wtorek, 15 listopada 2011

David Lynch – Crazy Clown Time (2011)




1 Pinky's Dream (4:00)
2 Good Day Today (4:39)
3 So Glad (3:35)
4 Noah's Ark (4:54)
5 Football Game (4:20)
6 I Know (4:03)
7 Strange and Unproductive Thinking (7:29)
8 The Night Bell With Lightning (4:59)
9 Stone's Gone Up (5:21)
10 Crazy Clown Time (7:00)
11 These Are My Friends (4:58)
12 Speed Roadster (3:55)
13 Movin' On (4:14)
14 She Rise Up (5:16)

Całkowity czas: 66:03

David Lynch należy do grona najbardziej cenionych przeze mnie reżyserów od czasu, kiedy zachęcony soundtrackiem (z udziałem takich artystów i zespołów jak Marilyn Manson, Trent Reznor, Rammstein czy David Bowie) obejrzałem ”Zagubioną Autostradę”. Od dawna Lynch przejawiał również zainteresowanie muzyką, czego dowody znaleźć można na licznych ścieżkach dźwiękowych jego filmów a także udziale w różnych muzycznych przedsięwzięciach (chociażby album nagrany przez Dangermouse i Sparklehorse, na którym reżyser wokalnie udziela się w dwóch utworach).

”Crazy Clown Time” nie jest pierwszym albumem nagranym przez Lyncha. W przeszłości, poza wspomnianymi już ścieżkami dźwiękowymi, muzyczny talent reżysera mogliśmy poznać na rockowo-eksperymentalnej płycie ”Blue Bob” nagranej wspólnie z Johnem Neffem. Jakiej muzyki możemy spodziewać się tym razem? Wydany kilka miesięcy temu singiel, na którym zamieszczono dwa utwory: ”Good Day Today” oraz ”I Know” pozwalał przewidywać, że nowe wydawnictwo Lyncha wypełniać będzie muzyka elektroniczna z licznymi odniesieniami do trip hopu, muzyki eksperymentalnej i psychodelicznej.


Opis nowego albumu pozwolę sobie jednak zacząć nie od muzyki, ale od tego, co rzuca się w oczy jeszcze przed włożeniem krążka do odtwarzacza, a więc od okładki. Ta jest niestety bardzo nieudana, wygląda na wykonaną od niechcenie, w pośpiechu, o czym świadczy chociażby nijaka czcionka. Zachęcony mroczną, idealnie pasującą do muzyki okładką singla ”Good Day Today/I Know” liczyłem na coś więcej.

Pora przejść do najważniejszego aspektu nowego wydawnictwa – jego zawartości muzycznej. Zgodznie z oczekiwaniami rozbudzonymi przez wspomniany podwójny singiel, nowy album obfituje w rozmaite brzmienia elektroniczne, od rytmicznych, hipnotyzujących beatów, przez liczne dźwięki syntezatorowe aż po pobudzające wyobraźnię, mroczne tła. To również popis od dawna przejawianych przez artystę zainteresowań do eksperymentów z brzmieniem gitary i używania różnych przesterów a także jego charakterystycznego, wysokiego głosu, który mimo, że czasem spotyka się z krytyką, dodaje muzyce niepowtarzalnego, obłąkanego wydźwięku.

Trudno opisać każdy utwór z osobna, ponieważ wszystkie składają się na doskonale przemyślaną, często dość niepokojącą całość, która idealnie koresponduje z filmami Lyncha (co z resztą podkreśla wyreżyserowany przez niego teledysk do ”Good Day Today”). Można również wymienić wiele melodii, które pozostają w pamięci na długo, co niewątpliwie udowadnia talent Lyncha jako kompozytora.

Jedyny utwór, któremu należy się wyróżnienie to ”Strange and Unproductive Thinking”, w którym przetworzony głos Lyncha przez siedem i pół minuty recytuje dość interesujący skądinąd wiersz, czemu towarzyszy męczące, monotonne elektroniczne tło oraz prosty beat. Po przesłuchaniu tej, będącej najmniej udanym elementem albumu (nie licząc wspomnianej już okładki) kompozycji, zdziwiłem się, że trwała tak krótko, miałem wrażenie, że ciągnie się w nieskończoność, z każdą minutą bijąc wszelkie rekordy w dziedzinie zamęczenia słuchacza.

Trudno jednoznacznie zidentyfikować inspiracje Lyncha oraz porównać album z czymkolwiek innym. Czasem słychać dźwięki kojarzące się z twórczością Laurie Anderson, szczególnie z czasów ”Big Science” (”Stone’s Gone Up”), innym razem natrafić można na brzmienia typowe dla Moby’ego (co nie dziwi biorąc pod uwagę przyjaźń obu artystów, oraz fakt, że wielokrotnie wspólnie jamowali).


David Lynch udowodnił po raz kolejny, że poza filmem i malarstwem ma wiele do powiedzenia również w muzyce. ”Crazy Clown Time” to album bardzo udany, który hipnotyzuje i uzależnia niczym narkotyk, będąc jednocześnie jednym z najciekawszych wydawnictw tego roku.

Ocena: 8,5/10

środa, 19 października 2011

MUZYKA - Lunatic Soul: Impressions (2011)

  1. Impression I (5:28)
2. Impression II (4:04)
3. Impression III (7:02)
4. Impression IV (3:57)
5. Impression V (5:01)
6. Impression VI (7:33)
7. Impression VII (3:13)
8. Impression VIII (4:23)
9. Gravestone Hill (remix) (3:51)
10. Summerland (4:26)

  Mariusz Duda zaskoczył mnie i przyznam to od razu, bez najmniejszych podchodów lub zbędnych w tym przypadku pseudonatchnionych wprowadzeń. O planach wydania swego rodzaju suplementu do czarno-białej dylogii Lunatic Soul dowiedziałem się zaledwie kilka tygodni temu. Przeczytałem notatką prasową, zobaczyłem spis utworów i delikatnie się skrzywiłem, stwierdzając w myślach, że ktoś tu odcina kupony, ryzykuje nadszarpnięciem wysokiego statusu wydawnictw spod tej marki. Jak bardzo przeze mnie cenionych - wie każdy, kto pamięta jeszcze dwuczęściową "recenzję" Lunatic Soul. Pamiętał też najwyraźniej Zarząd, bo to mnie przypadnie zaszczyt wytłumaczenia wszem i wobec, dlaczego NALEŻY się "Impressions" zainteresować.

  Żyję. Choć życiem tego nazwać nie mogę. Istnieję. Myślę i pamiętam. Roztrząsam to, co było, decyzje, które mnie tutaj zaprowadziły. Pamiętam białą procesję, pamiętam Czarną Rzekę i mój wybór: teoretycznie proste słowa, jakie wypowiedziałem stojąc na tej barce. Ileż czasu minęło? Ile lat już tutaj przebywam? Czy "lata" wciąż mnie obowiązują? Nie wiem, nie wiem niczego.

  Osiem niezatytułowanych kompozycji (w recenzji pomijam dwa bonusowe remiksy starych utworów - nie grzeją). Rzeczy powstałe w Mariuszowej głowie podczas tworzenia historii zagubionej w zaświatach duszy. Album, który początkowo pewnie każdy potraktuje jak zbiór odrzutów i ciekawostkę dla fanów. A tutaj taka figa z makiem! Owszem, utwory są instrumentalne (choć zawodzenie Dudy wciąż się tu i ówdzie, całkiem zgrabnie zresztą, przewija) i układają w czterdziestominuty kolaż dźwięków bliższy ścieżce dźwiękowej niż rzeczywistemu albumowi długogrającemu, jednak tutaj zaczyna się główny problem. To dwie płytki Lunatic Soul stanowiły swoisty soundtrack do filmu z pogranicza twórczości Davida Lyncha i scenarzystów pierwszych części serii "Silent Hill". Jak to więc? Ot, po prostu - dostajemy ścieżkę dźwiękową do ścieżki dźwiękowej. Live with it. Różniącą się od pierwowzoru bodaj tylko większą sympatią dla szeroko rozumianej elektroniki - i gitary zarzępolą, i beat poplumka w transowy sposób, lecz do not fear, ortodoksyjni progrockowcy - wszystko w granicach zdrowego rozsądku, z niebywałym wyczuciem i potwierdzanym wielokrotnie smakiem.

  Przypomnij sobie moment, w którym żegnałeś się z kimś Ci bliskim. Zobacz raz jeszcze młodszą wersję siebie, pochylającą się w milczeniu nad zasmuconym człowiekiem. Poczuj gasnące ciepło jego rąk. Usłysz raz jeszcze tak gorzkie słowa: "Boję się".
A teraz pomyśl, że tym człowiekiem będziesz niebawem Ty.

