czwartek, 30 czerwca 2011

Dziennik Pokładowy - czerwiec

   Ahoj! Dzień, w którym piszę czerwcowy Dziennik Pokładowy, jest przedostatnim dniem mojej sesji. Od jutra relaks, drinki z palemką, Bahamy i... Powrót do działalności "twórczej" na Wyspie Jowisza. Tak, stęsknionych za moimi pseudonatchnionymi wypocinami uspokajam - w głowie mam pomysły na przynajmniej kilkanaście zaległych tekstów i pójście o krok dalej z Bartkową ideą cyklu Od Deski do Deski. Stay calm. W imieniu pozostałych autorów nie powinienem nic obiecywać, ale za pewny można uznać fakt, że Wysepka wraca do życia, aby w maksymalnym rozpędzie obejść swoją rocznicę. Nie przywidziało Ci się, drogi Czytelniku! W sierpniu szykuje się niemała uroczystość :)

  Czerwiec, wbrew pozorom, należał do aktywnych miesięcy Jowiszowych lądów. Narodził się pomysł Miniaturek, czyli jednoakapitowych recenzyjek, odkurzyliśmy też kilka zapomnianych tagów, to jest Koncert (relacja z występu Riverside), Komiks (moje zachwyty nad Spider-Manem) lub Gra (powrót do przeszłości z Bartkiem lub rytmiczne tupanie do Patapona). Zanotowaliśmy ponad cztery tysiące wyświetleń i wynik ten - pamiętając, że dla większości autorów czerwiec oznaczał Wielką, Groźną Sesję Letnią - należy uznać za miłą niespodziankę. Nie zapominajcie o Wyspie Jowisza w lecie :) Życzymy wszystkim miłego odpoczynku, odkrycia nowej pasji, odnalezienia wakacyjnej miłości i czegokolwiek, co sprawi, że nadchodzące dwa miesiące będą niezapomniane!

  Playlisty, czyli czego słuchaliśmy w ostatnim miesiącu:

Filip:
1. Bongripper - Hate Ashbury
Ciężar, wolne tempa, miażdżący, potężny dźwięk. Dokładnie tego spodziewałem się po Bongripper. Trudno więc powiedzieć, żeby Hate Ashbury jest czymś niezwykle nowatorskim, a jednak wciąga od pierwszej do ostatniej minuty. Jak zwykle.
2. U.S. Christmas – The Valley Path
W przypadku tego zespołu główną rolę odgrywają kosmicznie brzmiące, hipnotyczne pejzaże malowane dźwiękiem. Tym razem jest nietypowo głównie za sprawą formy – The Valley Path to jeden, trwający 40 minut utwór, który z siłą magnesu przyciąga do każdego dźwięku.
3. System of a Down – System of a Down
Z okazji tegorocznego powrotu System of a Down postanowiłem przypomnieć sobie ich dyskografię. Zacząłem od debiutu, który zachwycił mnie nawet bardziej, niż kiedyś. Możliwe, że moja pamięć nie jest w najlepszej formie, ale nie przypominam sobie, aby jakikolwiek debiut w ciągu ostatnich lat był tak pełen pasji, szaleństwa, energii i – przede wszystkim – pomysłów, jak właśnie ta płyta.
4. Tryp – Kochanówka
Debiutancki album Tryp zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Z jednej strony dziwny, odpychający, nieprzyjemny i groteskowy, z drugiej – wciągający, niebezpiecznie hipnotyzujący. Chyba jednak jestem muzycznym masochistą...

Adam:
1. In Flames 
Po prostu. Z jednej strony zachwycałem się najnowszą płytką, z drugiej - przygotowywałem sumiennie do mojego wakacyjnego projektu i poznałem od podszewki całą twórczość Szwedów
2. Fleet Foxes - Helplessness Blues
Oj, wielkim echem odbiła się w moich głośnikach najnowsza pozycja Fleet Foxes. Tak pięknej, spokojnej, organicznej muzyki nie słyszałem już dawno. Przekonacie się w nadchodzącej recenzji, gdzie płyta, jako druga w tym roku, zgarnie niebagatelną "sumkę"
3. Devin Townsend Project - Deconstruction
Devin zaszalał. Olbrzymia metal - opera z gościnnymi występami śmietanki światowych "krzykaczy", chórami, orkiestrą i intensywnością zdolną napędzić ze trzy "normalne" albumy. Daje kopa :)

PS: Z pomysłem na Playlisty wyskoczyłem w ostatnim momencie, dlatego nie "załapali się" nań pozostali autorzy. W lipcowym Dzienniku Pokładowym to nadrobimy :)

piątek, 24 czerwca 2011

MUZYKA. Miniaturki - część 3 (Sepultura, In Flames, The Black Dahlia Murder, Morbid Angel)

  Czas na trzeci odcinek z serii „Miniaturki”. Tym razem na tapetę wziąłem cztery zespoły, o których mogę powiedzieć, że należą do kategorii rzeczy ważniejszych. Są to bowiem cztery krążki, z którymi wiązałem większe bądź mniejsze nadzieje, ale każdy z nich wywoływał przed pierwszym przesłuchaniem niezwykłą ciekawość. Jak widać po ocenach nikt mnie nie zawiódł, a pierwsza z opisywanych płyt jest na ten moment samodzielnym liderem w walce o mój najlepszy album roku. Ciekawe ile czasu nikt nie zerwie Brazylijczykom koszulki lidera…

Sepultura  - Kairos

  Pewnego październikowego dnia roku 2006 otrzymałem w ramach urodzinowego prezentu płytę Sepultury – „Dante XXI” (dzięki Czarny :P). Wtedy pojęcie o muzyce zawartej na tym krążku było raczej znikome. Co ja mówię? Wiedza o tym zespole była znikoma. Choć oczywiście nazwę tak znanej formacji kojarzyłem, to ich muzyka do tego momentu była mi obca. Na szczęście teraz jest już inaczej. Kiedy usłyszałem kawałek tytułowy, który był udostępniony już nieco wcześniej, pomyślałem „to może być ten album”. Nie myliłem się. „Kairos” to rzecz rewelacyjna – na poziomie „Dante XXI”. Nic dziwnego skoro Sepultura współpracowała z kimś takim, jak Roy Z. /Kairos -  grecki bożek szczęśliwego zbiegu okoliczności, szczęśliwego momentu lub wręcz odwrotnie: niewykorzystanej szansy./ Otwarcie w postaci „Spectrum” to mistrzostwo świata. Kapitalny kroczący riff i głos Derricka Greena – stonowany, niezwykle spokojny. Potem numer tytułowy – istna poezja ze świetnymi zmianami tempa. Kolejnymi trackami są znakomity „Relentless” oraz cover Ministry „Just One Fix”. Bardzo udane wykonanie, choć osobiście wolę rovery typu „Firestarter” (The Prodigy), który dostajemy w jako bonus. Kiedy metalowy zespół przerabia niemetalowy kawałek wypada to według mnie znacznie ciekawiej. Znakomite gitarowe momenty dostaniemy w dwóch następnych kompozycjach: w „Dialog” nieprzeciętny riff, w „Mask” natomiast dostaniemy miażdżące gitarowe przejście w dalszej części utworu. „Seethe” to rzecz, która na początku mi się nie podobała, lecz z czasem doceniłem i ten kawałek. Potem bardzo dobry „Born Strong” i absolutnie rewelacyjny „Embrace the Storm”. Tutaj refren jest jednym z lepszych momentów na płycie „Kairos”. Powoli zbliżamy się do końca. Jeszcze tylko „No One Will Stand” oraz nietypowy „Structure Violence (Azzes)”. Genialny album z genialnym zakończeniem. Potem jeszcze krótkie instrumentalne outro (cała płyta jest owymi instrumentalkami podzielona) i bonusy. Warto zwrócić na nie uwagę. Najpierw wspomniany wcześniej „Firestarter”, a potem „Poin of No Return”, czyli kolejny numer Sepultury. Nawet bonusy stoją na konkretnym poziomie. Nie pozostaje nic innego, jak tylko chwalić najnowsze dokonanie Sepultury aż po… grób? (Sepultura z portugalskiego – „grób” :P).

Ocena: 9/10

In Flames – Sounds of the Playground Fading

  Opisywałem ostatnio całą dyskografię tego zespołu. Nadszedł czas, aby dorzucić kilka słow na temat najnowszego dokonania. Płytę poznałem już bardzo dobrze i spokojnie mogę stwierdzić, że nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie. Fakt. Niektórzy mogą pojęczeć, że robi się jeszcze mniej metalowo, ale mimo to In Flames serwuje nam naprawdę dobrą muzykę z wieloma chwytliwymi melodiami. Świetnie wypadają takie kawałki, jak „All For Me”, czy „Darker Times”. Szybko wpadają w ucho i ciężko  o nich zapomnieć. Dla mnie najciekawsze jednak są tytuły: „The Attic” (lekki i spokojny – mój drugi faworyt), „Liberation” (kończący płytę, dziwny i nietypowy… niemetalowy i słodki) oraz „A New Dawn” (mój faworyt numer jeden.. świetne zwrotki, refren, solo). Są chwile nieco słabsze, jak „Fear is the Weakness”, czy „Enter Tragedy”, ale na pewno niczego bym z tej płyty nie wyrzucił. Myślę, że każdego z tych nawet nieco mniej lubianych kawałków jeszcze nie raz z przyjemnością posłucham. Ten drugi z wymienionych zresztą ostatnio wpadł mi już w ucho. Nie jest to jednak krążek, który jest jednak aż tak maksymalnie równy, bo kilka tytułów jest po prostu dobrych, co sprawia, iż płyta jako całość jest bardzo dobra, nie rewelacyjna. Obstawiam jednak, że mocne „8” wystarczy, aby spokojnie pozostać do końca roku w pierwszej „10” najlepszych LP roku 2011.

Ocena: 8/10

The Black Dahlia Murder – Ritual

  Stary tytuł, poznany też wieki temu, choć nigdy specjalnie do nich nie wracałem. Okazało się jednak, że warto. To właśnie dlatego, gdy zobaczyłem na horyzoncie tytuł nowej płyty i ładną okładkę pomyślałem, iż czas na ponowne spotkanie z tym zespołem. „Ritual” to naprawdę dobra rzecz. Mamy tutaj ciekawe otwarcie i zakończenie. W środku natomiast dużo dobrych motywów, technicznych zagrań na wysokim poziomie i dawkę melodic death, ale takiego konkretnego, nie to co In Flames :D. Tak naprawdę to TBDM to już bardziej typowy death – jest naprawdę ostro. Do tego dochodzą ciekawe solówki, a motyw z przełomu trzeciej i czwartej minuty „The Window” dosłownie tnie moje serce na kawałki. Album nie męczy i słucha się go przyjemnie w całości. No tak – dobry album.

