć fakt - dawno nie stworzyłem czegoś aż tak długiego. "Anesthetize" z "Fear of a Blank Planet" trwało osiemnaście minut, "Raider II" jest od tamtej kompozycji o ponad sześć minut dłuższy, ale jestem z niego naprawdę, naprawdę dumny.
Mówisz, że jesteś lepszy w pisaniu długich utworów. Ale przecież na "Grace for Drowning" jest wiele rewelacyjnych, krótszych kompozycji! Weźmy na przykład "No Part of Me" - piękna rzecz, do tego nie brzmi jak żaden z Twoich wcześniejszych utworów. Ma świetne, jakby orientalne zakończenie z zadziorną solówką na gitarze. To Ty ją grałeś?
Nie, nie (śmiech), to nie gitara. To saksofon, bardzo przesterowane solo na saksofonie, które tylko brzmi jak gitara.
Możliwość przeprowadzenia wywiadu zawdzięczam swojej redakcji, serwisowi Rock Area, na którym można przeczytać dalszą część mojej rozmowy ze Stevenem Wilsonem. Zapraszam :)
Świetny wywiad Adamie, gratuluję :) Czekamy zatem na koncert!
OdpowiedzUsuńWyśmienita rozmowa!!!!
OdpowiedzUsuńHhuhhu! Naprawdę wielkie gratulacje. To kawał dobrej roboty. Ciekawe pytania, brak sztampu, z wielką radością przeczytałam od deski do deski. :)
OdpowiedzUsuńEmilka P.