  Piękne wrażenia pozostawiają te "Impressions", zaprawdę. Od delikatnej niepewności, poprzez sentymentalny uśmiech, ciekawość, zadowolenie, respekt, duszność serca, po najprawdziwsze ciarki na plecach. Wiadomo, jak to jest z albumami instrumentalnymi - potrafią wysuszyć odbiorcę, przedłużyć w jego mniemaniu ostatnie minuty do granic ludzkiej wytrzymałości. Mariusz uniknął tego (jakże przecież łatwego do popełnienia!) błędu. Kolejna podróż z Lunatic Soul najzwyczajniej w świecie ciekawi. Nie chcę zatrzymywać, nie chcę przestawać. Chcę tkwić w tym świecie, oddychać jego psychodelicznym powietrzem. Raz jeszcze wzruszyć się finałem "szóstki", uśmiechnąć podczas "czwórki", wyobrazić niesamowity teledysk "piątki" lub krajobraz, który maluje się przy słuchaniu "dwójki"; słowem - posłuchać ponownie. 

  Dlaczego wciąż istniejesz? Przecież umarłeś. Umarłeś tak wiele lat temu! Pamiętają Cię tam, na tamtym, jakże rychło opuszczonym przez Ciebie świecie. Istniejesz dlatego, że wciąż o Tobie pamiętają? Czy pamiętają tylko dlatego, że Ty nie chcesz pogodzić się z całkowitym zniknięciem w odmętach czasu?

  Będzie się Wam mówiło, moi drodzy, że "Impressions" nie należy słuchać bez znajomości czarno-białej twórczości Lunatic Soul i będą to słowa pełne racji. Ja również nie polecam zaczynać tej (jak i jakiejkolwiek innej) wędrówki od końca. Jeżeli wciąż tego nie zrobiłeś, masz ostatnią okazję poznać tajemniczy świat solowej działalności lidera Riverside, bowiem tym zaskakującym wydawnictwem zamknął on kolejną trylogię (kolejną po trzech pierwszych długograjach Riverside). Tym samym stworzył naprawdę silną markę. Potwierdził, że Lunatic Soul jest równie istotne jak matczyny zespół. Owszem, mniej znany i bardziej "ekskluzywny", ale wciąż szaleńczo intrygujący. Pyszny krążek, który (zapewne) wbrew wielu przyszłym, mniej pochlebnym (gdyż rodzącym się z wiary, że to małowartościowy zestaw odrzutów) opiniom w Sieci i z całym przekonaniem polecam.

  Wciąż pamiętam. To mnie trzyma, to moja kara, brzemię, niewidzialny krzyż, do którego sam się przybiłem. I nie chcę nigdy zapomnieć...

Ocena: 8/10

niedziela, 16 października 2011

MUZYKA - Rise to Remain - City of Vultures [2011]

1. Intro 0:51
2. The Serpent 3:36
3. This Day Is Mine 3:19
4. City Of Vultures 4:59
5. Talking In Whispers 4:07
6. God Can Bleed 3:46
7. Power Through Fear 3:51
8. Nothing Left 3:05
9. We Will Last Forever 4:14
10. Illusions 4:07
11. Roads 4:18
12. Bridges Will Burn 5:08
 
Całkowity czas: 45:21

   Po dłuższej nieobecności postanowiłem zrecenzować debiutancki album Brytyjczyków z Rise to Remain noszący nazwę ''City of Vultures'', który znam już niemal na pamięć. Co jednak wyróżnia RtR na tle pozostałych debiutujących zespołów tego typu? Na pewno nie muzyka - przecież każdy lepiej lub gorzej może grać melodyjny metalcore. Mianowicie, chodzi o to, że wokalista i frontman zespołu Austin Dickinson, jest synem legendarnego już w świecie metalowym Bruce'a, który już niemal od 3 dekad przewodzi Żelaznej Dziewicy. Można więc pomyśleć, że chłopak na wejściu ma fory z powodu tatusia. A może jest właśnie na odwrót i od zespołu oczekuje się czegoś ekstra, skoro frontman ma ojca takiego kalibru? Dziś, już ponad miesiąc po premierze longplay'a, można się tylko zastanawiać, czy ''Miasto Sępów'', choć jego premiera nie była nie wiadomo jak ważna, dołożyło swoje ''3 grosze'' wkładu w rozwój gatunku i na ile były one poważne. Od razu we wstępie uchylę rąbka tajemnicy i napiszę tylko, że owe drobniaki na pewno włożyło, a skalę ich powagi określić już musimy sami.

   Zanim skupię się na zawartości ''CoV'', mam krótki komunikat do osób, które spodziewają się, że płyta soczyście ''urywa tyłek'' pod względem mocy - otóż nie doświadczycie tego moi drodzy. Zamiast tego dostaniecie masę świetnych melodii, niesamowitych refrenów i całkiem pokaźną ilość dobrych riffów. Zacznę może od intra, które jest zupełnie niepotrzebne i nieudane - dźwięki hałasującego miasta, które z wolna zamieniają się w melodię - szkoda na nie czasu, lepiej od razu przejść do konkretów. A takie dostajemy od razu - ''The Serpent'', to jeden z tych przebłysków z ''mocą''. Zadziorny początek, po którym władzę przejmuje już trochę spokojniejsze przejście do refrenu, no i sam chorus - lekkość i chwytliwość, bez żadnych zastrzeżeń. I tak w zasadzie jest przez cały kawałek, z wyjątkiem przejścia, ale to nic złego. Utwór jest po prostu świetny. Służy też jako dobry przykład wokali Austina - dość ciekawego growlu, jak i lżejszych, miejscami wręcz post-hardcore'owych wokali. Tu też nie zauważam zgrzytów - słucha się tego naprawdę przyjemnie. ''The Day Is Mine'' idealnie nadaje się na singiel. Lekki, przyjemny, z radiowym refrenem i niemęczącą solówką. Kolejna mocna pozycja na krążku. Po nim natrafimy na kawałek tytułowy. I tu przychodzi nieznaczny zawód - owszem, jest dość ciekawie, miły refren, choć niespecjalnie zapadający w pamięć i dobry riff, ale jako utwór tytułowy pozostawia ogólny niedosyt. Wielki plus za przejście z solówką - naprawdę udany zabieg. Następny ''Talking In Whispers'' z powodzeniem moglibyśmy puszczać na każdej imprezie, gdzie nie znajdziemy ludzi, którzy choć trochę boją się muzyki gitarowej. Od początku do końca lekki, z niesamowicie ładnym refrenem i udaną solówką - kolejny kandydat na singla. Przyszła kolej na mojego ulubieńca, którym jest ''God Can Bleed''. Ten kawałek powinien być podręcznikowym przykładem dla innych zespołów jak stworzyć płytowego ''killera''. Moc wpisana w genialny, choć typowy riff, refren który masz ochotę puścić paręnaście razy z rzędu i świetna solówka z tej wyższej półki - brawa dla gitarzystów (ogólnie za linię melodyczną utworu). Coś niesamowitego, chylę czoła. Tym sposobem jesteśmy już na półmetku płyty, ale to nie znaczy, że druga połowa będzie gorsza, trzyma praktycznie ten sam poziom, co można zauważyć już od kawałka który ją rozpoczyna - ''Power Through Fear''. Jest dosyć mroczniejszy od innych, jednak wcale nie gorszy o czym przekonamy się dzięki dobrej linii melodycznej oraz tradycyjnie udanej solówce i refrenie. Kolejny to najkrótszy na płycie singiel promujący ''Miasto Sępów'', czyli ''Nothing Left''. Kolejny przykład tego, że panowie wiedzą jak tworzyć zapadające w pamięć melodie, solówki i refreny. Ten z ''Nothing Left'' podśpiewywałem chyba przez cały tydzień. ''We Will Last Forever'' przywodzi na myśl stare pop-punkowe hity z refrenami ociekającymi młodzieńczym patosem. I tak właśnie jest, ale to nic złego. Na uwagę zasługuje szczególnie końcówka utworu - jest naprawdę bardzo ładna. Kolejny ''Illusions'', choć miły dla ucha, niczym się nie wyróżnia. Nie jest złym utworem, ale jakoś często do niego nie wracam. Przyszła kolej na jedyną balladę na ''CoV'', czyli ''Roads'', która muszę przyznać wypadła bardzo dobrze. Spokojniesza, z przejmującym refrenem i nezgorszym tesktem, ciekawie odstaje od reszty utworów. Tym sposobem doszliśmy do zamykacza płyty, znanego już z wcześniejszej EP'ki zespołu, a mowa tu o ''Bridges Will Burn''. Moim zdaniem jest w ogóle niepotrzebny. Nie o to chodzi, że mi się nie podoba, jest całkiem dobry, ale skoro pojawił się już na EP'ce to nie rozumiem czemu wsadzać go jeszcze na płytę. Może w charakterze zapychacza - w końcu jest najdłuższy na płycie, bo trwa lekko ponad 5 minut. Przecież ładniej wygląda, jeśli płyta trwa 45, a nie tylko 40 minut, jak większość w swoim gatunku. A może nie o to chodzi? Może panowie tak lubią ten kawałek, że bez niego by się nie obeszli tworząc ''Miasto Sępów''? Tak czy inaczej - dla mnie jest zupełnie niepotrzebny.