Ocena: 7/10

Morbid Angel – Illud Divinum Insanus

  W roku 1993 Morbid Angel nagrał album „Covenant”. Jest to najlepiej sprzedająca się płyta z gatunku death w historii tej muzyki. Na dodatek Trey Azagthoth jest uważany za najlepszego gitarzystę wszech czasów wśród wszystkich zespołow tego gatunku. Można powiedzieć, że Morbid Angel to death metalowy gigant- żadne kłamstwo, ani odkrycie. Mięli jednak osiem lat milczenia od płyty „Heretic”, ale milczenie zostaje przerwane przez nowy krążek „Illud Divinum Insanus”, a już 10 sierpnia w katowickim spodku zagrają na koncercie Metal Hammer występując przed legendarną formacją Judas Priest (już się nie mogę doczekać!). Nowy krążek na żywo powinien się sprawdzić znakomicie, lecz jest to dość dziwna rzecz. Nie mamy tutaj przez cały czas typowego death-łojenia. Do tego można powiedzieć, że niektóre kawałki troszkę do siebie nie pasują. Trzy tracki są troszkę dłuższe, a do tego nieco inne od pozostałej części płyty. Są to bowiem numery bardzo industrial metalowe. „Too Extreme!”, „Destructors Vs. Earth/Attack” oraz „Radikult” są jednak najlepszymi kompozycjami na „Illud Divinum Insanus”. Już przy pierwszym odsłuchiwaniu byłem niezwykle zaintrygowany brzmieniem „Too Extreme!”, który idzie zaraz po intrze. To naprawdę ciekawa sprawa, że Morbid Angel zdecydował się na taki krążek. Pozostałe kawałki są mniej industrialne niż ta trójka. Jest w nich więcej „napieprzania”, ale poziom również jest wysoki. Na koniec „Profundis – Mea Cupla” – połączenie ekstremalnego death z industrialem. Idealne podsumowanie płyty „Illud Divinum Insanus” – naprawdę udanej płyty.

Ocena: 7,5/10

KOMIKS - Ultimate Spider-Man Vol. 3: Double Trouble (2002)

Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Mark Bagley

#14 Doctor Octopus
#15 Confrontations
#16 Kraven the Hunter
#17 niezatytułowany
#18 The Cycle
#19 Piece of Work
#20 Live
#21 Hunted

   Ogromną zaletą "Ultimate Spider-Man", a przynajmniej tych wcześniejszych woluminów (nowszych, jak na razie, nie znam!) jest poczucie konsekwencji twórców. Biorą sobie głęboko do serca strzelnicze przestrogi wujka Czechowa - jeżeli coś się wprowadza na scenę, nie należy tego pozostawiać niedopowiedzianym. Dlatego uważniejsi czytelnicy, którzy w roku 2001, w jednym z pierwszych numerów serii, dostrzegli na "ultimate'owej" scenie wielkie, niewypalone działo pod postacią zadufanego w sobie naukowca, którego nazwisko jest jednym z głównych skojarzeń, jakie nasuwają się wszystkim laikom do głowy po usłyszeniu terminu "Spider-Man": Otto Octavius. Rzut okiem na okładkę trzeciego zeszytu wystarczy, aby mieć pewność, czyj odświeżony wizerunek zagrozi teraz Pajęczakowi.

   Doktor Octavius budzi się z przewiązanymi oczami na stole operacyjnym. Jakimś cudem przeżył eksplozję w OsCorp - tę samą, w której narodził się Zielony Goblin. Na skutek okropnych oparzeń oczu stał się czuły na mocne światło (co powoduje założenie słynnych okularków), do jego ciała, nie wiadomo, jakim sposobem - jeśli wierzyć otaczającym go lekarzom - przyłączyły się metalowe ramiona, których używał w laboratorium do bardziej niebezpiecznych eksperymentów. Poszkodowany doktor nie wierzy w tak wielki zbieg okoliczności. Co więcej, ma nawet pewną wizję, kto stoi za jego nowym wizerunkiem, albo i całym wybuchem w OsCorp. Zostaje opętany chęcią zemsty i nikt nie stanie na jego drodze. Oprócz naszego Przyjaznego Sąsiada!

   Do szkoły naszego bohatera przyłącza niejaka Gwen Stacy - nieokiełznana, pewna siebie, ale i inteligentna dziewczyna. Tutaj wracamy do kwestii Strzelby Czechowa - kto czytał stare komiksy lub oglądał w dzieciństwie serial animowany, wie, do jakiego punktu prowadzić będzie Petera postać Stacy. Ale zróbmy dobry uczynek i nie zdradzajmy tego innym, na pewno będzie okazja jeszcze o tym wspomnieć w przyszłości. Jeżeli komuś jest mało nowości, ucieszy się z pewnością początkiem związku Parkera z Mary Jane; tych zaś, którzy tylko czekają na kolejnych czarnych bohaterów, zadowolić powinien epizodyczny występ Kravena. Dla każdego coś miłego.

   "Double Trouble" czyta się z wypiekami na twarzy. Seria staje się coraz mroczniejsza, nie stroni od przemocy. Scenariusz wciąga i pędzi na złamanie karku, szuflując wątkami niczym zawodowy grabarz. Większego dynamizmu nabierają także wszelkie pojedynki; oglądanie łomotu, jaki Pajęczarz zbiera w elektrowni atomowej, jest na tyle ekscytujące, na ile może być pojedynek rozrysowany w kadrach komiksu. Cieszy też pewność twórców, w jakim kierunku posuną następne sagi: pokazuje się chwilowo iście "plażowe" "udoskonalanie" Flinta Marko, na sceną wkraczają także agenci S.H.I.E.L.D. (Nicka Fury'ego, przywódcy agencji, jeszcze nie uświadczymy). Ale to tylko smaczki, bowiem Twoja uwaga, Czytelniku, najprawdopodobniej skupi się na głównym antagoniście...

  Doktor Octavius został bardzo dobrze "odświeżony" na potrzeby uniwersum Ultimate. Nie zaryzykowano aż w takim stopniu, jak miało to miejsce u Electro czy Goblina, ale nie było takiej potrzeby. Model Otta wzięto żywcem z jego ludzkiej inkarnacji Alfreda Moliny ze "Spider-Man 2"; dołożono tylko charakterystyczny zielony kostium. To nie wygląd, lecz charakter doktorka intryguje - prawdziwy z niego psychopata. W przeciągu zaledwie ośmiu zeszytów liczba jego zabójstw z łatwością przekracza dziesiątkę. Nie zmarnowano zatem kolejnej postaci z klasycznej palety przygód Spider-Mana. Miejmy nadzieję, że w przyszłości nic tego stwierdzenia nie każe mi zmieniać.

   Cóż mógłbym dodać? Trzeba czytać! "Ultimate Spider-Man" jest niczym pędząca wbrew wszelkim przepisom, ogromna, stalowa lokomotywa. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, aby taka konstrukcja upadła i - między mną a Tobą, drogi Czytelniku - nie chciałbym się dowiedzieć. Wolę sobie zachwalać w tych krótkich opisach ile wlezie i czytać codziennie z niemalejącym zainteresowaniem :)

wtorek, 21 czerwca 2011

GRA - Contra (1987)

  Jak cudownie powrócić do młodzieńczych lat, kiedy to gry miały w sobie tak ogromną magię. Nie trzeba było wybitnej grafiki ani skomplikowanej fabuły. Ot, po prostu - mam sobie komandosa i muszę walczyć z terrorystami i kosmitami. Jak miło...

  Nie grałem w to od lat. Niedawno, całkiem przypadkowo znów nadszedł czas na spotkanie z jedną z najlepszych - według mnie - gier na NESa. Do tego naprawdę niełatwą. Udało mi się przejść tę grę bez straty życia, z jedną bronią (S). Mimo wszystko, teraz istnieją już zapisy. Wielkim jest ten, kto dokonał tego bez możliwości nadpisania stanu gry. Mało tego - przejść pierwszą część "Contry" bez zapisu, w jakikolwiek sposób, nie jest rzeczą łatwą, nie mówiąc zwłaszcza o przejściu gry "na czysto".

  W pierwszej części kultowej serii dostajemy osiem poziomów zakończonych walką z bossem, którym jest jakaś maszyna bądź kosmita. Praktycznie w każdym poziomie strata życia to prawdziwa bułka z masłem. W tej grze bowiem zginąć można w najbardziej prosty i głupi sposób, popełniając minimalny błąd, czy zwyczajnie mając pecha.Nawet w otwierającej grę dżungli nie jest trudno o przypadkowe skoczenie w przepaść, na kulkę przeciwnika, a nawet na jego samego, co również uczyni naszego komandosa na chwilę martwym.


  Strata życia już w pierwszej rundzie bardzo komplikuje nam sytuację przed kolejnym poziomem - bazą pierwszą. Tutaj nasz komandos idzie w górę ekranu, a my widzimy wszystko zza jego pleców. Ta kamera nie ułatwia nam na pewno zadania. Kolejna baza powtarza się w poziomie czwartym. Jest jednak dosyć dłuższa i przez to zdecydowanie trudniejsza. Kiedy ją przejdziemy, mamy za sobą połowę gry, ale przed nami wciąż wiele zabawy oraz nerwów. I tak do samego końca - rundy ósmej - gdzie musimy walczyć już tylko z obcymi i matką. Niszczymy serducho i koniec. Na szczęście są jeszcze kolejne części gry, bo, choć po ukończeniu jedynki jest niemała satysfakcja, że to już koniec, to szybko czuć ochotę do ponownej gry. Pomijając fakt, że podczas "mielenia" może człowieka szlag jasny trafić...

