czwartek, 6 października 2011

MUZYKA - Pain of Salvation: Road Salt Two (2011)

 1. Road Salt Theme (0:45)
2. Softly She Cries (4:15)
3. Conditioned (4:15)
4. Healing Now (4:29)
5. To the Shoreline (3:03)
6. Eleven (6:55)
7. 1979 (2:53)
8. The Deeper Cut (6:10)
9. Mortar Grind (5:46)
10. Through the Distance (2:56)
11. The Physics of Gridlock (8:43)
12. End Credits (3:25)

Całkowity czas: 53:35

Ależ ciągnęła się ta cała historia z dylogią "Road Salt". Najpierw fani Pain of Salvation dostali wydawnictwo EP ("Linoleum"), mającego stanowić mały przedsmak pierwszego podwójnego albumu Szwedów, który kilka miesięcy później zaliczył wielkie przepołowienie. "Road Salt One" zamieszał na wszystkich forach, jednych w sobie rozkochał, drugich przyprawił o niestrawność. Jego kontynuacja miała wyjść zaledwie kilka miesięcy później, ale "ktoś tam" się rozmyślił i niemal półtora roku przyszło nam czekać na "czarny album", alternatywnie zatytułowany "Ebony". Przygoda z tym wcieleniem ekipy Daniela Gildenlöwa (znöwu...) trwała, jak by nie patrzeć, grubo ponad trzy lata. Zanim zespół, zgodnie ze swoim zwyczajem, odejdzie w zupełnie inny świat i po raz enty wywoła dziesiątki kłótni, przyjdzie nam posłuchać... no właśnie, czego? Pierwszego w historii bandu odcinania kuponów czy kolejnego emocjonującego tworu Gildenlöwskiej fantazji?

"Road Salt Two" jest kontynuacją nie tylko wątków fabularnych poprzednika (nie odważę się ich publicznie interpretować, historia jest pocięta, wielowarstwowa i ciężka do ogarnięcia, niemniej opowiada o miłości. A przynajmniej ciemnej, patologicznej stronie tego uczucia), ale i charakterystycznego brzmienia "lat siedemdziesiątych na sterydach". O wiele mniej jednak tutaj blues rocka i humorystycznych elementów (następcy "Sleeping Under the Stars" nie uświadczymy, chlip*), całej tej karuzeli gatunków i stylistycznych mikstur. Chłopaki stawiają na większą spójność materiału. Taką zapewniają psychodeliczne klawisze (które de facto przywodzą na myśl czarno-białe filmy o inwazji kosmitów w kartonowych stateczkach) podkreślające te mocniejsze kompozycje ("Softly She Cries", "Eleven", "Conditioned", znane z EPki "Mortar Grind") oraz piękne partie pianina w powracających z ogromnym hukiem "bólozbawiennych" balladach. "Through the Distance" i "1979" spokojnie mogłyby rywalizować z łamaczami romantycznych serduszek z "Remedy Lane". Fani głosu Daniela mogą w oczekiwaniu na paczkę już szykować chusteczki! Prawy sierpowy w Twoją szczękę wymierzy z pewnością przepełniony folkowym szaleństwem "Healing Now" oraz francuskie zakończenie "The Physics of Gridlock" (paniom, co ciekawe, nie przypada szczególnie do gustu). Ciekawym pomysłem okazało się także zastosowanie orkiestralnych klamer, pozwalających uwierzyć, że poznajemy naprawdę poważną historię.

Daniel Gildenlöw! Ktöś myślał, że pozostawimy tylko jedno zdanie na temat najbardziej niezwykłego głösu współczesnej muzyki progresywnej? Wydaje mi się, że ulubieniec damskiej części publiczności nie zdobywa już iście himalajskich szczytów, co było bodaj największym plusem poprzedniego krążka. Niemniej wciąż chwyta słuchacza za baczki i szarpie nimi we wszystkie strony: rewelacyjny krzyk w "Mortar Grind", psychodeliczny śpiew w wyciszeniu "Softly She Cries", wysokie niczym nasza krajowa stopa bezrobocia tonacja "Healing Now" lub "Eleven", to wszystko "robi" aż miło. Aż chciałoby się, żeby ten człowiek był choć w połowie tak pracowity jak Steven Wilson!