   Cóż mogę napisać w podsumowaniu, żeby już nie przedłużać? Może polecę starą śpiewką. Myślę, że debiut Rise to Remain to rzecz naprawdę godna uwagi i pozycja obowiązkowa dla fanów tego typu muzyki. Jeśli jeszcze nie miałeś okazji usłyszeć ''City of Vultures'' lub po prostu nie chciałeś tego robić, koniecznie musisz to zmienić, chociażby po to, żeby samemu wyrobić sobie opinię o muzyce stworzonej przez tych obiecujących debiutantów. Sądzę iż ich ''3 gorsze'' ze wstepu na pewno wniosły lekki powiew świeżości, który odkurzył zakurzoną półkę z napisem ''melodyjny metalcore'' i wróżę chłopakom dość spory sukces, niecierpliwie oczekując ich kolejnych dokonań. Polecam potrójnie!

Moja ocena : 8,5/10

czwartek, 13 października 2011

ANIME - Michiko & Hatchin (2008)

Liczba odcinków: 22
Czas trwania: 23 minuty (jeden epizod)

  Od czasu do czasu każdy nabiera chęci na próbę konfrontacji z tego typu serią, z "anime drogi" (skoro termin ten z powodzeniem stosuje się w słownictwie filmowym, dlaczego nie mielibyśmy używać go i na tym poletku?). Z historią wielkiej wędrówki, podczas której poznamy niezliczone zastępy bohaterów, sytuacji, miejsc, nastrojów, filozofii i czego tam tylko nasze łapczywe umysły zapragną. Miszmaszem zarówno na poziomie treściowym, jak i gatunkowym, niedającym się wrzucić do jakiejś szufladki. Niektórzy od lat podróżują (zbierze mi się za ten tytuł w takim kontekście) z mającym trwać o dzień dłużej niż świat "One Piece", inni sięgają wtedy po dzieła pana Watanabe: "Cowboy Bebop" lub "Samurai Champloo" - moje własne synonimy pojęcia "anime drogi" (choć być może słowo "poszukiwań" byłoby bardziej na miejscu?). I to właśnie do nich należy porównywać omawiane dzisiaj "Michiko & Hatchin", z nimi wrzucić na jeden ring. Od razu pragnę zaznaczyć, że anime wyjdzie z tego starcia bez całkowitego poniżenia i wybitych w pień zębów.

  Hana Morenos wychowywana jest przez rodzinę zastępczą, gdzie traktuje się ją bardziej jak prywatną sprzątaczkę i zabawkę do maltretowania niż równorzędnego członka rodziny. Marzy, rzecz wiadoma, o innym życiu. I to właśnie los brutalnie zrzuca na jej drogę - podczas typowego obiadku, w iście tarantinowskim stylu, do jej mieszkania "zawita" Michiko Malandro, ścigana przez policję w całym kraju uciekinierka z więzienia, która twierdzi, iż nie tylko znała uznanego za zmarłego ojca dziewczynki, ale i jest pewna, że on wciąż żyje, ma się dobrze i tylko czeka na poznanie własnej córki. Chcąc nie chcąc, Hana wyrusza z szaloną kobietą w wielką podróż, podczas której zrozumie, że nie zawsze szukamy właśnie tego, co chcemy odnaleźć.


  Brzmi jak promocyjne hasełko z odwrotu opakowania DVD, czyż nie? Niemniej taka jest prawda i to uświadamiamy sobie wraz z bohaterką przy seansie "Michiko & Hatchin". Przez dwadzieścia dwa epizody serii przemierzymy wzdłuż całą tę fikcyjnymi nićmi szytą Brazylię i zwiedzimy wiele miejsc, w których bynajmniej nie złotymi zgłoskami zapisał się Hiroshi Morenos, domniemany ojciec młodocianej bohaterki. Jego tajemnicza osoba (oraz dwójka szwarccharakterów) stanowi jedyną klamrę zróżnicowanych klimatycznie i gatunkowo odcinków, pozwalając twórcom na danie upustu wyobraźni i stworzenie wielu życiowych dramatów, w które wkroczą na chwilkę tytułowe dziewczyny. Nie będą to historie na wyraz głębokie (za taki uważam wyłącznie wątek główny) i niektórych wymęczą. Do takich osób zalicza się autor recenzji, któremu przebicie się przez kilka środkowych epizodów przyszło z pewnym problemem. Nagrodą za cierpliwość jest rewelacyjny i poruszający ostatni akt (pięć odcinków, skupionych już wyłącznie na postaciach pierwszoplanowych). Inni, wręcz przeciwnie, poczują się w tych krótkich historyjkach niczym fan poezji w nowym tomiku ukochanego artysty i będą je odpowiednio dozować, starając się wyciągnąć jak najwięcej emocji.

  W trakcie recenzji padło już nawiązanie do Quentina Tarantino. "Michiko & Hatchin" z twórczości niewyżytego Amerykanina czerpie pełnymi garściami. W anime absolutnie nierealne, mające głęboko w poważaniu wszelkie prawa fizyki sceny oraz świadomy własnego charakteru kicz przeplatają się z rozważaniami na odwieczne tematy człowieczeństwa i chwytającymi za serce widokówkami (zakończenie wątku Shinsuke powoduje dreszcze na karku), a cała ta przedziwna mikstura w ogóle nie odrzuca, ba!, zupełnie nie dziwi. Wisienką na torcie jest gorąca pseudo-Brazylia, w której rozgrywa się akcja serii - realia dla przeciętnego Europejczyka bardziej niecodzienne niż wszechświat z "Gwiezdnych wojen", festiwal cudaczności, biedy, bazarów i okrucieństwa. Na dłuższą metę nawet odpychające - nikt nie potrafiłby się pogodzić z mającymi tutaj miejsce wydarzeniami.

  Oprawa anime teoretycznie stoi na przyzwoitym poziomie. Intryguje głównie ścieżka dźwiękowa, której zadaniem jest podkreślanie opisywanej przed chwilą mieszaniny. Łatwo więc zgadnąć, że jest niesamowicie eklektyczna, nie bierze jeńców i nie straszne jej jakiekolwiek klimaty (audiofile na pewno znajdą tutaj coś dla siebie). Nie mogę niestety tego samego napisać o kresce (pogarszającą się wraz z akcją serii) i animacji (raz w porządku, raz syndrom "kija w tyłku"). Być może zabrakło funduszy?


    Z ocenieniem "Michiko & Hatchin" miałem ogromny problem. Anime, choć zbudowane na podobnych schematach, co jego duchowi poprzednicy spod ręki pana Watanabe, jest wyjątkowo oryginalne, wyróżnia się wykręconym jak świński ogonek światem przedstawionym, pięknymi krajobrazami i naturą wolno mówiącego mędrca ze Wschodu, jednak w pewnym momencie tak nietypowe danie może spowodować lekką niestrawność. U kogo? U osób, które oczekują zwartej historii, jakiejś intrygi lub po prostu chcą dać się porwać. I do pewnego momentu sam nie mogłem się z tym pogodzić, jednak - jak już wcześniej wspominałem - im dalej zajdziemy, tym bardziej zechcemy wytrzymać do końca, a ostatnie odcinki najpewniej oglądniemy jednym tchem. Wcześniejsze porównanie idealnie pasuje do podsumowania tej serii - jeżeli typowe anime jest jak proza, której nie potrafimy przerwać poznawać, tak "Michiko & Hatchin" to tom poezji, spokojne, wielowarstwowe dzieło nie dla wszystkich.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 10 października 2011

MUZYKA - Oranssi Pazuzu: Muukalainen Puhuu (2009)


1. Korppi (05:31)
2. Danjon Nolla (03:43)
3. Kangastus 1968 (04:00)
4. Suuri Pää Taivaasta (06:57)
5. Myöhempien Aikojen Pyhien Teatterin Rukoilijasirkka (03:41)
6.
Dub Kuolleen Porton Muistolle (08:12)
7. Muukalainen Puhuu (03:42)
8. Kerettiläinen Vuohi (08:49)