 
  "Contra" to fenomenalna gra i zasługuje na najwyższą ocenę. Zasługuje także na dobre, odporne na uderzenia pady, bo niejednokrotnie będzie się miało ochotę nimi rzucić. Oczywiście użyjemy przy tym słów na "k", bądź innych, jeszcze gorszych, ale jaka będzie potem radocha, jak już się uda wszystkich pozabijać... :]

Ocena: 10/10

 

wtorek, 14 czerwca 2011

MUZYKA. Od Deski do Deski - Trivium

  Trivium. Amerykańska grupa wykonująca thrash metal. Tak chyba najprościej. Chociaż tak naprawdę dla mnie definicją tego gatunku będzie Metallica, a Trivium to troszkę coś innego. Zresztą ta grupa gra muzykę, którą nie możemy włożyć do tej jednej szufladki. Zwłaszcza na początku Trivium określało się mianem zespołu metalcore’owego. Myślę jednak, że wystarczy powiedzieć, iż ten zespół to po prostu kawał dobrego metalowego grania.

  Kiedy poznałem Trivium (przez Czarnego), mięli na koncie tylko dwa studyjne albumy („Ember to Inferno” i „Ascendancy”). Już niebawem, bo 9 sierpnia ukaże się już piąty longplay zatytułowany „In Waves”. Z tej okazji nadszedł czas na dotychczasowe podsumowanie dyskografii zespołu.

Ember to Inferno

  W Trivium najlepszą rzeczą jest to, że nigdy nie zeszli poniżej określonego poziomu – bardzo wysokiego. Każda dotychczasowa płyta wydaje się nie być krążkiem przypadkowym, lecz naprawdę ważnym w ich dyskografii. I tak właśnie jest od samego początku. Podarowałem sobie EP „Trivium”, gdyż znajdziemy tam repertuar powtórzony na debiutanckim LP (ponad 50% tej epki to kawałki zawarte na EtI). „Ember to Inferno” to płyta, o której niewątpliwie można powiedzieć, że słychać na niej, iż jest to debiut. Ale debiut niezwykle udany. Ładne intro, a po zaraz po nim „Pillars of Serpent” – kawałek, którego kiedyś nie lubiłem. Teraz wydaje mi się lepszy, choć i tak są tutaj znacznie mocniejsze pozycje, jak „Requiem”, czy fenomenalny tytułowy track ze wspaniałymi gitarami. Zresztą partie gitar są dużą siłą tego wydawnictwa. Mam tutaj na myśli przede wszystkim gitarowe motywy przewodnie. Świetne partie w „Fugue (A Revelation)”, a także znakomity wstęp do „To Burn the Eye”. To tylko przykłady. Każda kompozycja coś wnosi, a zakończenie w postaci „When All Light Dies” połączonego z outrem wypada cudownie. 

Ocena: 7,5/10

Ascendancy

  Płyta, od której zacząłem przygodę z zespołem. Po pierwszym przesłuchaniu praktycznie nic mi się nie podobało, ale już jakiś czas potem „Ascendancy” szybko sprawiła, że miałem ochotę lepiej się poznać z Trivium. Wtedy jednak nie było jeszcze za bardzo z czym, gdyż mięli oni w swoim dorobku dwa krążki. Miałem więc sporo czasu na zapoznanie się z drugim LP amerykanów. Znów dostajemy świetne intro, ale potem zamiast niezłego otwieracza, jakim był „Pillars of Serpent” dostaniemy miażdżący „Rain”. Zresztą każda kompozycja zawarta na tej płycie jest bardzo dobra. Najsłynniejsze to chyba „Pull Harder Strings of Your Martyr” oraz „A Gunshot to the Head of Trepidation”. Naprawdę znakomite kawałki, choć moim faworytem i tak będzie „The Deceived” z niezwykle poruszającym refrenem i partią gitary w nim zawartą. „Ascendancy” to bardzo dobry i bardzo mocny krążek. Ale już na następnym „The Crusade” usłyszymy nieco inne Trivium.

Ocena: 8/10

The Crusade

  Typowy thrash metal, bez screamu i wydzierania się wniebogłosy. To właśnie „The Crusade”. Płyta lżejsza od poprzednich dwóch, ale wciąż na wysokim poziomie. Pamiętam, jak się pojawiła. Początkowo miała się ukazać w dzień moich urodzin, ale ostatecznie premierę przyspieszono o pięć dni i wyszła dziesiątego października. Tym razem nie pojawiło się intro, lecz od razu typowy kawałek – „Ignition”. Świetny opener ze znakomitym refrenem. Nieco słabiej wypada według mnie kolejny na płycie numer – „Detonation”. Nie znaczy to jednak, że jest to słaba rzecz. Po nim natomiast zaczyna się już naprawdę świetnie. Niektóre kawałki są wprost wyśmienite: „Entrance of the Conflagration”, „Unrepentant”, „To The Rats”. Ogólnie rzec biorąc to kolejny longplay, z którego nie wyrzuciłbym ani jednej kompozycji. Tym razem najlepsze Trivium serwuje nam na sam koniec. Płytę kończy bowiem trwający ponad osiem minut utwór tytułowy. Warto wspomnieć, iż jest to kawałek instrumentalny.

Ocena: 7,5/10

Shogun

  Pamiętam, że nie oczekiwałem tego albumu z wielkim zapałem. Może dlatego, że między „The Crusade” i właśnie płytą „Shogun”, Trivium spadło u mnie na troszkę dalsze miejsce. Zapewne przez takie podejście płyta na początku nie przypadła mi zbytnio do gustu. Nieco ją zlekceważyłem, ale po pewnym (niedługim) czasie nadrobiłem to i „Shogun” wynagrodził mi to stając się moim ulubionym longplay’em zespołu. Trivium wróciło na swoje miejsce w mojej hierarchii zespołów. Przyczyniły się do tego między innymi takie tracki, jak „Throes of Perdition”, „Insurrection”, czy „The Calamity”. Znakomite refreny, dużo ciekawych partii instrumentalnych, solówki… a na koniec trwający ponad jedenaście minut kawałek tytułowy. Motyw otwierający ową kompozycję, a zarazem ją kończący jest dla mnie jednym z najlepszych fragmentów w historii zespołu. Coś wspaniałego. A długo nie doceniałem tej kompozycji…

Ocena: 8,5/10

In Waves

   Pozwoliłem sobie na okładkę singla, bo płyty jeszcze nie jest znana. Szkoda jednak, że znamy już kompozycje tytułową z najnowszej płyty Trivium. To chyba nie był z ich strony najlepszy pomysł, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że „In Waves” ustępuje praktycznie wszystkim numerom tytułowym, które do tej pory nagrali.  Dobra kompozycja, ale troszkę za słaba jako reprezentant tytułu płyty. No coż… jeszcze trochę poczekamy i zobaczymy, co nam Trivium spłodziło.
Ocena:?

poniedziałek, 13 czerwca 2011

FILM - 500 dni miłości (2009)

Reżyseria: Mark Webb
Czas trwania: 95 minut
Tytuł oryginalny: (500) Days of Summer
  
  Miłość. Czymże ona jest? To nieprawdopodobne uczucie, silne i nierozerwalne. Całkowicie ogłupia człowieka, który pod jej wpływem zachowuje się niczym opętany. To „choroba”, na którą cierpią ludzie bez względu na wiek, kolor skóry, czy podział płci. Ale w tym przypadku skupimy się na miłości mężczyzny do kobiety. Facet pod wpływem miłości zdolny jest do absolutnie wszystkiego, aby zdobyć swoją ukochaną. Zrobi wszystko i zaryzykuje wszystkim, co istnieje, aby tylko być z tą jedną jedyną. Odczuwa on bowiem coś tak silnego, że trudno sobie to wyobrazić, a zazwyczaj (praktycznie zawsze) jego ukochana kompletnie się nie domyśla, jak bardzo ten ją kocha – mimo jego zapewnień. Mam na myśli tutaj głównie przypadek, w którym taki mężczyzna jest romantykiem wierzącym w jedną – prawdziwą miłość na całe życie, i o przypadku, kiedy to znajduje dziewczynę, która (według niego) na pewno jest tą jedyną. Taaak… miłość jest paskudna.


  Tom (Joseph Gordon-Levitt) jest niezwykle sympatycznym chłopakiem, któremu pewnie niejedna by się nie mogła oprzeć. Tylko, co z tego? Skoro on nie szuka dziewczyny na weekend, czy na jakiś czas, lecz na całe życie. Tom należy do grupy tak zwanych romantyków, czyli mężczyzn głęboko przekonanych, że światem kieruje przeznaczenie, a bez tej jedynej (wiem, że nadużywam tego określenia :P) nigdy nie doświadczy się szczęścia (Tom, jedziemy na jednym wózku :]). Pewnego dnia w jego życiu pojawia się dziewczyna o fenomenalnym imieniu – Summer (Zooey Deschanel). Pierwszą rzeczą jaką można stwierdzić na temat owej panienki jest fakt, iż ma w sobie tak ogromną dawkę wdzięku, że się to w głowie zwykłego człowieka nie mieści. Nie jest może jakąś wybitną pięknością, ale uroku ma w sobie tyle, iż w tej kategorii spokojnie bym jej wystawił ocenę 500/20 (to w takiej dziwnej skali naszego redakcyjnego kolegi, Marcina :P). Nic dziwnego, że Tom w szybki sposób całkowicie jej ulega.

  Przygoda Toma i Summer zostaje pokazana w dość nietypowy sposób. Losowo zostają pokazane dni ich znajomości, kompletnie nie po kolei. Wszystko oczywiście układa się w jedną całość. Razem z głównym bohaterem przeżywamy wzloty i upadki dotyczące jego ukochanej Pani Lato. Historia wydaje się być niezwykle prawdziwa i życiowa. Marc Webb stworzył film, który potrafi jednocześnie śmieszyć (w końcu to komedia romantyczna), a także najzwyczajniej w świecie zdołować. To właśnie analogizm, czy też odzwierciedlenie rzeczywistości potrafi człowieka sprowadzić na ziemię. A może powinno się to po prostu nazwać esencją prawdy o miłości faceta do kobiety?

  Ten film potrafi bardzo długo chodzić po głowie. To jest jego siła, a zarazem przekleństwo. Mimo wszystko na jego korzyść, gdyż filmy, po których człowiek zmusza się do myślenia są przecież najbardziej intrygujące. Do tego dochodzi bardzo przyjemna i pasująca do obrazu muzyka. Dopełnia ona całości rzeczy, która jest czymś naprawdę niezwykle wyjątkowym. 

