poniedziałek, 12 września 2011

KONCERT - Ino-Rock Festival 2011

  Jak szybko minął rok od poprzedniej edycji inowrocławskiego festiwalu Ino-Rock, wiedzą tylko ci, którzy spotkali się w sobotni wieczór po tych dwunastu miesiącach, uścisnęli sobie serdecznie ręce, wypili ochrzczone piwo za złotych cztery i obserwowali z uśmiechem na ustach scenę rozświetloną pomarańczowym światłem zachodzącego słońca. To bodaj jedyne tak charyzmatyczne wydarzenie koncertowe w Polsce, festiwal pachnący niemal małomiejskim klimatem lub imprezą z okazji dożynek (tylko karuzeli obok brakuje, doprawdy), na którym zobaczyć można największe gwiazdy szeroko pojętej muzyki progresywnej. Nikt mnie specjalnie zachęcać do przejechania pół kraju nie musiał, pamiętam wciąż przepiękny koncert Anathemy w zeszłym roku (zakończony nocną wyprawą po sennych ulicach z Danielem Cavanagh), a do tego rzucono hasło, że jedną z gwiazd wieczoru będzie Pain of Salvation. Zespół, którego motorem napędowym są moje ulubione struny głosowe prog rocka - Daniel Gildenlöw (z tym "ö" zawsze są problemy, chölera). Nie bacząc nawet na będącą w trakcie studencką kampanię wrześniową (której jestem uczestnikiem, niestety), spakowałem swój nieodłączny plecaczek i ruszyłem w podróż przepełnioną pociągowym ściskiem i wonią potu wymieszaną z nutką przedwczorajszych skarpetek. Czego, moi kochani, oszczędzę Wam w poniższym sprawozdaniu. Nie zmienia to jednak faktu, że korzystający z usług PKP podróżnicy powinni te skarpety regularnie zmieniać, bo w końcu jakiś Greenpeace czy Przyjaciele Ziemi się do nich dobiorą, toż to regularne skażanie środowiska.

   Teatr Letni był uroczy, uwielbiam tę miejscówkę. Skąpany w promieniach żegnającego się z naszą półkulą słoneczka, okrążony drzewkami, przypominający losowy wiejski amfiteatr - cud, miód, orzeszek. Kilka namiocików z prowiantem, frytasy za czwórkę, kurczak niemal dwie dyszki, do wyboru, do koloru. Stała ekipa, najwięksi zapaleńcy muzyczni, redaktorzy zarówno z mojej śmietanki, jak i pozostałych, wszyscy w dobrym humorze, gotowi na wielką dawkę emocji (jak widać, nikt oprócz nas nie wpadł na pomysł, aby dzień wcześniej wrzucić umysł na rozgrzaną patelnię pod tytułem "Oszukać przeznaczenie 5" i skazać go tym samym na utratę ostatnich szarych komórek). Festiwal zaczął się punktualnie, na scenę wkroczył szczeciński zespół Lebowski. Chłopaki "czują" dobrze swoją muzykę, stworzyli bardzo miłą ścieżkę dźwiękową do zachodu słońca. Marcin Grzegorczyk szybko złapał wiatr w żagle, znaczy się we włosy, powiewające niczym na hardrockowym teledysku z lat osiemdziesiątych, dzięki czemu zwracał najwięcej uwagi. Zagrano nawet co nieco z nadchodzącego albumu i wszystkich zwolenników "Lebałskjego" uspokajam - materiał ma więcej energii, brzmi nośnie i przyjemnie. 



   Jeżeli jednak o nośności mowa, trzeba wspomnieć o czarnym koniu Ino-Rock 2011, czyli brytyjskim zespole Wolf People. Panów znałem wcześniej jedynie z radiowej Trójki, jednak zrozumienie dla Kosiakowych zachwytów przyszło dopiero podczas sobotniego występu. Muzyka, którą proponuje kwartet wyglądający jak wypuszczone z garażu obdarciuchy, to rewelacyjnie przyrządzony retro rock z folkowymi wpływami. Dźwięki ich utworów są tak nośne, że aż chce się skakać i wygląda na to, że porwali każdego bez wyjątku, nie spotkałem się jeszcze z negatywną opinią na temat występu (inna sprawa, że większość osób, z którymi rozmawiałem, poznała Wolf People lepiej, w warunkach niekoniecznie koncertowych). Zebrali ogromny aplauz i nie kryli zaskoczenia taką sytuacją. Wrócą do nas, o to jestem spokojny.