Całkowity czas: 44:35
Black metal to gatunek dość hermetyczny, w obrębie którego nieliczni próbują eksperymentować. Ta sztuka udaje się Finom z Oranssi Pazuzu. Ich jedyny jak dotąd album przepełniony jest muzyką jednocześnie chłodną i przestrzenną. Idealnie obrazuje to okładka, ukazująca kosmonautę na tle bezkresnej, zimnej pustki.
Finowie w mistrzowski sposób urozmaicają surowość black metalu nietypowymi brzmieniami gitar kojarzącymi się raczej z post- czy space-rockiem. Nie obca jest im również przestrzenna elektronika, która wędruje nieraz przekształcić się w psychodeliczne, zakręcone rejony. Już w pierwszym na płycie ”Korppi” słychać w tle organy hammonda, których ciepłe brzmienie kontrastuje z pełnymi chłodu dźwiękami generowanymi przez gitary oraz typowym dla black metalu krzykiem/wyciem/charkotem. W pewnym momencie brzmienie organów ustępuje miejsca przywodzącemu na myśl stare horrory thereminowi. Gitara rodem ze spaghetti-westernu wprowadza kolejny zupełnie nieoczekiwany zwrot akcji, szczególnie kiedy w tle pojawiają się zgrzyty rodem z rocka industrialnego.
Takie niespodzianki czekają nas w każdej kompozycji. Oranssi pazuzu potrafi zaskoczyć na przykład black metalową balladą, która od strony instrumentalnej mogłaby być ozdobą filmu noir (”Kangastus 1968”) czy pięknym post-rockowym dialogiem gitar i klawiszy (Dub Kuolleen Porton Muistolle). Każda kompozycja ma w sobie coś niespodziewanego, często żeby zauważyć te detale trzeba poświęcić albumowi co najmniej kilka przesłuchań.
Dodatkową atrakcją jest również fakt, że wszystkie teksty napisane są w języku fińskim, co z jednej strony wprowadza do muzyki zespołu jakąś ”egzotykę”, z drugiej strony uniemożliwia zrozumienie ich osobom, które tym językiem nie władają.
Muukalainen Puhuu to jedna z najlepszych pozycji z gatunku eksperymentalnego black metalu. Finom udaje się połączyć chłód i surowość typowe dla tej muzyki z zupełnie nieoczekiwanymi dźwiękami, które pozornie nie powinny pasować do tej odmiany ciężkiego grania. A jednak Oranssi Pazuzu są w stanie przygotować mieszankę, która uzależnia i hipnotyzuje.
Ocena: 10/10

czwartek, 6 października 2011

MUZYKA - Pain of Salvation: Road Salt Two (2011)

 1. Road Salt Theme (0:45)
2. Softly She Cries (4:15)
3. Conditioned (4:15)
4. Healing Now (4:29)
5. To the Shoreline (3:03)
6. Eleven (6:55)
7. 1979 (2:53)
8. The Deeper Cut (6:10)
9. Mortar Grind (5:46)
10. Through the Distance (2:56)
11. The Physics of Gridlock (8:43)
12. End Credits (3:25)

Całkowity czas: 53:35

Ależ ciągnęła się ta cała historia z dylogią "Road Salt". Najpierw fani Pain of Salvation dostali wydawnictwo EP ("Linoleum"), mającego stanowić mały przedsmak pierwszego podwójnego albumu Szwedów, który kilka miesięcy później zaliczył wielkie przepołowienie. "Road Salt One" zamieszał na wszystkich forach, jednych w sobie rozkochał, drugich przyprawił o niestrawność. Jego kontynuacja miała wyjść zaledwie kilka miesięcy później, ale "ktoś tam" się rozmyślił i niemal półtora roku przyszło nam czekać na "czarny album", alternatywnie zatytułowany "Ebony". Przygoda z tym wcieleniem ekipy Daniela Gildenlöwa (znöwu...) trwała, jak by nie patrzeć, grubo ponad trzy lata. Zanim zespół, zgodnie ze swoim zwyczajem, odejdzie w zupełnie inny świat i po raz enty wywoła dziesiątki kłótni, przyjdzie nam posłuchać... no właśnie, czego? Pierwszego w historii bandu odcinania kuponów czy kolejnego emocjonującego tworu Gildenlöwskiej fantazji?

"Road Salt Two" jest kontynuacją nie tylko wątków fabularnych poprzednika (nie odważę się ich publicznie interpretować, historia jest pocięta, wielowarstwowa i ciężka do ogarnięcia, niemniej opowiada o miłości. A przynajmniej ciemnej, patologicznej stronie tego uczucia), ale i charakterystycznego brzmienia "lat siedemdziesiątych na sterydach". O wiele mniej jednak tutaj blues rocka i humorystycznych elementów (następcy "Sleeping Under the Stars" nie uświadczymy, chlip*), całej tej karuzeli gatunków i stylistycznych mikstur. Chłopaki stawiają na większą spójność materiału. Taką zapewniają psychodeliczne klawisze (które de facto przywodzą na myśl czarno-białe filmy o inwazji kosmitów w kartonowych stateczkach) podkreślające te mocniejsze kompozycje ("Softly She Cries", "Eleven", "Conditioned", znane z EPki "Mortar Grind") oraz piękne partie pianina w powracających z ogromnym hukiem "bólozbawiennych" balladach. "Through the Distance" i "1979" spokojnie mogłyby rywalizować z łamaczami romantycznych serduszek z "Remedy Lane". Fani głosu Daniela mogą w oczekiwaniu na paczkę już szykować chusteczki! Prawy sierpowy w Twoją szczękę wymierzy z pewnością przepełniony folkowym szaleństwem "Healing Now" oraz francuskie zakończenie "The Physics of Gridlock" (paniom, co ciekawe, nie przypada szczególnie do gustu). Ciekawym pomysłem okazało się także zastosowanie orkiestralnych klamer, pozwalających uwierzyć, że poznajemy naprawdę poważną historię.

Daniel Gildenlöw! Ktöś myślał, że pozostawimy tylko jedno zdanie na temat najbardziej niezwykłego głösu współczesnej muzyki progresywnej? Wydaje mi się, że ulubieniec damskiej części publiczności nie zdobywa już iście himalajskich szczytów, co było bodaj największym plusem poprzedniego krążka. Niemniej wciąż chwyta słuchacza za baczki i szarpie nimi we wszystkie strony: rewelacyjny krzyk w "Mortar Grind", psychodeliczny śpiew w wyciszeniu "Softly She Cries", wysokie niczym nasza krajowa stopa bezrobocia tonacja "Healing Now" lub "Eleven", to wszystko "robi" aż miło. Aż chciałoby się, żeby ten człowiek był choć w połowie tak pracowity jak Steven Wilson!

"Road Salt Two" poznawałem z olbrzymią przyjemnością (być może opinia fana poprzedniego krążka nie będzie wystarczająco obiektywna, ale z drugiej strony... czy należy łączyć słowa "recenzja" i "obiektywizm"?). Każde następne przesłuchanie pozwalało mi pozbyć się kolejnych garści wątpliwości i błędnego uprzedzenia do albumu, wywołanego tymi wszystkimi zagmatwaniami w temacie daty premiery. Za którymś razem utworzyłem usta, złapałem się za głowę, wyrwałem jedną z ostatnich kępek włosów, zrobiłem fikołka do tyłu i zrozumiałem, że lubię wszystkie utwory. Tak po prostu. Albumu szybko nie odstawię na półkę, będzie jeszcze długo gościł w paszczy mojego domowego audiopotwora. Czego życzę także Tobie, drogi Czytelniku!

Głośni? Jak zawsze!
Szaleni? Ktoś śmiał wątpić?
Intrygujący? Niczym serial "Zagubieni"!
Kontrowersyjni? Nieco mniej.
Odkrywczy? Tym razem z pewnością nie.
Ale i tak uzależniający jak LSD

Ocena: 8/10

* Album do kupienia jest także w wersji wydłużonej o dwie kompozycje: "Of Salt" i "Break Darling Break", który to przecież tytuł nawiązuje do tekstu "Sleeping Under the Stars" - jest zatem nadzieja! Za kilka dni mam nadzieję się o tym przekonać. Bonusy według Pain of Salvation są zawsze równie pyszne jak danie główne, więc jeżeli wciąż nie kupiłeś albumu, przemyśl dopłacenie tych kilku złotych za dodatkową porcję emocji. Nie będziesz żałować.

piątek, 30 września 2011

MUZYKA - Chelsea Wolf: Ἀποκάλυψις (Apokalipsis) (2011)

01. Primal / Carnal (0:24)
02. Mer (3:43)
03. Tracks (Tall Bodies) (3:56)
04. Demons (3:14)
05. The Wasteland (4:03)
06. Moses (4:07)
07. Friedrichshain (2:47)
08. Pale On Pale (7:12)
09. To The Forest, Towards The Sea (2:44)
10. Movie Screen (5:35)

Całkowity czas: 37:45

  Chelsea Wolf to projekt amerykańskiej wokalistki wepchniętej do dość ogólnej szuflady z napisem ”singer-songwriter”. Album ”Apokalipsis” jest wszystkim tym, czego nie spodziewałem się po artyście przypisanym do tego gatunku.

  Już pełniący rolę krótkiego wprowadzenia ”Primal/Carnal”, składający się z mrożących krew w żyłach, szalonych krzyków, szeptów i skowytów, zapowiada coś zupełnie innego. W ”Mer” oraz ”Tracks (Tall Bodies)” na pierwszym planie słychać co prawda senne, lekkie dźwięki gitary i takiż głos Chelsea, a jednak w tle można doszukać się nawiązań do muzyki psychodelicznej. Diabeł tkwi więc w szczegółach. Zdarzają się, oczywiście, odstępstwa od sennych dźwięków. ”Demons” to napędzany rytmicznym bębnieniem rockowy utwór z przesterowaną partią gitary i szalonym, zniekształconym śpiewem, który może kojarzyć się z The Kills. Bardzo ciekawy jest ”Moses”, w którym zespół przechodzi od psychodelicznej ballady do bardziej melodyjnego grania. W ”Pale on Pale” doskonale kontrastują ze sobą spokojne i jazgotliwe partie gitar. Niesamowicie brzmi również śpiew, który raz hipnotyzuje brzmieniem przypominającym Björk, innym razem powoduje szybsze bicie serca krzykiem w stylu Diamandy Galas. ”To the Forest, Towards the Sea” idealnie sprawdziłby się z kolei jako ścieżka dźwiękowa filmu w stylu ”Antychrysta” Larsa Von Triera. Zamykający album ”Movie Screen” to wokalne nawiązanie do Lisy Gerrard, Meredith Monk oraz ponownie do Björk. W tle słychać natomiast orientalnie brzmiącą gitarę oraz spokojną pracę sekcji rytmicznej. Niesamowite wrażenie robi również szalona gitarowa solówka czy raczej improwizacja, którą słychać w drugiej połowie kompozycji.