 Na zakończenie chciałem wspomnieć o jednej z moich ulubionych scen „500 dni miłości”. Moment, w którym Tom pojawia się na imprezie u Summer. Ma on wtedy wielkie nadzieje, oczekiwania wobec tego, co może się wydarzyć. Scena ta dobitnie pokazuje, jak „high hopes” (kocham ten tytuł) mogą się skończyć. Można powiedzieć, że Tom czekał na jakiś dar od losu, liczył na prezent, który nadejdzie. Prezent od miłości? Ale cóż, okazało się inaczej… „miłość to nie święty mikołaj” – nie rozdaje prezentów, niestety nie. Nawet jeśli się tak bardzo na ten prezent czeka.

Ocena: 10/10

Recenzja Adama 

KOMIKS - Ultimate Spider-Man Vol. 2: Learning Curve (2001)

Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Mark Bagley

Lista epizodów:
#8 Working Stiff
#9 Meet the Enforcers
#10 The Worst Thing
#11 Discovery
#12 Battle Royal
#13 Confessions

  Minął ogrom czasu od ostatniego tekstu o serii komiksów z Pajęczarzem, wiem. Przekonałem się o tym na własnej, o wiele zdolniejszej skórze, widząc masę błędów interpunkcyjnych. Ale nie znaczyło to, że o swoim postanowieniu poznania uniwersum Ultimate zapomniałem, dlatego od teraz mam nadzieję chociaż trzykrotnie zwiększyć częstotliwość. A przyznać trzeba, że reszta ekipy daje nam wystarczająco dużo tekstów o muzyce; brakuje z kolei innych elementów, które od wielu miesięcy widnieją w podpunkcie  "O nas ". Dlaczego by zatem nie skorzystać z okazji i przywrócić najbardziej zakurzony tag  "komiks " ? :)

  Pomysł tchnięcia nowego ducha w ikonę amerykańskiej popkultury okazał się więcej niż trafiony. Słupki sprzedaży wywindowały w górę, ktoś w zarządzie wydawnictwa Marvel poczuł woń zielonych papierków wartościowych i krzyknął głośno: "Więcej!". Duet Bendis i Bagley tylko na to czekali. W efekcie już pół roku później gotowy był następny tom "Ultimate Spider-Man", na który złożyło się sześć zeszytów. Mało, owszem, ale zawartą w nich historię cechuje wystarczająca spójność, aby móc nazwać tę "sagę" (w języku polskim brakuje nam odpowiednika angielskiego story arc, więc posługiwać się będę w przyszłości tym, nie do końca trafnym, niestety, określeniem) pozycją godną uwagi.

  Peter Parker wciąż uczy się fachu superbohatera. Jednocześnie usiłuje pomścić śmierć wuja, nawet pomimo faktu, że zabójcę oddał w ręce sprawiedliwości. Dostęp do archiwum "Daily Bugle", w którym nasz Piotruś, klasycznie, zaczyna pracować (na razie jeszcze jako moderator strony internetowej), umożliwia mu dojście "po nitce do kłębka" od ulicznego rzezimieszka do bossa mafii - Wilsona Fiska, znanego także pod pseudonimem Kingpin. Postanawia włamać się do jego wieżowca i... No właśnie, i co? Młodzieńcza porywczość wplata go w spore tarapaty, podczas których pozna drugiego już (po Goblinie) kanonicznego antagonistę. Dodatkowo ujawni nową tożsamość, zupełnie jak wiele lat temu w "Amazing Spider-Man" i blisko dekadę wstecz w kinowej ekranizacji, wybrance swego serca, Mary Jane. Dzieje się zatem sporo, szybko, z dobrym balansem między humorem a powagą. Do pierwszych sytuacji zaliczyć możemy zupełnie marginesowe potraktowanie postaci Shockera, który kończy swój gościnny występ szybciej niż wymówisz słowo "zindywidualizowanie" i taką rolę - epizodycznej mordki do obicia - przyjmuje w serii już na stałe.

"Łysy jak żarówka" nabiera nowego znaczenia
  Electro, który z przytupem rozpoczyna dziesiąty zeszyt, wypada bardzo dobrze. Ubrany w skórę, ogolony "na baniak", z twarzą przeoraną bliznami, pyskujący na lewo i prawo, nabiera złowieszczego uroku i nowoczesnego charakteru, co świetnie spełnia formułę "odświeżania" ponad pięćdziesięcioletniej historii Pajęczaka. Wciąż posiada umiejętność kontroli elektryczności, której geneza - na razie - pozostaje owiana mgiełką tajemnicy. Shocker wygląda jak - nie przebierając w słowach - kozia cipka, a Kingpin nie zmienia swojego małpiego wizerunku; to wciąż trzysta kilo chodzącego egocentryzmu. Zestaw badguy'ów lśni zatem niczym pupcia niemowlęcia i jest głównym czynnikiem motywującym do czytania znanym wszystkim schemacie "jeszcze tylko jeden zeszyt".

   Drugi wolumin "Ultimate Spider-Man" uważam za równie udany, co poprzedni i, nie przeciągając za bardzo, wracam do codziennej lektury. Póki co, amerykański duet Marvela zasługuje na wielki kufel polskiego, bogatszego w procenty browaru :)

MUZYKA - Radiation 4: Wonderland (2007)


1. Silence Fiction (03:16)
2. Tick, Tock, Tick (02:50)
3. Love Through Tapeworm Hooks (03:39)
4. When Animals Attack (03:12)
5. Wonderland (02:51)
6. John Vs. The Elephant (03:46)
7. Magnolia Act I (03:05)
8. Magnolia Act II (01:14)
9. The Prize (15:39)

Całkowity czas: 39:32

  Radiation 4 to zespół z Los Angeles, działający już od 10 lat, a jednak niewiele można się o nich dowiedzieć. Woderland to ich debiutancki i jedyny jak dotąd album, wydany w roku 2003. Bardzo trudno w jakiś sensowny sposób opisać graną przez nich muzykę. Z jednej strony bardzo lubią chaotyczne, szalone dźwięki w stylu Dillinger Escape Plan czy Fantomas, z drugiej - zwolnienia z melodyjnym, często prześmiewczym śpiewem przypominające z kolei Mr. Bungle. Słychać też podobieństwa do Sleepytime Gorilla Museum, Dog Fashion Disco, czy podopiecznych Serja Tankiana – Bad Acid Trip, chociaż to prędzej wynik wspólnych inspiracji.

  Można więc powiedzieć, że Wonderland to album, który nie zdziwiłby nikogo ukazując się pod szyldem należącej do Pattona wytwórni Ipecac. Od razu przewidzieć można, że materiał jest dość trudny w odbiorze. Całą płytę można opisać następująco: gitarowe szaleństwo, zawrotna prędkość, krzyk lub growl. Nagła zmiana: śpiew, w zależności od utworu, operowy, kabaretowy, typowo piosenkowy. W tle brzdąkanie gitary, często bez wątpienia podpatrzone u Mr. Bungle. Bardzo interesująca jest ostatnia, trwająca niemal 16 minut kompozycja. To wielka mieszanka różnych gatunków muzyki: rock, post-rock, muzyka filmowa, eksperymentalna... Świetne zakończenie tej dziwacznej, nieprzewidywalnej podróży.

  Wonderland można polecić głównie fanom Mike’a Pattona. Jako jeden z nich słuchałem jej z przyjemnością, odnajdując liczne nawiązania do jego (i nie tylko) twórczości. Z drugiej strony momentami mam wrażenie, że zespół przekracza granicę pomiędzy nawiązaniem a kopiowaniem, jednak nie zdarza się to zbyt często. Nie jest to więc płyta idealna, jednak warto dać jej szansę.

Ocena: 6/10

niedziela, 12 czerwca 2011

MUZYKA - Lies: Lies (2010)

1. World of Lies (6:51)
2. Rictus (4:46)
3. 777 (5:26)
4. Escape (8:03)
5. Falling Head (4:05)
6. Pornography (3:42)
7. Panzer's Paradise (2:19)
8. S (10:08)
9. Live Fast Die Young (13:48)

Całkowity czas: 59:08

  Czasami nowa muzyka spada na nas niczym letni deszcz - nagle, nieoczekiwanie, trochę na wspak wszystkiemu. A zwłaszcza na biednych krytyków muzycznych, których Naczelni - mityczne istoty o szerszym wachlarzu możliwości - atakują niespodziewanie z zupełnie nieznanym albumem, oświadczając chłodno: "Przyszło do recenzji. Zajmiesz się tym?", przy czym padające pytanie jest retoryczne, pozbądźmy się złudzeń. I zazwyczaj o takich przypadkach czytałem z rubasznym uśmiechem pod nosem w cudzych recenzjach, ale - jak powiada mój współlokator - przyszła kryska na Matyska. Dostałem po raz pierwszy "zlecenie" - debiutancki krążek francuskiego zespołu Lies [Adam jest członkiem redakcji portalu RockArea - przyp. red.]. Wzdłuż kręgosłupa przeszły mi koszmarne ciarki, na niebie zebrały się deszczowe chmury, padł na mnie wielki, złowieszczy cień, założyłem na uszy słuchawki, nacisnąłem przycisk "play" i...

   Ucieszyłem się, kurczę, jak młode dziecko. Okazało się, że samozwańczy debiut muzyków z Kraju Pożeraczy Żab to kawałek chwytliwej, monumentalnej czasem mieszanki alternatywnego łojenia i progresywnego metalu. Chłopaki nie boją się bawić konwencją i nawet jeżeli jeszcze przy drugim utworze brzmią jak kolejny klon amerykańskich gwiazd nu metalu (kojarzą mi się na przykład niektóre dokonania Deftones, Red, czy starsze Linkin Park. Zwolenników progresywy prosimy o nieprzerywanie czytania po tych nazwach!), to z każdym kolejnym utworem oddalają się od schematu coraz dalej i coraz pewniej. W "777" pojawi się już heavymetalowa, wieloczęściowa solówka, "Escape" zaskoczy triphopową wstawką i wzruszającym, elektroniczno - floydowskim finałem, od "Falling Head" stałym gościem okaże się fortepian, który w towarzystwie postrockowych gitar oczaruje nas w interludium, jakie stanowi "Panzer's Paradise". Kiedy słuchacz oswaja się z faktem, że muzycy bezproblemowo łamią wszelkie konwencje, nadchodzi najdłuższe na płycie "S"*, okraszone syntezatorami smyków i chórów, wśród których szaleje monumentalne solo w duchu, bo ja wiem, najlepszych dokonań Areny, Anathemy lub Stevena Wilsona. Album kończy wyjątkowo elektroniczne "Live Fast Die Young", z tak epicką (w angielskim tego słowa znaczeniu, wielce nadużywanym ostatnio) partią klawiszy w finale, że brakuje mi oddechu.

