poniedziałek, 31 stycznia 2011

Dziennik Pokładowy - styczeń

  Ho ho! Witam wszystkich w ostatnim dniu stycznia! Pomyślałem, że tyle dzieje się na Wyspie Jowisza, iż warto wszystko podsumować krótko pod koniec miesiąca i takim sposobem, wszem i wobec, przedstawiam Wam pierwszy Dziennik Pokładowy :)

  Styczeń dla nas był miesiącem olbrzymich zmian i - przynajmniej dla mnie - sporego ryzyka. Na Wyspę Jowisza przybyli dwaj nowi autorzy:  Bartek i Marcin. Osoby o gustach zupełnie odmiennych niż mój, które umożliwiły nowym osobom zaglądanie z ciekawością systematycznie na stronkę. Odbiło się to na statystykach, ponieważ przebiliśmy dwa i pół tysiąca wyświetleń w przeciągu trzydziestu dni. Jaki to olbrzymi sukces, chyba nie muszę nawet tłumaczyć.

  Styczeń na jowiszowych polach pachniał głównie podsumowaniami roku 2010. Każdy z autorów przygotował swoje zestawienie najciekawszych pozycji (najchętniej odwiedzany był, jeżeli się nie mylę, bartkowy ranking). Oprócz tego, naskrobaliśmy dziesięć recenzji, w tym jedną komiksu i dwie serialowe. Poniżej podaję spis wszystkiego, który może okazać się pomocny osobom przybywającym do nas po raz pierwszy :)

Podsumowania muzyczne:
Adam - pozycje 12-7
Adam - pozycje 6-1
Bartek - pozycje 30-21
Bartek - pozycje 20-11
Bartek - pozycje 10-1
Bartek - zawody roku i największe nadzieje na 2011
Marcin - zawody roku
Marcin - pozycje 20-11
Marcin - pozycje 10-1

Recenzje:
Adam - Coldplay - X&Y (2005)
Adam - Gazpacho - Tick Tock (2009)
Adam - Hey - Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! (2009)
Adam - George Dorn Screams - Snow Lovers Are Dancing (2006)
Adam - Ultimate Spider-Man Vol.1
Adam - Czysta krew, sezon 1
Adam - Czysta krew, sezon 2
Bartek - Disturbed - Asylum (2010)
Bartek - Blindead - Affliction XXIX II MXMVI (2010)
Marcin - Affiance: No Secret Revealed (2010)

  Jak widać, trochę chłopaków wyprzedziłem z ilością recenzji, ale mam nadzieję, że z czasem zaczną pisać coraz więcej. Mieliśmy jeszcze listę zimowych albumów według Adaśka i... To wszystko ;) Co czeka gości Wyspy Jowisza w lutym? Tego pewny nie jestem nawet ja, ale zdradzić mogę, że zaczniemy pierwszy cykl tekstów tematycznych tworzony przez wszystkich autorów i dostarczymy kolejny zestaw interesujących recenzji, świeżej muzyki, lekkiego piórka i dobrego nastroju. Tylko zdajmy te sesje....

MUZYKA - Podsumowanie roku 2010 w oczach Marcina : część 3/3

  Wczoraj, a raczej dzisiaj w nocy miałem przyjemność zaprezentować pierwszą dziesiątkę mojego  TOP 20 minionego roku. Aby zakończyć już etap podsumowań, dzisiaj ostatnie dziesięć pozycji.

10. O.S.T.R. - Tylko dla dorosłych
  Zaczynamy od najlepszego hip-hopowego albumu 2010 w Polsce. Adam pracował nad nim przez 6 długich lat, ale nie przeszkodziło mu to w międzyczasie wydać szeregu innych krążków (średnio co rok), więc brzmi to ciut zabawnie. Jednakże ''TDD'' to bardzo udany album, a wyróżnia się również tym, że jest pierwszym krążkiem z kręgu hip-hopu, który posiada koncept. Może nie jest on zbyt wymyślny i ciekawy, ale jest inteligentnie zrobiony i prowadzi nas do nagrody w postaci bonusowej płyty z kolejnymi osiemnastoma kawałkami, które wcale nie odbiegają poziomem od podstawowej zawartości płyty ba, niektóre są nawet sporo lepsze. Polecam.