"Road Salt Two" poznawałem z olbrzymią przyjemnością (być może opinia fana poprzedniego krążka nie będzie wystarczająco obiektywna, ale z drugiej strony... czy należy łączyć słowa "recenzja" i "obiektywizm"?). Każde następne przesłuchanie pozwalało mi pozbyć się kolejnych garści wątpliwości i błędnego uprzedzenia do albumu, wywołanego tymi wszystkimi zagmatwaniami w temacie daty premiery. Za którymś razem utworzyłem usta, złapałem się za głowę, wyrwałem jedną z ostatnich kępek włosów, zrobiłem fikołka do tyłu i zrozumiałem, że lubię wszystkie utwory. Tak po prostu. Albumu szybko nie odstawię na półkę, będzie jeszcze długo gościł w paszczy mojego domowego audiopotwora. Czego życzę także Tobie, drogi Czytelniku!

Głośni? Jak zawsze!
Szaleni? Ktoś śmiał wątpić?
Intrygujący? Niczym serial "Zagubieni"!
Kontrowersyjni? Nieco mniej.
Odkrywczy? Tym razem z pewnością nie.
Ale i tak uzależniający jak LSD

Ocena: 8/10

* Album do kupienia jest także w wersji wydłużonej o dwie kompozycje: "Of Salt" i "Break Darling Break", który to przecież tytuł nawiązuje do tekstu "Sleeping Under the Stars" - jest zatem nadzieja! Za kilka dni mam nadzieję się o tym przekonać. Bonusy według Pain of Salvation są zawsze równie pyszne jak danie główne, więc jeżeli wciąż nie kupiłeś albumu, przemyśl dopłacenie tych kilku złotych za dodatkową porcję emocji. Nie będziesz żałować.

1 komentarz:

  1. Jeszcze nie podjąłem decyzji, bo nadal, jak na drożdżach, moja ocena tego albumu z każdym odsłuchem rośnie i rośnie, ale już w tej chwili myślę, że dałbym mu o oczko więcej. Ale to nieważne. Ważne, że zaplanowany na dwie części projekt udało się zamknąć i to nie z ledwością, ale w wielkim stylu. Lepszy Road Salt Two po prostu być nie mógł (no dobrze, ja bym sobie życzył, żeby bonusów było trzy i tym trzecim był ponownie nagrany Gone, ale wspaniałomyślnie ten brak Danielowi przebaczam).
    A czy Daniel mniej pracowity ot Stefana? Nie wydaje mi się. Biblioteka winampa pokazuje mi, że w ciągu ostatnich dwóch lat dostałem od Daniela dwie płyty (prawie dwie godziny muzyki), a chwilę wcześniej całkiem porządną epkę. Tymczasem Stefan mówi, że Grace for drowning to jego pierwszy premierowy materiał od 2,5 roku (Blackfield nie bierzemy pod uwagę, bo większość - zapewne z wyjątkiem bezczelnie zerżniętego z Anathemy "Blood" - napisałem Aviv; nie sposób też za "premierowe" brać te wszystkie liczne masteringi, remasteringi i wszystkie inne ingi). Więc może w ogólności Daniel nie haruje jak wół wszędzie gdzie się da, ale muzyki nagrywa sporo, a kiedy już coś nagra, to raczej trudno mieć wątpliwości co do świetności materiału, stąd nie oskarżałbym go o lenistwo, nawet w porównaniu z Wilsonem. Szczególnie, że gdyby tak ocenić dwóch panów na przykład pod względem emocjonalności wokali, to Wilson mógłby okazałby się szarą, niepozorną myszką przy tym, co wyczynia Daniel ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.