   To mi się podoba. Ale pewne wątpliwości mam w związku z głosem wokalisty, niejakiego Mr Roscoffa. Po pierwsze, jego maniera może co niektórych zniechęcić (lekko "przepity" krzyk); po drugie zaś, nie do końca jeszcze opanował świergot Szekspira i w kilku momentach zdarza mu się złamać zasady wymowy poszczególnych wyrazów. O śpiewaniu "ze" w miejscu angielskiego "the" nie wspomnę - francuska narodowość zobowiązuje. Do reszty panów zastrzeżeń nie mam, ale ciekawi mnie brak klawiszowca w składzie grupy, która na elektronice opiera swoją muzykę. 

   To nie szczyt Olimpu, to po prostu przyjemna płyta, która serwuje nam alternatywno - metalowe danie w patetycznym sosie, przyprawione świetną elektroniką, lecz lekko przesolone za sprawą wokalisty. Chłopaki dopiero zaczynają, dlatego ich karierę śledzić będę z zainteresowaniem, a Naczelnym Siłom podziękować mogę za interesujący dobytek w muzycznej kolekcji; taki, którego nie poznałbym w przeciwnym wypadku nigdy.

Ocena: 7,5/10

* co prawda na spisie utworów ostatnia kompozycja wygląda na dłuższą, ale zawiera kilka minut ciszy i bonusowy remiks "Rictus" - zagrywka, której nie znoszę. Komu się chcę czekać?

Posłuchać chłopaków można chociażby na ich profilu Myspace

sobota, 11 czerwca 2011

KONCERT - FAMA 2011 (rock / funk), Lulu Belle Cafe, 28 V 2011

  Choć wielu osobom dzień 28 maja kojarzył się wyłącznie z finałem Ligi Mistrzów, przeżywaniem go w piwnym uniesieniu wraz ze znajomymi i życzeniem nagłej choroby zawodnikom Barcelony / Manchesteru, to we Wrocławiu znaleźli się zwolennicy niezależnej muzyki gotowi poświęcić piłkarskie wybryki dla FAMY - "największego interdyscyplinarnego wydarzenia młodej kultury i sztuki" (do tej definicji jeszcze wrócimy), a dokładniej - jej trzeciego dnia, skupiającego się wokół szeroko rozumianej muzyki rockowej. Znalazłem się i ja, stojący pośrodku, któremu udało się zobaczyć i opisywany event, i drugą połowę finału. Dla chcącego nic trudnego! 

   Na czym polega FAMA? Wbrew pozorom, to nie nowy wymysł; festiwal (dla ułatwienia posłużmy się tym zwrotem) odbywa się rokrocznie od czterdziestu pięciu lat, narodził się w Świnoujściu. Na celu ma wyciąganie z mrocznych odmętów podziemia ciekawe grupy artystyczne i delikatną pomoc im w rozpoczęciu - jakże ciężkiej na polskich ziemiach - kariery. Każdego dnia festiwalu organizowany jest przegląd zespołów (w tym roku kategoriami były: teatr, hip-hop / reggae, rock / blues / funk, jazz i piosenka), z których jury wybiera tych "naj-naj". Zwycięzca "rockowego dnia" dostaje możliwość zarejestrowania swoich kawałków w profesjonalnym studiu, toteż młode, utalentowane zespoły, które nie śpią na pieniądzach (co nasuwa pytanie: a są inne?) mają nie lada okazję do "wystartowania" na poziomie. Do rywalizacji we wrocławskim Lulu Belle Cafe stanęło pięć grup, każda niejako z innego świata muzycznego; zaprezentować mieli po trzy utwory własnego autorstwa, co pozwalało liczyć na porcję ciekawej, świeżej muzyki.

   Po występach stało się jasne, że walka o tytuł zwycięzcy rozegra się pomiędzy trzema grupami, dlatego najpierw opiszę... pozostałą dwójkę :) Niemrawo, nieco sztampowo zaprezentował się pierwszy ze wszystkich zespołów, który wyszedł na deski Lulu Belle, czyli Bolilol. Muzyka grana przez chłopaków (starszych od swoich konkurentów, należy dodać) była co prawda energiczna, ale nie posiadała tego czegoś, pierwiastka wyróżniającego, KLUCZOWEGO elementu zdaniem Waszego uniżonego recenzenta. Nic bowiem bardziej mnie nie męczy, niż zespoły / albumy, których dźwięki są tak typowe i przewidywalne, że mógłbym zatkać uszy i sam sobie wyobrazić dalsze sekundy utworów. Ba, zakładam, że w mojej głowie okraszone zostałby chociaż intrygującą partią klawiszy, smyczkami lub szaleńczą solówkę, której po odsłonięciu narządów słuchu z pewnością bym nie usłyszał. Za wiele przeciętnej muzyki dookoła, żeby z radością witać następną. Panowie, do roboty proszę. Inaczej sprawa miała się z grupą Limitowana Seria Duchów, która, owszem, wyróżniała się, lecz - według mojego gustu - na swoją niekorzyść. Zaprezentowali młodzieżową mieszankę funkowego basu, beztroskiej perkusji przypominającej garażowe jam session i punkowego wokalu. Było brudno i chaotycznie, trochę studencko. I nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś chłopaków za tę luzacką nawalankę polubił, ale to zwyczajnie "nie moja działka". I, jak widać, żadnego członka jury też nie, bowiem "na pudle" Limitowana Seria Duchów nie stanęła.

   Stanął za to metalcore'owy Beyond the Awekened. Metalcore! Już za sam fakt istnienia tego typu muzyki w okolicach Wrocławia należą się brawa. Gatunek to niewdzięczny, prawda, ponieważ został już "zamknięty" - na jego ziemiach odkryto i przeorano każdy metr kwadratowy terenu, obecnie zauważa się powolne zamykanie tego rozdziału historii muzyki metalowej. Ale jeżeli ktokolwiek miał z nim kiedyś styczność i znajomość tę wspomina pozytywnie, słysząc oklepane do bólu, ale wciąż szaleńcze riffy Beyond the Awekened, miałby nieodpartą ochotę zeskoczyć z kanapy i wbić się "z łokcia" w wielkie pogo. Gdyby takie było, oczywiście. Zdobyte miejsce trzecie należało się chłopakom. Najcięższą decyzją okazał się wybór zwycięzcy. Jak wiadomo, "rock" to pojęcie głębsze niż niejeden rów na Pacyfiku, toteż można było podejrzewać, że sobotniego wieczoru w Lulu Belle Cafe pojawią się choć dwie diametralnie od siebie różne grupy. I tak było, a dodać należy, że obie pokazały świetny poziom. Z jednej strony, zaskakująco przestrzenna muzyką oczarował nas progresywny zespół Echoe - byli pewni siebie, mieli dystans do własnej muzyki, bawili się konwencją niczym rasowi wyjadacze sceny, a przejścia z szybkich riffów w klawiszowe szaleństwo (czasem irytujące) na miarę Dream Theater uskuteczniali, jak gdyby grali już od co najmniej kilku lat; z drugiej zaś wszystkie kobiety rozpaliły się pod wpływem Clock Machine i przyjemnych, przebojowych kompozycji w poprockowych (czy nawet indie-rockowych) klimatach, które bez problemu trafić by mogły do radia lub MTV pod szyldem "polskie Kings of Leon". Nie powiem, oba zespoły zasłużyły na wyróżnienie, ale moja artrockowa dusza postawiła się po stronie Echoe. Krytyków zaś ujęła nieposkromiona energia chłopaków z Clock Machine i to oni sięgnęli po zwycięstwo. Wszystkich zadowolić na tego typu wydarzeniach nie sposób, niestety.

   Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, należy co nieco wyjaśnić. Tego dnia na FAMie nie pojawiło się zbyt wiele osób. Nie przesadzę chyba, jeśli stwierdzę, że wydarzenie oglądało coś koło czterdziestu widzów, wliczając w to organizację (pozdrawiam dziewczyny!) i jury. Szkoda zaprawdę, że takie inicjatywy spotykają się z ignorancją. Chociaż istnieje spora szansa, że osób pojawiłoby się o wiele więcej, gdyby Barcelona kopała dupsko Manchesterowi dzień później. Miejmy nadzieję, że za rok frekwencja skoczy do góry o dwieście procent. Takie wydarzenia na to zasługują.

PS: O nagłośnieniu nie wspominam, bo nie o nie przecież tutaj się rozchodzi. Ważne, że "było słychać", bębenki też żadnego uszkodzenia nie uświadczyły ;)

piątek, 10 czerwca 2011

MUZYKA. Miniaturki - część 2 (Amon Amarth, Born of Osiris, The Haunted, Arch Enemy)

  Czas na na mój drugi odcinek z serii „Miniaturki”. Dziś pokrótce omówione zostają zespoły, które wybrałem w sposób dość losowy. Tym razem poddane próbie będą cztery albumy, więc o jeden więcej niż za pierwszym razem. Nie znaczy to jednak, że z każdym następnym tekstem będzie o jeden krążek więcej. Ot, taki zbieg okoliczności:)

Amon Amarth – Surtur Rising

  Muzycy z formacji Amon Amarth wypracowali sobie przez lata niezwykle charakterystyczny styl (jak ja kocham te motywy gitarowe oparte na zjeżdżaniu po pojedynczych progach :D …zawsze jednak dostaniemy do tego „supermelodicsoczystyriff”). „Surtur Rising” to kolejny album, na którym dostaniemy mnóstwo melodii zawartych w dziesięciu numerach.  Tradycyjnie usłyszymy jakiś patetyczny refren, jak i tradycyjnie jakiś fragment nas może zaskoczyć. Muszę przyznać, że Amon Amarth to jeden z tych zespołów, które określam mianem „romantic metalu”, z czego na najnowszym krążku szwedzkich wikingów poziom owego romantyzmu muzycznego jest ciut mniejszy  niż na ostatnich dokonaniach, które otrzymywały u mnie „8”. Stąd tym razem ocena o „połówkę” niższa, gdyż nieco więcej się po „Surtur Rising” spodziewałem. O zawodzie jednak nie ma mowy, bo usłyszymy tutaj naprawdę bardzo dobre kawałki. Czekamy na odpowiedź In Flames…;]

Ocena: 7,5/10

Born of Osiris – The Discovery

  Trzeba przyznać, że mnie zaskoczyli. Grając taki typ muzyki porwać się na album trwający prawie godzinę? Czy oni chcą kogoś wykończyć? Nic w tym rodzaju. Okazuje się bowiem, że BoO mają tyle pomysłów na urozmaicenie swojego deathcore’u, że naprawdę - czapki z głów. Choć ja wielkim fanem gatunku nie jestem, przyznać muszę, że to naprawdę dobra rzecz. Mało tego. Czarny, który siedzi w tym znacznie głębiej niż ja uważa, że w tym roku już żaden podobny zespół tak dobrej płyty nie nagra. I pewnie tak też będzie.