9. Soulfly - Omen
  Od czasów ''Prophecy'' Soulfly wciąż ma jeszcze dużo do powiedzenia. W porównaniu z poprzednimi albumami tej formacji, ''Omen'' jest po prostu krótki. Niestety zbyt krótki i chciałoby się jeszcze upchać na niego ze 3 czy 2 kawałki, gdyż zespół zabrał nam co najmniej z 15 minut przyjemności. Pan Cavalera z zespołem znów nie dali nam powodów do zawodu i można liczyć tylko na to, że ich kolejne dokonanie będzie troszkę dłuższe od ostatniego krążka. W pełni zasłużone miejsce dziewi.




8. Silent Civilian - Ghost Stories
  Na ''Ghost Stories'' czekałem od 2007 roku, a kiedy już doszły mnie słuchy o dacie jego premiery, to tylko rwałem sobie włosy z głowy gdy ta była notorycznie przekładana. Jednak w końcu drugie dziecko ekipy z Miasta Aniołów ujrzało światło dzienne. Jeszcze przed premierą typowałem Silent Civilian na mój TOP 5, jednak konkurencja okazała się za mocna, jak i płyta nie dała mi aż takiej satysfakcji. Mimo tego większa część utworów z ''Ghost Stories'' zwyczajnie miażdży, że wymienię w tym miejscu choćby ''Sustenance'' czy ''Murder One'', dlatego tylko, a może aż miejsce ósme.


7. Stone Sour - Audio Secrecy
  Jeden z tych albumów, o których premierze nie miałem zielonego pojęcia, dopóki nie stała się faktem, jednak już od pierwszych odsłuchań nieziemsko mi się spodobał. Pokochałem chwytliwe refreny i piękne melodie zawarte w utworach utrzymanych w konwencji alternatywnego rocka/metalu, które jak najlepszy kelner serwuje nam Corey Taylor z resztą Stone Sour. Utwory takie jak ''Dying'', ''Hesitate'' czy ''Miracles'' przywołują wiele wspomnień. Magiczna płyta.




6. 36 Crazyfists - Collisions and Castaways

  Dwa lata temu najgorętsza metalcore'owa ekipa rodem z mroźnej Alaski wydała swój najlepszy album, więc oczekiwania co do ich nowych dokonań były bardzo wysokie. Nie udało się podbić poprzeczki, jednak w zamian za to otrzymaliśmy album zgoła inny i co najlepsze niewiele słabszy od poprzednika. ''Collisions and Castaways'' klimatami odbiega od typowego metalcore'u, choć i tego również wcale nie brakuje (''Whitewater'', ''Reviver''). Dzięki temu trochę innemu obliczu, płyta bardzo mnie zaskoczyła i uszczęśliwiła, więc wylądowała ostatecznie na miejscu szóstym.

5. Machinae Supremacy - A View from the End of the World

  No to pierwsza piątka, którą otwiera szwedzki Machinae Supremacy. Choć ''AVftEotW'' wyszedł bardzo blisko końca minionego roku, to i tak zdążył jeszcze ostro namieszać w moim rankingu, czego efektem jest tak wysoka pozycja. Ale nie ma powodów do zdziwka. Tak soczyście elektronicznego i dziwnego, a zarazem tak zaskakująco dobrego albumu nie słyszałem już dawno.  To zachęciło mnie do zagłębienia się we wcześniejszą twórczość ''MaSu'', co na pewno umili mi czas w oczekiwaniu na ich nowy krążek.