  ”Apokalipsis” to jedna z najlepszych płyt z muzyką eksperymentalną, jakie miałem okazję usłyszeć w tym roku. Jej największą zaletą jest doskonała równowaga pomiędzy cięższymi, rockowymi kompozycjami a sennymi balladami ubarwionymi nawiązaniami do muzyki psychodelicznej.

Ocena: 9/10

czwartek, 29 września 2011

MUZYKA - Steven Wilson: Grace for Drowning (2011)

  CD 1 (Deform to Form a Star):
1. Grace for Drowning (2:05)
2. Secretarian (7:41)
3. Deform to Form a Star (7:50)
4. No Part of Me (5:44)
5. Postcard (4:28)
6. Raider Prelude (2:23)
7. Remainder the Black Dog (9:26)
CD 2 (Like Dust I Have Cleared From My Eye:
1. Belle de Jour (2:59)
2. Index (4:48)
3. Track One (4:15)
4. Raider II (23:21)
5. Like Dust I Have Cleared From My Eye (8:00)

Całkowity czas: 83:00

  Jakież to szczęście, że uczelnia nie dawała mi o sobie zapomnieć przez ostatnie tygodnie, wymuszała czytanie po nocach, szalone rajdy przez miasto po wpisy i pisanie niepotrzebnych zupełnie prac na temat konceptów w twórczości Jana Andrzeja Morsztyna (któremu dziękuję serdecznie za śliczną piątkę w indeksie!). To była najlepsza wymówka, jaką mogłem sobie wymarzyć. "Przed czym wymówka?" - pytasz, drogi Czytelniku, ale odpowiedź masz już na końcu języka. Przed pisaniem recenzji "Grace for Drowning", przed oficjalnym pojedynkiem ze Stevenem Wilsonem, moim przewodnikiem, muzycznym Wergiliuszem, który przepchnął mnie przez całe piekło, czyściec i zostawił pod bramą raju ambitniejszych odmian rocka. Każdy myśli, że wysmażenie tekstu o ulubionym artyście to bułeczka z masełkiem lub piwko z orzeszkami. Błąd. Już podczas przeprowadzonego kilka dni temu wywiadu łapy trzęsły mi się jak agrestowa galaretka, a zdolność trzeźwego myślenia i utrzymywania duchowego spokoju czmychnęła gdzieś daleko w kąt. A teraz mam stać się jednym z pierwszych w Polsce wieszczów nowego wydawnictwa Bosonogiego Majstra. Ubi sunt?! Gdzież zniknęła wołająca mnie na obiad matka i słowa: "Przestań tyle pisać, przecież i tak nikt tego nie czyta!"?

  Pisanie muzyki jest jak opowiadanie komuś historii

  W dzisiejszych czasach zanika akt słuchania albumów. Słucha się muzyki jako towaru, pobieranego na gwałt z czeluści Pirackich Zatok, rozcinanego na bardziej lubiane kawałki, wrzucanego na podpisane markerem płyty lub przenośny odtwarzacz. Lecimy na zakupy, poznając nowe zespoły między półkami z psią karmą i papierem toaletowym. Dostosowujemy się do czasów, w których przyszło nam żyć i w których każda sekunda staje się bardziej wartościowa niż sztabka złota. Tę jedną lub dwie godziny wolnego w dniu tracimy przed komputerem / telewizorem lub przesypiamy, ładując akumulatory przed następnym biegiem. Nie zrozum mnie źle, Czytelniku, nie oceniam. Pośpiech uzależnia i ułatwia życie. Ucisza sumienie, które ryczy od czasu do czasu, że chciałoby zostawić na tym świecie cokolwiek po swoim właścicielu. Ucisza duszę, która domaga się uniesień. Wygasza emocje, pulsujące wraz z krwią w naszych żyłach. Dla niektórych staje się równie potrzebny jak jedzenie lub picie, niezbędny, "fizjologiczny". 

  Ale cała ta misternie budowana zasłona dosyć często pęka. Znasz na pewno przypadki filmów, po których jakby ktoś Cię dotknął magiczną różdżką, pstryknął jakiś dziadowski przełącznik w twojej głowie. Emocje wypływają na zewnątrz, nie możesz zasnąć, myślisz o tym wszystkim, co było, co bolało, co koiło, o ludziach, którzy niegdyś stanowili część twojego życia, a teraz nie chcą pamiętać Twojego imienia. Jestem pewny, że mógłbyś kiwnąć głową na znak zgody (gdybyś, oczywiście, nie żył w czasach czytania materiałów w Sieci tylko w celu odnajdywania jakichś sprzeczności i informowania o tym biednego autora), bo tak "było ostatnio" po jakimś "Forrest Gump", "Requiem dla snu" czy innym "500 dni miłości". Struktura wybucha, z jej zgliszczy wychyla się krucha dusza człowieka, dostrzegająca wielkość każdego oddechu, łaknąca doznań. Życia nie ciałem, tylko umysłem.

  I zdarzają się takie płyty CD z muzyką. Słuchasz ino pierwszy raz, gdzieś tam właśnie w Biedronce lub KFC, łapiesz się za ucho, które lekko drapiesz i dochodzisz do wniosku, że "to trzeba będzie poznać wieczorem". Być może nawet zamiast megahitu na Polsacie. Wracasz do domu, rozprawiasz się z korespondencją na skrzynce mailowej, sprawdzasz ulubione portale, zamykasz komunikator, wyłączasz komputer. Szykujesz przekąskę, coś do picia i siadasz naprzeciw głośników. Zaczynasz wielką przygodę, podczas której Twoje emocje przestają się kryć i wybuchają niczym prehistoryczny wulkan. Podczas której całe te "dzisiejsze czasy" ujawniają swoją pustkę. No, no, przyznaj, że bywały takie albumy. I to nie tylko w złotych latach 60. / 70. ubiegłego wieku. Teraz też się trafi podobna przygoda, choć - podobnie jak wyśmienity film - raz na ruski rok.

  Pisanie recenzji jest jak... pisanie muzyki

  Stevena Wilsona cenię tak bardzo nie dlatego, że właśnie takie Wielkie Albumy tworzy, gdyż nawet jemu ta nader ciężka sztuka udaje się od czasu do czasu w całym tym morzu projektów, z którymi jest związany, lecz dlatego, iż tak uparcie do tego dąży. Nigdy nie poprzestaje na tym, co stworzył, zawsze znajduje nową ścieżkę, inne priorytety, następny Cel. Po drodze tworzy albumy nieco mniej udane, czasami trochę sztuczne. Niemniej co kilka lat popełnia rzecz, o której nie sposób napisać inaczej niż "muzyczna podróż" właśnie. Coś na wzór idealnie nakręconego, mądrego i wciągającego jak rura od odkurzacza filmu. Ostatnią wielką rzecz nagrał trzy lata temu i wypuścił, wiedząc chyba o jakości dzieła, pod własnym nazwiskiem. "Insurgentes" nie zawsze spotyka się z podobnym przyjęciem, ale mnie, słuchane zwłaszcza w miksie wielokanałowym, powala na kolana i absorbuje w całości. Nawet podarte kapcie same z nóg zeskakują, chowając się z piskiem pod kanapą.

  Wystarczyło pierwsze odsłuchanie "Grace for Drowning", aby obudził się tak długo nieodczuwany impuls. Pierwsze dźwięki pianina Jordana Rudessa w otwierającej tego kolosa kompozycji i wszystko było jasne - to taki album, którego w inny sposób słuchać można nie będzie. Tylko po zmroku, w pustym mieszkaniu, z zamkniętymi oczami. Jest tu pewien pierwiastek niepokoju, który towarzyszył nam (według niektórych w nachalny sposób) na "Insurgentes". Kilka razy możesz złapać się na nerwowym rozglądaniu po zatopionym w mroku pomieszczeniu i przyspieszonym biciu serca. Kolejny apartament odnalazł też sentymentalny smutek, takich ballad artysta nie nagrał od dawna i jeżeli słysząc te piękne chóry w finale jednej z nich nie przejdzie Ci po ciele dreszcz uniesienia, byłbym gotów nazwać Cię gburem. Kilka razy przypomną o sobie elektroniczne czary Stevena, fala noisu, triphopowy podkład i radiogłowe cykadełka.