Ocena: 7,5/10

The Haunted – Unseen

  Pamiętam, jak ponad dwa lata temu miałem okres słuchania albumu „reVolver”. Uwielbiałem wtedy potężne „No Compromise”, czy też (zwłaszcza) „99”. Muzyka formacji The Haunted jednak się nieco zmieniła od tego czasu, a na ich nowym LP nie otrzymamy już takiej dawki agresji. Nie znaczy to wcale, że płyta jest zła: inna, lżejsza. Wręcz przeciwnie. To naprawdę równy krążek z dobrymi kawałkami, którego słucha się bardzo przyjemnie. No właśnie. „Przyjemnie” to idealne słowo. Nie ma na „Unseen” jakiegoś szaleństwa. Jest po prostu miło i to dziwne, ale uważam, że ten krążek zasługuje na nieco wyższą ocenę niż ta, którą ja wystawiam. Jest to spowodowane tym, że choć kawałki zawarte na tej płycie mi się podobają, to brakuje w nich tego czegoś, co by mnie zmusiło to częstszego ich powtarzania.

Ocena: 6,5/10

Arch Enemy – Khaos Legions

  Kilka lat temu wpadła mi w ręce płyta „Anthems of Rebellion”. Od samego początku takie numery, jak „Dead Eyes See No Future”, „Exist to Exit”, czy „End of the Line” bardzo mi się spodobały. Wtedy jednak o zespole Arch Enemy nie wiedziałem prawie nic poza samą nazwą i tytułem słuchanych przeze mnie kompozycji. Dopiero jakiś czas potem bardziej zainteresowałem się tą formacją i… wtedy dowiedziałem się, że wokalistą zespołu jest… Angela Gossow, czyli wokalistka. Dziewczyna ma taki głos (growl), że niejeden death metalowy wokalista będzie mógł jej pozazdrościć. Warto dodać, iż Angela to naprawdę ładna dziewczyna (zwłaszcza jak na Niemkę :P). Na „Khaos Legions” wokalistka wciąż świetnie sobie radzi, ale mimo to płyta nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia. Jest to dawka niezłego, melodyjnego grania, które jednak wpada jednym uchem, a drugim szybko może wylecieć. Można posłuchać, bo jest naprawdę nieźle. Ale nie trzeba.

Ocena: 6/10

czwartek, 9 czerwca 2011

Terra Tenebrosa - The Tunnels (2011)

  1. The Teranbos Prayer  (6:08)
  2. Probing The Abyss  (6:03)
  3. The Mourning Stars  (10:09)
  4. The Arc Of Descent  (7:54)
  5. Guiding The Mist/Terraforming (7:30)
  6. Through The Eyes Of The Maninkari  (5:20)
  7. The Tunnels  (3:53)

 Całkowity czas: 47:01

  Terra Tenebrosa to niezwykle tajemniczy zespół pochodzący ze Szwecji. W dodatku niemal nieznany (niewiele ponad 1000 słuchaczy na last.fm). Czytając wrażenia osób, które przesłuchały debiutancki album Szwedów, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wiele osób nazywa go psychodelicznym sludgem, inni awangardowym black metalem, jeszcze inni pozbawioną klasycznej formy podróżą w najciemniejsze rejony muzyki.


  Każda ze stron ma w pewnym sensie racje, ale o tym za chwilę. Otwarcie albumu zrobiło na mnie niesamowite wrażenie – mroczny, elektroniczny wstęp brzmiący jak przetworzony, syntetyczny chór, przerywany doskonale brzmiącą, rwaną partią bębnów. Do tego wszystkiego dochodzą gitarowe szumy rodem z muzyki drone i obłąkana partia wokalna, wędrująca od krzyku przez growl aż po wywołujące ciarki na plecach zawodzenie i szepty, co wprowadza do muzyki zespołu element psychodeliczny. Podobna atmosfera towarzyszy słuchaczowi przez całą ”podróż”. Czasem pojawiają się nawiązania do black metalu (chłodne brzmienie gitar w Probing the Abyss), innym razem do sludge’u (The Arc of Descent, The Tunnels czy sekcja rytmiczna w Through The Eyes of The Maninkari) czy post-metalu (The Mourning Stars). Każdemu utworowi towarzyszy ciężkie, industrialno-ambientowe tło nadające muzyce grupy niemal miażdżącej siły.

  W nielicznych recenzjach Tunnels można spotkać się z określeniem ”ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego horroru”. Zgadzam się z tym określeniem, jednak nazwałbym go raczej bardzo sugestywną ścieżką dźwiękową koszmaru sennego lub muzycznym obrazem choroby psychicznej. Tunnels to jedna z najbardziej niepokojących płyt, jakie słyszałem i jednocześnie najlepszy album roku w kategorii muzyki eksperymentalnej (jak dotąd).

Ocena: 10/10

niedziela, 5 czerwca 2011

KONCERT - Riverside, The Pineapple Thief, Paatos - Eter, Wrocław, 25 V 2011

  Nie licząc zeszłorocznego Metal Hammer Festival, na którym chłopaki pokazali króciutki "secik", ostatni raz Riverside na żywo widziałem dwa lata temu, również we Wrocławiu, w klubie WZ. Koncert promował świeżutkie wówczas "Anno Domini High Definition". Latka lecą, nowej płyty co prawda jeszcze nie ma, ale dekada stuknęła, to i w trasę by się przydało ruszyć. I niby wszystko teraz było tak samo: Piotrek Grudziński po lewej, czerwony ptaszek na klawiszach Michała Łapaja, Kozieradzki przed występem mignął mi gdzieś w tłumie, a Duda nie miał nawet o centymetr dłuższych włosów - etykieta polskiego Stevena Wilsona zobowiązuje. Niby, kurczę, bo nie przypominam sobie stania w kilkudziesięciometrowej kolejce przed klubem te dwa lata temu!

  Riverside szybko zdobył sobie całe rzesze młodych fanów. Naprawdę cieszy fakt, że inny młody zespół niż Coma lub Myslovitz ma szansę zdobyć szczyty popularności w nadwiślańskim państewku. Jubileuszowa trasa odbyła się szybko i z niemałym przytupem; chłopaki przelecieli przez największe miasta niczym olimpijska błyskawica. Mnie i moim znajomym przyszło podziwiać show inicjujące ten szalony tydzień. Zwolenników moich podróżnych przygód będę musiał zasmucić - nic ciekawego podczas trwającego kwadrans spacerku do Eteru się nie stało (o ile nie liczymy wspomnianej megakolejki, oczywiście). Po krótkim czasie czekania weszliśmy do środka klubu; ścisk pod sceną dał jednoznacznie do zrozumienia - "albo masz Riverside na wyciągnięcie ręki, której i tak wyciągnąć móc nie będziesz, albo staniesz sobie z tyłu i nawet znajdzie się miejsce na kufel piwa". Wybór był prosty, więc - stojąc sobie pod ścianką ze szklanką boskiego wywaru - miałem czas na kilka refleksji. Riverside przestaje nadawać się na knajpowe koncerty. Wchodzą do pierwszej ligi, więc może czas zaryzykować z jakąś mniejszą halą? Bo nie wierzę, że tak ogromna różnica osób w porównaniu do trasy sprzed dwóch lat spowodowana była wyłącznie supportującymi zespołami...

  O których zresztą przydałby się osobny akapit. Pojawił się szwedzki Paatos, o którym - wbrew powszechnie panującej, bardzo pozytywnej opinii - za wiele dobrego napisać nie potrafię. Typowe, progresywne kawałki w klasycznym sosie i z ciepłą barwą głosu Petronelli Nettermalm to trochę za mało, aby zaciekawić Waszego ulubionego "krytyka - cmokiera" (pozdrawiam moją polonistkę z liceum, dzięki której poznałem swe przeznaczenie!). O wiele bardziej ucieszyłem się na wiadomość, że naszym perełkom w trasie towarzyszyć będzie brytyjski The Pineapple Thief, którego ostatni krążek - "Someone Here Is Missing" - znalazł się w moim prywatnym podsumowaniu najlepszych wydawnictw roku 2010. I ekipa Bruce'a Soorda nie zawiodła moich oczekiwań. Pokazali głównie nowsze kawałki, jak "Nothing At Best" czy "So We Row" (geniusz!), w bardziej rockowej odsłonie, choć bez porzucania całej tej kontrowersyjnej elektroniki. A całkowicie przerobiona solówka w  monumentalnym "Too Much to Lose", przywodząca na myśl amerykańską alternatywę, rzępoląca niczym molestowane kocię i zagrana... butelką? Szacuneczek! Szkoda, że zagrali tak krótko.