    Słońce zaszło, pod sceną zrobiło się tłoczno (miejsce przed barierką to trofeum, po które sięgnęliśmy zawczasu, znaczy jeszcze podczas występu Wolf People), napięcie wzrosło, wszystko było jasne - czas na prawdziwą gwiazdę wieczoru (z całym szacunkiem dla Perry'ego, ale ewidentnie "przegrał" na tym festiwalu). Serce ruszyło mi szybciej przy dźwiękach puszczonego z taśmy "Remedy Lane". Na scenę wkroczyło całe Pain of Salvation, jednak największą wrzawę podniósł, rzecz jasna, główny herös - Daniel Gildenlöw. Dalej wszystko potoczyło się jak w zeszłym roku na Metal Hammerze - "Of Two Beginnings" połączone z poruszającym "Ending Theme". Problemy natury technicznej szybko znikły za sprawą czujnych dźwiękowców, niesamowity głös wybił się na prowadzenie. Umiejętności, jakie posiada ten uwielbiany przez damską część fanów jegomość, są po prostu zatrważające. Przejście z chrypliwego szeptu w szokujący krzyk przychodzi mu z taką łatwością, jak mnie zjedzenie paczki żelek-miśków w drodze pociągiem. Mocno uderzyli wraz z wymęczonym "Linoleum" - głównym reprezentantem ostatniego krążka. Oprócz niego był także dłuższy o kilka wersów "No Way", wzruszający "Road Salt" i grany od miesięcy "Conditioned" z "Road Salt Two" (puszczonego z taśmy "Of Dust" nie uwzględniam, nie liczy się, tej). A co z ludźmi, których "surowe" dokonania Szwedów sprzed roku mniej pociągają? Usłyszeli nieśmiertelne "Ashes" (dziwi brak "Used"), poszaleli przy "Diffidentii" (nie jestem pewny, czy powinienem odmieniać, ryzykuję), wysłuchali monologu na temat kierunku, w jakim zmierza rasa ludzka ("Kingdom of Loss") i przypomnieli sobie stare czasy przy "Nightmist" (podczas którego 1) pojawiła się wstawka reggae 2) Daniel przeprosił za rozszalałą, heavymetalową solówkę słowami: "To był 1997, wybaczcie"). Lider pokazał też swoje umiejętnöści perkusyjne, gdy zajął miejsce Léo Margarita podczas coveru "Working Class Heroes" (zagranego, jeżeli wierzyć słowom zespołu, po raz pierwszy). Całość zwieńczyli bez większej niespodzianki, rozpierdalając system wydłużonym o "Falling" tytułowym utworem z "The Perfect Element". 

   Widać było, że zespół jest w formie i są gotowi ruszyć w świat ze swoim najmłodszym dzieckiem,  "Road Salt Two", którego premierę zaplanowano na 26 września. Świetnie wykorzystano ubogie oświetlenie i maszyny do dymu, nadając każdemu momentowi większy charakter i dodając kilka punktów do poziomu wzruszenia. Zespół nie kazał długo na siebie czekać pod sceną, wyszli do fanów, uzbrojeni zaledwie w długopisy i nieustający uśmiech na ustach. Największą cierpliwość okazał Gildenlöw, wyczekał do samiusieńkiego końca wygłodniałych zwolenników zdjęć typu "patrzcie, znam wokalistę Pain of Salvation, byliśmy razem na piwku!" (nie śmieję się, sam takie zdjęcie, jak widać, zdobyłem). Gdy Pain of Salvation wróciło za scenę, koncert Brendana Perry'ego był już w toku. Przyznam jednak szczerze, że ani chęci, ani siły na muzykę męskiej części Dead Can Dance już nie wykazywałem i byłbym pewnie przysnął na jednej z ławeczek, gdyby nie...

- Adam Piechota z Wyspy Jowisza?! Mogę sobie z tobą zdjęcie cyknąć?!
- Jasne, stary.
  Ekipa z Wolf People, która bardzo nie chciała iść spać i szukała imprezowego towarzystwa. Zgadnijcie, w kim takowe odnaleźli! Inowrocław do największych miast nie należy, ale miejscówka o nazwie American Pub zaoferowała nam swoje usługi do godziny późnonocnej. Na tym jednak zakończymy, drodzy Czytelnicy, ponieważ nie o wlewaniu z zespołami w swe gardła nadmiernej ilości zagadkowo nazwanych trunków przyszliście tutaj przeczytać, prawda? Niech twarze panów z Wolf People podsumują wszystko za mnie! 
   No dobrze, Ino-Rock to wspaniała impreza, której za rok nie możesz za nic w świecie opuścić ;)


2 komentarze:

  1. 1. W końcu dobra recenzja
    2. Ja ci dam dożynki
    3. Jak czekałam na Painów to myślałam, że się,za przeproszeniem, osram z nudów
    4. Nie mam więcej zastrzeżeń :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.