  Ale są też i pewne zmiany. Machina czasu przenosi się z syntetycznych dolin na pasma jazzowych gór i psychodelicznych pastwisk. Cofamy się do najwspanialszych wybryków Roberta Frippa w służbie Jego Karmazynowej Wysokości. Słyszymy szalone popisy Theo Travisa na flecie, rozbrajające sola saksofonu. Nie brakuje wielowątkowych, postrzępionych i narkotycznych sekcji instrumentalnych, podczas których wzrok sam ucieka w stronę kurzących się na półce albumów King Crimson. Jest i dziwacznie zatytułowany, ponad dwudziestominutowy gigant, o którym będzie głośno przez najbliższe kilka lat i którego wykonania na żywo nie mogę się już doczekać.

  Na pewno zauważyłeś już, Czytelniku, że próbuję uciec z miejsca zbrodni, nie zostawiając żadnych dowodów, nie pisząc nawet tytułu pojedynczego utworu. Już kiedyś stosowałem podobne sztuczki, z gorszym lub lepszym skutkiem. Tym razem jednak nie czuję potrzeby rozdrabniania się - te utwory będą już wkrótce na ustach wszystkich silnie powiązanych z muzyką progresywną osób. Już pojawiają się krzyki o "albumie roku", pierwszym wielkim wydawnictwie dekady, i to z ust autorytetów (nie byle gówniarzy jak ja) naszego dziwnego, hermetycznego światka. Nie wiem, czy będzie to najlepsza rzecz roku 2011, ale na pewno miejsce na moim prywatnym podium ma zapewnione. A uwierz, że jestem wyjątkowo wymagającym fanem. Jest to też jedna z niewielu płyt o dłuższym niż osiemdziesiąt minut czasie trwania, których nie potrafiłbym przerwać.

  Często zazdrości się "dziennikarzom muzycznym". Bo my to dostajemy płyty na kilka tygodni przed całym światem i pod wymówką jakiejś tam recenzji słuchamy ich do woli. Ma to swoje plusy, nie zaprzeczę, ale tym razem to ja zazdroszczę Tobie, drogi Czytelniku. Zazdroszczę tego, że poznasz i zachwycisz się "Grace for Drowning" ze wszystkimi fanami na świecie i nie  będziesz musiał tych wszystkich emocji tak bezczelnie chować i czekać tylko, aż miną, aby napisać "jakąś tam recenzję".

Ocena: 9/10 (drugi raz w roku 2011 wystawiam tę notę długogrającej płycie. Pierwszą była "Passion" Pendragon i gdybym wiedział, że wiele miesięcy później na świat przyjdzie taki gigant, musiałbym solidnie przemyśleć pierwszą "dziewiątkę")

wtorek, 20 września 2011

MUZYKA - Machine Head - Unto the Locust (2011)

1. I Am Hell (Sonata in C#) (8:24)
2. Be Still and Know (5:43)
3. Locust (7:33)
4. This is the End (6:10)
5. The Darkness Within (6:21)
6. Pearls for Swine (7:19)
7. Who We Are (7:11)

Całkowity czas: 48:58

  Machine Head – szósty studyjny album słynnej brytyjskiej formacji Deep Purple. Płyta ukazała się w marcu roku 1972 i pochodzą z niej takie szlagiery zespołu, jak choćby znakomite „Smoke on the Water” oraz „Highway Star”.  

  Machine Head (z angielskiego; stroik, klucz) – element instrumentów strunowych odpowiadający za strojenie oraz trzymanie stroju instrumentów. 

  Machine Head – amerykańska grupa muzyczna grająca thrash/groove metal z Oakland w stanie Kalifornia, założona w roku 1992 przez Roberta Flynna i Adama Duce’a.

  Wszystkie definicje dotyczą muzyki. Skupię się oczywiście na trzeciej, bo przeciez okazja jest ogromna – nowy, długo oczekiwany longplay grupy Machine Head – „Unto the Locust”. 

  4 lata temu miała miejsce premiera ostatniego, jak dotychczas, albumu grupy Machine Head – „The Blackening”. Była to rzecz bardzo dobra, a do tego wyznaczająca panom nieco bardziej progresywny kierunek. Krążek ten zawierał tylko osiem numerów, a trwał nieco ponad godzinę. Dwa kawałki przekraczały dziewięć minut, a otwieracz oraz track kończący złamały nawet granicę dziesięciu minut. Swego rodzaju problem mogli mieć problem fani, którzy długich kompozycji nie lubią i zapatrzeni są wciąż w debiut zespołu. Machine Head już przy okazji wydania „The Burning Red” zaryzykował tworząc dzieło zawierające elementy hip-hopowe. Stracili wówczas sporo fanów, ale „The Blackening” okazała się sukcesem, gdyż płyta osiągnęła znakomitą sprzedaż.

  Czekałem na „Unto the Locust” z dużym oczekiwaniem na kawał dobrego metalowego grania. Na album składa się siedem kompozycji o łącznej wartości nieco mniejszej niż pięćdziesiąt minut. Nie ma tutaj dziesiąciominutowców, ale są i tak długie numery dające wiele urozmaiceń. Pierwszy idzie już na sam początek. „I Am Hell (Sonata in C#)” miażdży zmiennością nastrojów, megaszybkim tempem i solówkami. To chyba największy „killer” tego wydawnictwa, choć nie ma mowy o tym, aby dalej było słabo, gdyż już za chwilę pojawi się na horyzoncie znakomity „Be Still and Know”, którego nieco podniosły refren brzmi niczym metalowy hymn. Dalej mamy singlowy „Locust”, który sprawił, że tak bardzo czekałem na nowy longplay zespołu. Urzeka w nim wszystko od początku do końca, ale w głowie mam przede wszystkim przeromantyczną partię solową z pogranicza czwartej i piątej minuty. 

  Machine Head jest zespołem, który daje mi wiele różnych skojarzeń. Czasem są to nieco metalcore’owe refreny, czasem partie kojarzące się z niektórymi zespołami. Oczywiście słychać tutaj przede wszystkim Machine Head’a mającego swój własny styl i niezwykle charakterystyczny wokal Roberta Flynna. Solówka w kolejnym na płycie utworze przypomina mi thrash’owego giganta, - Metallicę. „This is the End”, bo o nim właśnie mowa, to kolejny świetny numer z bardzo ładnym refrenem. Zaraz po nim dostaniemy „Darkness Within”. Jest to najlżejsza rzecz na płycie, co wcale nie znaczy, że najsłabsza. Wręcz przeciwnie – to bardzo mocny punkt „Unto the Locust”. Po chwili otrzymujemy gromiący swoją siłą „Pearls Before the Swine”. To jedyny moment tego krążka,z którym miałem od początku problem. Nie podchodził mi, lecz w końcu i on stał się godny docenienia. Na koniec „Who We Are”, w którym prócz ładnego wstępu z wokalem chóru dziecięcego dostaniemy świetne partie instrumentów, a także bardzo dobry refren.

  „Unto the Locust” to bardzo mocna pozycja tego roku i sam jestem ciekaw, na którym miejscu skończy w moim końcowym podsumowaniu A.D. 2011. Machine Head na pewno mnie nie zawiódł, gdyż nagrał bardzo dobrą płytę, niegorszą od poprzedniej.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 września 2011

MUZYKA. Filipowe Miniaturki (My Riot, Omega Massif, K2, Skold, Geinoh Yamashirogumi)

My Riot - sweet_noise (2011)

  Nie jestem wielkim fanem Sweet Noise, a jednak ich wczesne dokonania oraz ostatni album, ”The Triptic” reprezentowały wysoki poziom. Jak wypada nowy projekt Glacy? Już tytuł płyty działa zniechęcająco. Nazywanie debiutanckiego krążka nowego zespołu nazwą starego to zabieg co najmniej nielogiczny. Od strony muzycznej dużej różnicy też nie słychać. Debiut My Riot brzmi niemal identycznie jak Sweet Noise. Czasem słychać dźwięki z okresu ”Czas Ludzi Cienia”, innym razem pojawiają się echa ”The Triptic”. Jak zwykle w przypadku Glacy nie obeszło się bez rapu i niestety udziału Pei (Peji?), którego głos budzi we mnie najmroczniejsze instynkty. Kolejnym irytującym elementem są czasem aż nachalnie zaangażowane teksty, w których Glaca po raz kolejny opiera się o znane i wykorzystane do granic schematy. A jednak trafiają się na ”sweet_noise” perełki jak na przykład industrialno-rockowy ”Fucked Up East” czy potężny ”Botox”. Pierwsze wydawnictwo My Riot to album solidny, świetnie wyprodukowany i różnorodny, choć trochę chaotyczny i w stosunku do Sweet Noise zdecydowanie nie rewolucyjny.