  W końcu na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Setlista, jak na trasę jubileuszową przystało, przeciągnęła się przez wszystkie albumy (zabrakło wyłącznie czegokolwiek z "Voices In My Head", chociażby robiącego furorę dwa lata temu "Stuck Between" - szkoda), więc powód do radości miała i Stara Gwardia, dla której wybrzmiał klasyczny już "Out of Myself" i "Loose Heart" (nie zabrakło grupowego skandowania z Dudą kończącego utwór growlu "Raise me up, don't let me fall!), i Młodsza Gwardia (czyli niżej podpisany), która zawyła wzruszające "Conceiving You" i oburzyła się skróconym o połowę "Second Life Syndrome" (jak mogli!!!); z kolei zwolennicy "Rapid Eye Movement" dostali obowiązkowe "02 Panic Room" i mile zaskoczeni być mogli rozpoczynającym występ "Beyond the Eyelids" lub szalejącym w samym środku "Ultimate Trip". Najmłodsi fani wyskakali się zaś przy "Egoist Hedonist" i "Left Out" (które to na żywo wciąż gniotą klejnoty) z "Anno Domini High Definition". Dodatkowo pojawiły się dwa utwory ze świeżutkiej niczym poranne bułeczki EPki "Memories in My Head", czyli fan-ta-sty-czny "Living in the Past" (środek utworu, ten mroczny śpiew "Evil clouds don't scare my anymore", łamany iście porkowym riffem, zapadł w pamięć na pewno każdemu) i promujący nowego Wiedźmina "Forgotten Land" - lekko rozmarzony, oparty na chwytliwym motywie basowym przyjemniaczek. Nikt nie mógł narzekać. Występ zakończył się zaiste nietypowym bisem - "The Curtain Falls", przy którym zespół powoli opuścił scenę, pozostawiając nań samego Łapaja z jego klawiszami, a wszystkich fanów z pełnym "muzycznym żołądkiem". O dźwięku pisać nie trzeba, kto widział kiedykolwiek Riverside na żywo, wie z pewnością, że brzmi to niczym na dobrym kinie domowym. Jakaż rzadkość wśród naszym zespołów rockowych.

  Niektórym ludziom to nie wystarczało, dlatego część wyciągnęła chłopaków na piwo, dając jednemu, najwyraźniej bardzo niezadowolonemu brakiem solówki w "Second Life Syndrome" "fanowi" okazję do podwędzenia Piotrkowi Grudzińskiemu gitary. Jak widać, nie wszystkim wystarczał "Memories in My Head" i garść ciepłych wspomnień za pamiątkę. Mam nadzieję, że ten haniebny czyn nie odstraszy zespołu od Wrocławia w przyszłości. Gdzie indziej wyczekiwaliby ich pod sceną wiecznie wstawieni kibice WKSu Śląska? ;)

Gay Paris - The Skeletons Problematic Granddaugter (2011)

1. Turns Out You’re Not A Cowgirl After All (3:38)
2. Deadrie Fell’s Dog Park Blues (4:00)
3. Future Wolf And The Gay Parisian Milk Incident (3:22)
4. House Fire In The Origami District (2:20)
5. And Lo! She Beheld The Pale Surgeon (3:25)
6. The Black Tooth Supper Club (4:00)
7. My First Wife? She Was A Fox Queen (3:57)
8. Soliloquy From Ether Station (2:58)
9. Skyship Of The Contrabandistor (5:38)

Całkowity czas: 33:18

  Gay Paris zespół niemal nieznany, którego najnowszy album wpadł mi w ręce zupełnie niespodziewanie. Ich muzyka jest trudna do opisania. Jej podstawą jest blues, chociaż nieobcy jest Australijczykom rock, szczególnie z przedrostkiem southern. W Internecie można znaleźć opinie, w których muzyka Gay Paris opisywana jest jako ”Clutch z Tomem Waitsem w roli Wokalisty.

  ”The Skeleton's Problematic Granddaughter” to wielka uczta dla fanów brzmienia typowego dla amerykańskiego południa. Specjalnością zespołu są krótkie, rozpędzone piosenki idealnie pasujące do jazdy samochodem czy spotkania w pubie. Jak widać pierwiastek ”clutchowy” faktycznie nie trudno odnaleźć, jednak zupełnie nie rozumiem porównań do Toma Waitsa. Przez całą płytę miałem wrażenie, że wokalista na siłę imituje jego charakterystyczną chrypę. Z drugiej strony taki sposób śpiewania a raczej krzyku faktycznie pasuje do muzyki, chociaż prędzej porównałbym go do Lemmy’ego z Motorhead niż do Waitsa.

  Największą wadą najnowszego albumu Australijczyków jest moim zdaniem zbyt duża jednolitość poszczególnych piosenek, jednak biorąc pod uwagę jego ”klubowy” czy może raczej ”barowy” charakter, wydaje się, że nie powinno to przeszkadzać w odbiorze. Na pewno nie jest to płyta, której trzeba wysłuchać w spokoju, w domowym zaciszu, jednak we wspomnianych wcześniej okolicznościach sprawdza się całkiem dobrze.

Ocena: w warunkach domowych: 5/10, w pubie: 8/10.

sobota, 4 czerwca 2011

MUZYKA. Od Deski do Deski - In Flames

  Mam wrażenie, że formację In Flames znam od momentu, w którym pojawiłem się na tym świecie. A przecież tak naprawdę moja przygoda z In Flames do wybitnie długich nie należy. Znam ich w końcu od sześciu lat. Mimo wszystko to dość sporo czasu, aby jakiś zespół poznać bardzo dobrze, pokochać, zapomnieć o nim i pokochać go na nowo. Z wieloma zespołami tak jest, i być tak również może w kółko. Z In Flames też oczywiście byłem kilkakrotnie w „separacji”, bo przecież nie można czegoś słuchać bez przerwy – jest w końcu tyle cudownej muzyki na świecie. O In Flames jednak nigdy tak naprawdę nie zapomniałem.  Zawsze wiedziałem, że nawet kiedy od jakiegoś czasu ich nie słucham to i tak nadejdzie chwila, w której usiądę i sobie ich odświeżę. A wiadomo, że do tego najbardziej motywuje słuchacza wieść o nowym krążku. Za kilkanaście dni premierę będzie miał longplay „Sounds of the Playground Fading”. Zmotywowało mnie to do napisania o twórczości zespołu, który zawsze w moim metalowym rankingu zajmował wysokie miejsce. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że In Flames to takie melodeath metalowe Iron Maiden, a fanem Żelaznej Dziewicy będę już na zawsze (znam ich od kilkunastu lat). In Flames pewnie także, choć nieco mniejszym.

  A jak poznałem In Flames? Oczywiście wraz z jednym z towarzyszy Jowiszowej wysepki (mowa o Czarnym, of course) zaczęliśmy słuchać pojedynczych kawałków, jak „Moonshield”, „Jotun”, „Scorn”, „Embody the Invisible”, czy wreszcie… „Only for the Weak”. Jaki fan In Flames nie zna tych pozycji? Chyba żaden, bo przecież każdy kto z In Flames miał jakąkolwiek styczność powinien takie numery znać na pamięć. Od momentu kiedy Czarny owe tytuły mi pokazał zaczęliśmy się „nakręcać”, a znajomość z In Flames była nieuchronnie bliższa. I choć on sam twierdzi, że aż tak dobrze nie poznał wszystkich albumów tej wspaniałej grupy, to ja zdążyłem już „objechać” po wszystkich tytułach niejednokrotnie. Do napisania tego tekstu musiałem sobie jednak nieco przypomnieć poszczególne fragmenty ich całkiem pokaźnej dyskografii, bo przecież poznawaliśmy w tamtym okresie z Czarnym tyle wartościowych zespołów, że ciężko wszystko zapamiętać na sto procent. Tak naprawdę oceny płyt mam w głowie od dawna, choć teraz niektóre uległy minimalnej korekcie. Ale to lepiej, że nie oceniam ich na świeżo, bo jestem bardziej obiektywny. Przynajmniej się staram.

  In Flames powstało w roku 1990, a „sprawcą zła” był Jesper Stromblad. Zaprosił on do zespołu panów o nazwiskach Ljungstrom i Larsson i w ten sposób były: gitara, bębny, klawisze (spirytus movens przedsięwzięcia) i odpowiednio drugia gitara oraz bas. In Flames brakowało jednak wokalisty więc Jesper zaprosił Mikaela Stanne’a z grupy Dark Tranquillity, aby pomógł zarejestrować im debiutancki album – „Lunar Strain”. W ten sposób trio plus muzyk sesyjny zarejestrowali pierwszy w historii bandu krążek.

GENERACJA PIERWSZA

„Lunar Strain”

  In Flames w łatwy sposób można podzielić na poszczególne generacje, które łączy przede wszystkim styl grania oraz dla rozpoznania – logo zespołu. Generacje są trzypłytowe z małą różnicą w pierwszej, gdzie drugi album zastępuje nam EP. To jednak też w końcu wydawnictwo płytowe. Natomiast otwieraczem generacji, a zarazem dyskografii IF jest wspomniany już wcześniej „Lunar Strain”. Nie jest to LP, na którym zespół był ukształtowany w stosunku do tego, jak chciał grać. Słychać tutaj jednak typowe dla starej szwedzkiej szkoły partie gitar i wokal. Wiele formacji tworzonych po, czy też w podobnym czasie co In Flames, na swoich pierwszych krążkach brzmiało bardzo podobnie. Warte zapamiętania są przede wszystkim takie numery, jak „Behind Space”, tytułowy, dwuczęściowy „Everlost”, czy zamykający debiut „Clad In Shadows”. Niezły album. Na dobry początek, bo najlepsze zdecydowanie otrzymujemy od zespołu kilka lat później.

Ocena: 6/10

„Subterranean”

  W tym samym roku, co wychodzi „LS” (1994) panowie nagrywają EP o niezwykle prostym i przyjemnym do wymówienia tytule – „Subterranean”. Rzecz ukazuje się w 1995 roku. Jest to mini album, na którym wokalistą sesyjnym został Henke Forss. Kilka numerów o łącznej wartości ok. 21 bądź 36 minut (zależy czy lubimy bonusy) furory nie robi, ale na pewno warto się z tym wydawnictwem zapoznać. Bardzo dobrze słucha się „Ever Dying” oraz „Biosphere”. Kompozycja tytułowa też do słabych nie należy. Gorzej z bonusowymi coverami Metalliki – „Eye of the Beholder” (sam bym to chyba lepiej zaśpiewał) i Iron Maiden – „Murder’s In the Rue Morgue”. W tym drugim jest już lepiej, bo i bardziej death metalowo. Tych kawałków nie biorę jednak pod uwagę przy wystawieniu oceny, gdyż nigdy nie patrzę na bonusy.

