niedziela, 10 kwietnia 2011

MUZYKA - Ulver: Wars of the Roses (2011)

1. February MMX (4:11)
2. Norwegian Gothic (3:37)
3. Providence (8:10)
4. September IV (4:39)
5. England (4:09)
6. Island (5:47)
7. Stone Angels (14:56)

  Ulver to norweski zespół, który dokonał jednej z największych wolt stylistycznych w historii muzyki rockowej lub w jakikolwiek sposób z rockiem związanej. Zaczynali jako zespół black-metalowy, jednak nawet wtedy nie starali się brzmieć jak najbardziej kojarzeni z tym gatunkiem Mayhem czy Darkthrone. Na kolejnych płytach zespół coraz bardziej oddalał się od wspomnianej stylistyki, co doprowadziło go do brzmieniowej mieszanki, z którą są kojarzeni już od ponad 10 lat – eksperymentalnego połączenia mrocznych rejonów muzyki elektronicznej, muzyki progresywnej z dodatkiem innych składników.

  Wars of the Roses to ósma pozycja w ich dyskografii i piąta od czasów znaczącego przewrotu. Otwierający album "February MMX" kojarzy się z ostatnim albumem Mastodon – jest jednocześnie ciężki i zaraźliwie melodyjny z przepięknymi partiami elektronicznymi. Głos Garma jak zwykle brzmi niesamowicie, jest głęboki, czysty, pełen emocji. "Norwegian Gothic" to mroczna, niespiesznie rozwijająca się kompozycja. Rozpoczyna się powolnie, nastrojowo, miejscami ociera się o ambient. W pewnym momencie następuje wzrost dramaturgii za sprawą szalonej partii saksofonu wyjętej z muzyki free-jazzowej. Partia wokalna brzmi w równie szalony sposób. Początek albumu można więc uznać za udany, jednak mam wrażenie, że obie kompozycje są zdecydowanie zbyt krótkie, wydaje się, że urywają się w połowie. "Providence" to pierwsza pozycja na tej płycie, której długość satysfakcjonuje, niestety z jakością jest trochę gorzej. Wstęp rozbudza nadzieje – spokojne, fortepianowe otwarcie, niemal soulowy śpiew Garma, minimalistyczne, syntetyczne tło, wzbogacone dźwiękami sekcji smyczkowej lub thereminy. Jedyne, co nie do końca mnie tu przekonuje to kobiecy głos dołączający do głównego wokalisty. Przez to robi się trochę zbyt cukierkowo, jednak mimo wszystko nie można zaliczyć kompozycji do nieudanych. Zdecydowaną jej zaletą jest kolejna ognista partia saksofonu, dzięki czemu całość nabiera podobnego do dokonań grupy Morphine charakteru. Niestety kolejne wyciszenie i powrót wokalistki skutecznie niszczą ten mroczny nastrój. Można więc porównać ten utwór do kolejki górskiej w wesołym (chociaż to słowo wyjątkowo do tej recenzji nie pasuje) miasteczku: kiedy zespołowi uda się już zbudować typową dla nich niepokojącą atmosferę, jest ona przerywana zupełnie niepasującymi do całości wejściami wokalistki. Mimo wszystko ogólne wrażenie jest dobre, choć mogłoby być lepiej. "September IV" to klasyczny Ulver z okresu Blood Inside – syntetyczne tło, wyciszona, lecz interesująca partia bębnów i górująca nad wszystkim, emocjonalna partia wokalna. Słychać tu też wiele nawiązań do muzyki psychodelicznej w postaci nagłego wejścia gitary i organów przeradzającego się w perkusyjną kanonadę i syntezatorowe odjazdy. Gdzieś w tle znów pobrzmiewa saksofonowa improwizacja. To wszystko czyni z "September IV" jedną z najciekawszych pozycji na płycie i być może najbardziej żywiołowych utworów w historii grupy. Wstęp do "England" kojarzy mi się niezmiennie ze ścieżką dźwiękową do gry Silent Hill. Rozwój kompozycji jest jednak dość nieoczekiwany – do niepokojących, fortepianowych dźwięków dołączają perkusja z główną rolą talerzy i depresyjny śpiew Garma. Oczywistym elementem jest także syntetyczne, ambientowe tło. "Island" to z kolei idealne połączenie brzmień elektronicznych i akustycznych, etnicznych instrumentów tworzące senną, nierealną atmosferę. Finał albumu to najbardziej abstrakcyjna, niemal pozbawiona stałych ram kompozycja na tym albumie. Mowa o trwającym niemal piętnaście minut "Stone Angels", rozpoczynającym się dźwiękiem kościelnych organów, który wraz z typową dla Ulver elektroniką tworzy niesamowicie melancholijny, wyciszony nastrój. Wszystko to tworzy tło dla melodeklamacji Garma, która co jakiś czas ustępuje miejsca rozimprowizowanej partii saksofonu. Nie sposób opisać wszystkiego, co słychać w tym utworze, pojawiają się podniosłe partie, które mogą być równocześnie zagrane na syntezatorze jak i na instrumentach dętych. Monumentalność tej kompozycji staje się niemal namacalna w finale, gdzie na tle marszowej partii bębnów słyszymy – znów – ambientowe tło wzbogacone o chór i organy. Ulver to jedna z niewielu grup, które są w stanie skomponować i nagrać coś takiego a jednocześnie trzymać się z dala od kiczu.

  "Wars of the Roses" to kolejny dowód na niemal nieograniczoną wyobraźnię, jaką może pochwalić się ten niezwykły zespół. Mimo, że tym razem trudno mówić o jakimś wielkim kroku naprzód w stosunku do ostatniego albumu, to jednak nie można zarzucić Norwegom powtarzalności, najwyraźniej nie wyeksploatowali jeszcze w dostatecznym stopniu stylistyki, w jakiej się obecnie poruszają. Poza tym, o jak wielu zespołach można powiedzieć, że jeszcze nigdy, niezależnie od gatunku, do którego można je obecnie przypisać, nie zawiodły?
Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.