Ocena: 6/10
 
Omega Massif – Karpatia (2011)

  Jak zwykle w przypadku tego zespołu mamy do czynienia z solidnie zagraną mieszanką sludge’u i post-metalu. Album ”Karpatia” to kopalnia kapitalnych riffów, które pozostają w pamięci na bardzo długo. Omega Massif potrafią połączyć urzekające melodie z ciężkim, przytłaczającym a jednocześnie klarownym brzmieniem. Kiedy zwalniają i łagodnieją brzmią natomiast jak zespół post-rockowy z najwyższej półki. ”Karpatia” to niewątpliwie jedna z najciekawszych pozycji tego roku w swojej dziedzinie.




Ocena: 9/10


K2 – Wrzazg (2004)

  K2 to pochodzący z Dąbrowy Górniczej niemal zupełnie zapomniany zespół, który po nagraniu udanego debiutu przechodził wielokrotne zawirowania personalne. Pierwsze wydawnictwo grupy jest udane a w dodatku nowatorskie jak na polskie warunki. ”Wrzazg” to jedna z niewielu wydanych w Polsce płyt inspirowanych ”nu-metalem”. Te inspiracje słychać w wielu miejscach – czasem śpiew przypina Korna, innym razem można natrafić na echa wczesnego Deftones oraz Linkin Park. Mimo wszystko K2 nie stroni od eksperymentów takich, jak użycie automatu perkusyjnego, od razu rozpoznawalny jest także sposób śpiewania wokalisty oraz absurdalne teksty. Na koniec tego, lub początek następnego roku zespół zapowiada wydanie drugiego albumu. Oby był co najmniej tak udany, jak debiut.


Ocena: 7/10

Skold - Anomie (2011)

  Tim Skold to znana postać sceny industrialnego rocka i metalu, który współpracował z takimi legendami jak KMFDM czy Marilyn Manson. Jego najnowszy solowy album jest udany a jednocześnie dość przewidywalny. Przeważają brzmienia elektroniczne oraz gitarowe (przetworzone przez masę elektronicznych efektów). Jak zwykle w przypadku Skolda album jest doskonale przemyślany, zaplanowany i przyzwoicie zagrany. Czasem można natrafić na przykuwający uwagę fragment, ciekawie brzmiącą gitarę, zabawę rytmem, użycie nietypowego przesteru. A jednak jako całość ”Anomie” nie do końca przekonuje, szczególnie z powodu zbyt małej ilości zapadających w pamięć elementów.

Ocena: 7/10

Geinoh Yamashirogumi – Osorezan/Do no Kenbai (1976)

  Płyta, która od lat jest już niedostępna, a którą przez jakiś niebywały zbieg okoliczności kupiłem na ”pchlim targu”. Dziwna, psychodeliczna muzyka będąca połączeniem charakterystycznych azjatyckich brzmień z opętanym śpiewem. Opisywany tu album składa się z dwóch długich kompozycji, z których każda jest jak osobny sen a raczej koszmar. Jednocześnie hipnotyzują i przerażają. Zespół doskonale wie, jak przyprawić słuchacza o szybsze bicie serca – pojawiające się z nikąd opętańcze wycie zaraz po kilku minutach spokojnych dźwięków wygrywanych na ludowych instrumentach? Na tej płycie to nic dziwnego. Warto też zwrócić uwagę na pewien rytuał nagrany na tej płycie (można go też zobaczyć w filmie ”Baraka”), który wykorzystał później Mike Patton na płycie ”California” Mr. Bungle. Chodzi o pewien charakterystyczny fragment brzmiący mniej więcej: tak-tak-tak-takatakatakatakataka...

Ocena: 9/10

sobota, 17 września 2011

WYWIAD - Steven Wilson

  Zaczynam się przyzwyczajać do pewnej reguły mojego szalonego żywota. Zupełnie jak gdyby przy narodzinach małego Adasia ktoś krzyknął z niebios: "Jeżeli ten chłopiec postanowi zacząć nowy etap w swoim życiu, zrobi to z impetem godnym Jeźdźca Apokalipsy!". Toteż początek każdego nowego etapu ma zawsze ogromną skalę i sprawia mi więcej stresu niż ustna matura z polskiego. Pierwszy koncert, jaki miałem przyjemność zobaczyć na własne oczy, to Radiohead w Poznaniu. Samotna podróż pociągiem ponad sześć godzin i wielki, liczący dziesiątki tysięcy tłum. Szaleństwo. Szok. Radość!
  Pierwszy poważny wywiad w swoim życiu (proszę, nie liczmy rozmowy z Bartkiem Wroną i Rudim Schubertem na potrzeby lokalnego radia) przeprowadziłem z moim muzycznym mistrzem, najbardziej zapracowanym człowiekiem w tym biznesie i jedynym gitarzystą na świecie, którego nikt jeszcze nie widział w butach - Stevenem Wilsonem. Stres? Cholerny. Plątanie języka? Bez przerwy. Satysfakcja? Bezcenna.

- Halo?
- Cześć, dobrze mnie słychać?
- Tak, a mnie?
- Również.
- Jak się masz, Steven?
- Dobrze, dobrze, dziękuję.
- W takim razie zacznijmy...  

  Na początku chciałbym z Tobą porozmawiać, rzecz jasna, o Twoim najnowszym albumie - "Grace for Drowning". Słucham go od jakiegoś czasu i naprawdę uwielbiam to, co słyszę! Martwiłem się o to wydawnictwo, ponieważ "Insurgentes" stał się moim ulubionym albumem roku 2008 i nie byłem do końca pewien, czy dasz radę przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Mogłeś wydać ten materiał jako dwa osobne albumy, jednak postanowiłeś stworzyć pojedynczą, epicką podróż. Wiem, że "nie powinno się go traktować jako jednego wydawnictwa, lecz dwa osobne albumy w jednym opakowaniu", jednak nie potrafiłbym po zakończeniu "Remainder the Black Dog" przerwać tego muzycznego "seansu". To jak przerywanie filmu w połowie! Czy nie uważasz, że taki ruch był nieco ryzykowny w dzisiejszych czasach?  

  Myślę, że ciężko jest przekonać dzisiejszego człowieka do słuchania i skupiania się na muzyce, która - przyznajmy - jest całkiem intensywna; to nie coś, czego ludzie mogą słuchać bez odpowiedniego skupienia. To jeden z powodów, dla których podzieliłem album na połowę, dwa muzyczne doświadczenia. Mówisz, że dla ciebie to coś normalnego, słuchanie albumu od początku do końca, ale od wielu fanów nie można tego oczekiwać. Myślę, że podzielenie "Grace for Drowning" było bardzo dobrym pomysłem. Era winyli była okresem, który stworzył ogrom albumów słuchanych do dzisiaj z ogromną pasją. W tamtych latach czas, jaki potrafiliśmy poświęcić na pełne skupienie, prawdziwe słuchanie, nie był zbyt długi. Dzisiaj ten czas, głównie z powodu iPodów i ściągania muzyki w plikach, jest jeszcze krótszy. Ludzie nudzą się o wiele szybciej. Masz rację, oczekiwanie od ludzi, aby posłuchali tak długiego, intensywnego albumu, jest obecnie nieco ryzykowne, ale z drugiej strony - dlaczego miałoby mnie to ograniczać? Staram się tworzyć właśnie takie albumy, zaangażować słuchacza i wciąż są tam ludzie, którym się to podoba. Dla takich właśnie osób tworzę, nie dla tych, którzy słuchają muzyki w trybie shuffle na swoim iPodzie. Nie mogę o nich myśleć, gdy tworzę swoje albumy. 

  Polscy dziennikarze, z którymi rozmawiałem na temat "Grace for Drowning", są zachwyceni tym nowym, "karmazynowym" Stevenem Wilsonem. Słychać, że prace nad remiksami albumów King Crimson bardzo na ciebie wpłynęły. To jednorazowy wybryk, czy możemy się tego jeszcze spodziewać w przyszłości?


  Racja, praca nad muzyką King Crimson wyjątkowo na mnie wpłynęła i wiele doświadczenia z miksowania tamtych albumów wniosłem do "Grace for Drowning". Moja głowa była tym przepełniona, naturalnym był fakt, że tego typu muzyka pojawi się na nowym albumie. Czy wpłynie to na przyszłość? Nie potrafię powiedzieć. Gdybyś powiedział mi podczas tworzenia "Insurgentes", że niebawem nagram taki album, nie uwierzyłbym. Nie staram się nigdy wybiegać myślami w daleką przyszłość, to chyba właśnie powód ciągłej ewolucji mojej muzyki. Nie lubię nagrywać tego samego albumu dwukrotnie, wolę zaskakiwać fanów. Owszem, czasami są niezadowoleni z wyników, ale to część naszej "umowy" - czasami ludzie są zachwyceni, innym razem wieszają na mnie psy. Tak czy inaczej, jestem naprawdę dumny z "Grace for Drowning". Nie uważam, że to zupełny koniec tego kierunku i zdecydowanie potrafię sobie wyobrazić więcej muzyki w podobnym stylu, więc... Zobaczymy.

  Wiadomo, że przy nowym albumie pomogło Ci wielu wyśmienitych muzyków. Czy mógłbyś ich wymienić?