Ocena: 6/10

„The Jester Race”

  No i w końcu In Flames się zaczyna. Na tej płycie usłyszymy już Andersa Fridena, którego uważam  za „The Special One” wśród śpiewaków z kategorii „melodic death”. Na okładce płyty po raz pierwszy zobaczymy „Jestera”, czyli swego rodzaju maskotkę zespołu. Usłyszymy także naprawdę konkretne numery, których w tym przypadku nie ma sensu wymieniać, gdyż cała płyta stoi na wysokim poziomie. Od słynnego „Moonshield” do ostatniego (mojego ulubionego) „Dead God In Me”. Już tutaj brzmienie ewoluowało, a że album ten jest tak ważny w dorobku zespołu świadczyć może fakt, że w roku 2002 ukazała się jego reedycja. Sam „Jester” (Błazen) nie jest też przypadkiem. „The Jester Race” jest bowiem albumem koncepcyjnym opowiadającym o ludzkich słabościach, różnego rodzaju wadach. Ludzie są przyrównywani właśnie do postaci błazna, stąd pomysł, który już pozostał po dzisiejsze dni, a zespół z postacią błazna się w jakiś sposób utożsamia. Jego postać jest gościem wielu koszulek In Flames, z czego jedną miałem okazję nosić. Szkoda, że zrobiła się za mała. To znaczy, że chyba jednak In Flames już trochę znam:D W ten sposób zamyka się pierwsza w historii zespołu generacja…

Ocena: 8/10

GENERACJA DRUGA

„Whoracle”

  W 1997 roku zaczyna się druga generacja In Flames. Niewątpliwie najważniejsza i najlepsza. Zmienia się logo, a okładki trzech kolejny longplay’ów są jednokolorowe. Zaczyna się od „Zielonego Albumu”, którym jest „Whoracle”. Od tej pory mamy okazję usłyszeć PRAWDZIWE In Flames w największej formie. Potrwa to do roku 2000 (potem wszystko zepsują :D). Co tu dużo mówić. Ten „trójpak” to rzecz nie do przebicia przez zespół w kolejnych latach i kolejnych generacjach. Zresztą jeśli ktoś słucha In Flames, a tych płyt nie zna, to znaczy, że In Flames jest mu praktycznie obce. Bo przecież w tym czasie słyszymy In Flames w szczerym, niezamglonym obliczu twórców, pionierów MELODIC DEATH METALU. To przecież jest właśnie Stromblad i spółka. Rasowy melodic death, bez zbędnego nadużywania elektronicznych zabawek, a klawisze jeśli już wejdą, to nie po to, aby były. W „Worlds Within the Margin” dostaniemy najlepszy motyw klawiszowy w historii gatunku (wraz z mistrzowskim w tym fragmencie wokalem – jedna z najlepszych zwrotek w historii IF). I w sumie to na cały krążek nam powinno wystarczyć. Usłyszymy również „Episode 666”, czyli chyba najsłynniejszy track zespołu. Każdy kawałek będzie praktycznie miażdżył. No i pomyśleć, że to nie jest jeszcze najlepszy album w historii grupy.  Warto dodać, że wszystkie teksty (poza „Everything Counts” – cover Depeche Mode) napisał Friden… w języku szwedzkim. Na angielski przetłumaczył je natomiast Niklas Sundin – gitarzysta Dark tranquillity. Teksty zawarte na „Whoracle” opowiadają o historii Ziemi.

Ocena: 9/10

„Colony”

  To prawdopodobnie pierwszy album In Flames, który wysłuchałem w całości. Szczęśliwie trafiłem, bo zapoznanie się z tym zespołem wręcz TRZEBA zacząć czymś z „Wielkiej Trójki”. „Colony” ukazało się dwa lata po „Green Album”. Jedenaście kawałków składających się na „Colony”, które nazwać można spokojnie „Czerwonym Albumem” to wciąż świetny element dyskografii zespołu. Moim faworytem jest tutaj „Ordinary Story”, który należy do moich ulubionych kawałków zespołu. Nie skłamię jednak stwierdzeniem, że każdy numer na tym albumie jest jego mocną częścią, i choć uważam, że „Colony” jest najsłabszym krążkiem z drugiej generacji, to należy to potraktować wyłącznie jako atut tych trzech lat, którymi In Flames przyczyniło się do rozwoju gatunku. Tekstowo „Red Album”  nawiązuje do tematów religijnych i duchowych. A już rok później…

Ocena: 8,5/10

„Clayman”

  … powstaje największe arcydzieło w historii gatunku, czyli „Clayman”. Jest to również ostatnia płyta, o której powiemy, że to tradycyjny szwedzki melodic death metal. Tematem przewodnim płyty są problemy psychiczne oraz depresja. Okładka jest inspirowana rysunkiem Leonarda Da Vinci – „Człowiek witruwiański”. W tle możemy ujrzeć głowę błazna. A na płycie usłyszymy same majstersztyki. Od otwierającego „Bullet Ride”, poprzez fenomenalne „Pinball Map (kojarzące mi się nieco z iron Maiden) „Only for the Weak”, czy wybitne wręcz dla nich – „Square Nothing”. Uwielbiam tekst tego utworu, a przejmujący refren chodził mi po głowie już niezliczoną ilość razy. Każdy track jest na tej płycie osobną jednostką, która wprowadza coś do tego albumu. To rzecz doskonała. Każda pozycja jest cudowna, a do tego dochodzi jeszcze „World of Promises” – cover formacji Treat. Kawałek ten brzmi tak, jakby został stworzony specjalnie dla In Flames. No i na tym kończy się druga generacja, a wraz z nią korzenie zespołu zostają zapuszczone głęboko w ziemi.

Ocena: 10/10

GENERACJA TRZECIA

„Reroute to Remain”

  W roku 2002 rozpoczyna się kolejna generacja zespołu. I nie skłamię jeśli powiem, że jest to generacja przełomowa. Od płyty „Reroute to Remain” In Flames powolutku ucieka z melodic death w strone metalu alternatywnego. Co za tym idzie? Mniej growlu, więcej „czystości”, więcej elektroniki. Muzyka jest lżejsza. W sumie to już od „R2R” eksperymentują co sprawia, że ciężko będzie do końca nazwać In Flames zespołem death metalowym. Wielu fanów po tak nagłej zmianie odwróciło się od zespołu, ale trzeba przyznać, że również wielu nowych fanów dzięki takiemu zabiegowi In Flames zdobyło. Nic dziwnego jednak, że starzy fani poczuli się rozczarowani. W końcu taka zmiana nastąpiła akurat po fenomenalnym albumie, jakim był „Clayman”. Ciężko się więc było pewnie z taką zmiana pogodzić. No ale czasem trzeba coś zmienić. Trzy krążki utrzymane były przecież w dość podobnym stylu, choć też nie można In Flames zarzucić kopiowania starych pomysłów. Wyznaczyli sobie jednak nową ścieżkę, która nie dla wszystkich była łata do zaakceptowania. To w końcu troszkę tak, jak gdyby Judas Priest po płycie „Painkiller” nagrało coś absolutnie odmiennego. Zamiast tego odszedł Halford. W sumie nie wiadomo, co gorsze? „Reroute to Remain” jednak nazwać płytą słabą nie można. Wręcz uznać bym mógł to za jeden z takich grzechów, po których wchodząc do koscioła nie wystarczy zamoczyć dłoni w wodzie święconej, aby móc potem z czystym serce przystąpić do komunii świętej. Ta płyta jest po prostu inna. Zaczyna się od bardzo dobrego kawałka tytułowego i trwając tak poprzez kolejne udane numery, brnie do końca, którym jest również udany „Black & White”. Podtytułem krążka jest „Fourteen songs of Conscious Madness” ( wczesniej „Madness” zastąpiło „Insanity”).  Czternaście kawałków to dość sporo. Może na początek takiej rewolucji o jakieś dwa, trzy za dużo? 

Ocena: 6,5/10

„Soundtrack to Your Escape”

  Drugi album z trzeciej generacji In Flames  jest poniekąd kontynuacją pomysłów zawartych na „Reroute to Remain”. Mimo to na „StYE” prawie wszystko wydaje się być nagrane bez polotu i nieco na siłę, co czyni ten longplay w dużej części dość nudnym. Wyróżnia się na pewno „The Quiet Place”(kiedyś zainspirował mnie do stworzenia własnego kawałka) oraz „Superhero of the Cumputer Rage”(świetny refren). To jednak trochę za mało, jak na ten zespół. Na dodatek dużym minusem tego krążka jest hi-hat w perkusji Svenssona, który brzmi wprost okropnie. Całości dopełni nam słaby tytuł i kiepski artwork.


Ocena: 5,5/10

„Come Clarity”

  Trzecią generację zakończy nam płyta „Come Clarity”, która początkowo miała nosić tytuł „Crawl Through Knives”. Płyta jest cięższa od dwóch poprzednich, o czym świadczy już pierwszy na płycie „Take This Life” – absolutnie fenomenalny numer. Ogólnie rzecz biorąc „Come Clarity” jest bezsprzecznie najlepszym LP tej generacji zespołu. Wokal Fridena stoi na bardzo wysokim poziomie. To jeden z największych plusów tego albumu. Wszystkie partie są przez niego zaśpiewane naprawdę z ogromnym przejęciem – jakby ktoś mu wyrywał serce. Zresztą wskazuje na to również okładka, którą uważam, za najlepszą w historii zespołu. Wygląda jednak na troszkę zgapioną z Sepultury (płyta „Roorback”). 

Ocena: 8/10

GENERACJA CZWARTA

„A Sense of Purpose”

  Czwartą generację otwiera pozycja, która jest na pewno lżejsza od zakończenia generacji poprzedniej. Na „ASoP” znajdziemy nawet trwający ponad osiem minut kawałek – „The Chosen Pessimist”. Takie rzeczy się wcześniej członkom In Flames nie zdarzały. No ale cóż. Panowie wciąż rozwijają swoje pomysły i idzie im to całkiem dobrze. Zresztą ten track jest moim numerem jeden na tym krążku. Reszta też wypada naprawdę dobrze. Nie brakuje świetnych kawałków, a na okładce ujrzymy w końcu „The Jester Head”, a także najlepsze logo jakie kiedykolwiek do tej pory IF posiadali. Do tej pory nie skupiałem się w tym tekście na personalnych zmianach, pomijając kwestię wokalistów, bo i nie o to mi chodziło. Warto jednak wspomnieć, że „A Sense of Purpose” to ostatni album z założycielem zespołu – Strombladem.

Ocena: 7,5/10

„Sounds of the Playground Fading”

  Już niebawem poznamy dziesiąty studyjny krążek In Flames. Kilka kawałków już można było usłyszeć i zapowiada się naprawdę bardzo ciekawie. Po raz kolejny na pewno doświadczymy pewnych nowości i rzeczy, które do tej pory w In Flames nie odgrywały znaczącej roli. Przynajmniej teraz tak mi się wydaje. No cóż. Niebawem się przekonamy.





Ocena: ?,?/10