  Użyłem wielu muzyków jazzowych. To jedna z rzeczy, którą wyniosłem z prac nad starymi albumami King Crimson - brzmią tak dobrze jak brzmią, ponieważ to nie byli muzycy rockowi grający muzykę rockową. To muzycy jazzowi grający muzykę rockową. Michael Giles, Ian McDonald, Keith Tippett - jazzmani, którzy w oryginalny sposób podeszli do świata muzyki rockowej. To oni sprawili, że King Crimson był czymś wyjątkowym. Podchodząc do tworzenia nowego albumu, byłem pewny od samego początku - nie użyję rockowego perkusisty, zaproszę bębniarza jazzowego, dlatego właśnie na "Grace for Drowning" zagrał Nic France, gwiazda sceny jazzowej, poza nią w ogóle nieznany. Pomógł mi też Theo Travis, z którym pracowałem już wielokrotnie i który zagrał na flecie i saksofonie (również muzyk znany głównie na scenie jazzowej). Takich gości, muzyków z innego świata połączyłem z kilkoma szerzej znanymi nazwiskami: Tony Levin (Peter Gabriel), Jordan Rudess (Dream Theater), Steve Hackett (Genesis) - taka kombinacja właśnie mnie interesowała.

  To Jordan Rudess tak pięknie gra we wstępie do "Deform to Form a Star"?

  Gra cały utwór. Nie tylko zresztą, pojawia się też w utworze tytułowym i "Raider II". Gra naprawdę cudownie, to prawda.

  Właśnie, "Raider II". Czy za tym 24-minutowym gigantem kryje się jakaś większa historia?

  Czy zawsze musi być jakaś historia? Gdy zaczynam pisać utwór, nie mam pojęcia, czy wyjdzie z niego krótki, 3-minutowy utwór, czy trwający ponad kwadrans gigant. Pisanie muzyki jest jak opowiadanie komuś historii lub żart. Jeżeli potrzebujesz dwudziestu pięciu minut na dokończenie historii - tyle właśnie będzie trwała. "Raider II" sam ewoluował, cały czas rósł; za każdym razem, gdy napisałem jego część, sugerowała ona kolejną, swoją naturalną kontynuację. Działo się to automatycznie. Nie planowałem tak długiej kompozycji, w pewnym momencie nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak wielka. "Raider II" niemal sam wyznaczył swoje czasowe granice. Właśnie tyle czasu było potrzeba na opowiedzenie tej historii. Nie było jakiegoś genialnego planu stworzenia giganta. Jak zapewne wiesz, całkiem dobrze odnajduję się w długich utworach, wychodzą mi zdecydowanie lepiej niż mieszczenie się w krótkich utworach. Nie jest to zatem dla mnie coś nowego, choć fakt - dawno nie stworzyłem czegoś aż tak długiego. "Anesthetize" z "Fear of a Blank Planet" trwało osiemnaście minut, "Raider II" jest od tamtej kompozycji o ponad sześć minut dłuższy, ale jestem z niego naprawdę, naprawdę dumny.

  Mówisz, że jesteś lepszy w pisaniu długich utworów. Ale przecież na "Grace for Drowning" jest wiele rewelacyjnych, krótszych kompozycji! Weźmy na przykład "No Part of Me" - piękna rzecz, do tego nie brzmi jak żaden z Twoich wcześniejszych utworów. Ma świetne, jakby orientalne zakończenie z zadziorną solówką na gitarze. To Ty ją grałeś?

  Nie, nie (śmiech), to nie gitara. To saksofon, bardzo przesterowane solo na saksofonie, które tylko brzmi jak gitara.

  Możliwość przeprowadzenia wywiadu zawdzięczam swojej redakcji, serwisowi Rock Area, na którym można przeczytać dalszą część mojej rozmowy ze Stevenem Wilsonem. Zapraszam :)

piątek, 16 września 2011

MUZYKA - The Artifact: Eternal Dreams and What Could Be (2011)

01. Awakening (0:38)
02. Regeneration (3:42)
03. Coalesence (4:03)
04. Requiem (5:36)
05. Visualize (0:55)
06. Grayscale (Pt.1) (0:55)
07. Color (Pt.2) (2:35)
08. Triumph (4:21)
09. Conception (1:17)
10. Severance (3:06)
11. Manifest (4:18)
12. Dreamer (3:41)

Całkowity czas : 35:00

   Dzisiaj postanowiłem na chwilę zatrzymać się przy debiutanckim albumie formacji The Artifact. Panowie pochodzą z Phoenix w stanie Arizona i grają dopiero od anno domini 2010 (zespół stworzony z dwóch wcześniejszych). Z ich debiutem ‘’The Eternal Dreams and What Could Be’’ miałem już styczność kilka razy, więc pomyślałem że mogę pokusić się na krótką ocenę ich twórczości. Nazwa zespołu nieodparcie kojarząca mi się z  serią gier Heroes of Might and Magic, ciekawa okładka płyty, twórczość zespołu ‘’tagowana’’ jako melodyczny metalcore – cóż z tego może wyniknąć? Sam nie wiem. Zatem przekonajmy się o tym.
  
   Od pierwszych dźwięków słychać, że panowie z The Artifact robią w muzyce dopiero pierwsze kroki, w żadnym wypadku nie jest to dla mnie minus, w końcu od czegoś trzeba zacząć, prawda? Od progu wita nas instrumentalny ‘’Awakening’’, czyli tradycyjny ‘’musi-coś-być-przed-pierwszym-kawałkiem’’. Swoją drogą na ‘’EDaWCB’’ znajdziemy aż cztery takie kawałki, z których zdecydowanie najlepiej wypada nawiązujący do tytułu ‘’Dreamer’’, który zamyka krążek. Jest klimat, jest dobrze. Przejdźmy jednak do kawałków, gdzie zespół musiał wykrzesać coś ze swoich umiejętności. Na wstępie trzeba wziąć na prześwietlenie wokal. Cóż można tu rzec? Jest niezły, mimo że powtarzalny. Można się przyczepić do tego, że ciężko mu się przebić przez całe instrumentarium zespołu – czasem jest zwyczajnie zagłuszany przez jakiś riff. Mowa tu o growlu oczywiście. Jeśli zaś chodzi o partie czyste, którymi okraszony jest każdy refren – tu nie mam zastrzeżeń. Uszy chłoną go z miła chęcią, niektóre refreny aż ma się ochotę puszczać w kółko przez dobre dziesięć minut (‘’Color Pt. 2’’, ‘’Triumph’’ czy ‘’Manifest’’). A jak prezentuje się strona instrumentalna albumu? Przyzwoicie, naprawdę przyzwoicie. Są mocne (choć typowe) riffy (‘’Regeneration’’ czy ‘’Severance’’), jest szaleńcze tempo (‘’Color Pt. 2’’, ‘’Regeneration’’), jest trochę elektroniki i ciekawych klawiszy (‘’Coalescence’’, ‘’Requiem’’) – słowem jest dobrze. Ciekawostką jest także kawałek ‘’Grayscale Pt. 1’’ – 50-sekundowe darcie w rytm gitar i elektroniki. Wygląda na wstęp do ‘’Color’’. Ogólnie płyta jest nieźle zrobiona jak na wydaną przez siebie. Ulubiony kawałek? Wydaję mi się, że ‘’Color Pt. 2’’ – króciutki, ale dosadny. Z niesamowicie ładnym refrenem.
  
   Czego się można przyczepić? Myślę, że kilku rzeczy, ale ja zostanę przy jednej – myślę, że tej najważniejszej. Otóż niby wszystko jest cacy, ładnie zagranie, dobre kawałki, ale moim zdaniem bez większego pomysłu. Kawałki zaczynają zlewać się w jedno. Oprócz elektroniki, którą dziś można spotkać prawie wszędzie i dobrych klawiszy nie spotkamy tu żadnych innych ciekawych zabiegów. Niestety to źle. Uważam, że dzisiaj, w dobie zespołów metalowych w ilości ziarenek piasku na plaży, których ciągle przybywa (jak grzybów po deszczu!), nie wystarczy grać jak wszyscy, aby się tylko podobało – trzeba jeszcze mieć jakiś pomysł. Jeśli nawet nie nowiuśki jak buty Eminema, który zmienia je codziennie, to przynajmniej stary, ale odtworzony na świeżo, a tego niestety The Artifact brakuje. I na tym zespół traci, bo gdy zacznie się ich pogoń do sławy, ich muzyka utonie w morzu podobnej sobie, a wybije się ktoś z głową pełną pomysłów. Może, trochę przesadziłem, przecież to dopiero ich debiut, jednak takie mam odczucia słuchając ‘’EDaWCB’’.
  
   Mimo tego, nad czym rozwodziłem się akapit wyżej, to jednak uważam że debiutancki album Amerykanów jest naprawdę dobry. Mamy tu wiele rzeczy, które przypadną do gustu fanom gatunku i być może nie tylko. Dlatego właśnie fanom core’u polecę ten krążek, zaś dla amatorów metalowego grania może to być tylko ciekawostka. Ale nie musi.

Moja ocena : 7/10