4. As I Lay Dying - The Powerless Rise

  As I Lay Dying należy do grona tych zespołów, których twórczość z płyty na płytę praktycznie się nie zmienia, jednak wciąż potrafi bardzo pozytywnie zaskakiwać. Tak samo było z ''The Powerless Rise'', które dało mi potężnego metalcore'owego kopa, a kawałki takie jak ''Vacancy'', ''Anger and Apathy'' czy singlowy ''Parallels'' na długi czas wlazły mi do głowy, czego efektem były moje niekończące się podśpiewki (z reguły pod nosem). Wielki sukces chłopaków pod wodzą Tima Lambesisa, jak i kolejny producencki sukces Adama Dutkiewicza, który dowodzi, że w gatunku muzyki metalcore'owej jest jedną z najważniejszych person. Kolejny przykład, że Polak (co z tego, że tylko z pochodzenia) też potrafi.

3. Gentleman - Diversity
  Ten album spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nawet w najmniejszym stopniu nie spodziewałbym się, że może on wyjść właśnie wtedy, kiedy się pojawił. Nie jest to Gentleman w starym stylu, bowiem nowy krążek się ''zelektryzował'', jednak owy eksperyment wypadł wyśmienicie. Na dodatek mamy prawie 30 premierowych utworów. Oczywiście nie wszystkie stoją na najwyższym poziomie, jednak mimo tych kilku uchybień, płytę z czystym sumieniem umieszczam na miejscu trzecim. Mało jest białych wykonawców reggae, którzy potrafią być tak wyraziści jak Gentleman, a jeszcze mniejsza liczba z nich (lub nawet żaden) potrafi mu dorównać.

2. The Sorrow - The Sorrow
  Pewnie większość z czytających w tym momencie to podsumowanie, nie wie z czym ma obecnie do czynienia. Otóż The Sorrow jest zespołem metalcore'owym, który co ciekawe, pochodzi z Austrii. Jak do tej pory wydał 3 płyty i idzie w jak najlepszym kierunku do zrobienia wielkiej kariery w swojej dziedzinie muzyki. Wystarczy sięgnąć po starsze albumy, by zobaczyć jak ogromne postępy zrobił zespół na swoim najnowszym wydawnictwie. I między innymi za to należy im się miejsce drugie w moim zestawieniu, a nie np. As I Lay Dying, które przecież również stworzyło coś piekielnie dobrego. Jednak ''The Sorrow'' to wielki krok do przodu w procesie twórczym Austriaków, jak i metalcore stojący na najwyższym poziomie, którego nie powstydziliby się najwięksi giganci tego gatunku. Mocno wierzę, że zespół nie wyczerpał jeszcze swoich pomysłów i w przyszłości stworzy jeszcze lepsze dzieło.

1. Parkway Drive - Deep Blue
  Ten album znam na pamięć. Od pierwszych sekund wprowadzenia do ostatnich dźwięków morderczego ''Set to Destroy''. Nie ma sensu się o nim rozpisywać, po prostu od końca czerwca ''Deep Blue'' bez problemu poradził sobie z konkurencją i usadowił się wygodnie na czubku mojego podsumowania. Przed chłopakami z Australii ogromne wyzwanie, aby stworzyć przynajmniej coś równie dobrego jak ta płyta. Myślę, że mogą mu podołaćm, gdyż mają wielki potencjał, który na pewno szybko nie zgaśnie. A na razie pozostaje mi tylko bić brawo ich dotychczasowym dokonaniom, w szczególności tym nowszym. Płyta, która sprawia, że metalcore jest dla mnie tym czym jest i dodaje chęci do dalszego ''grzebania'' w tym gatunku, mimo iż jest tak typowy i tendencyjny.


  Na tym kończę swoje podsumowanie i zamykam ostatecznie muzyczną kwestię minionego roku. Pora ''wrzucać na ruszt'' nowe albumy, a w tym roku na pewno również znajdzie się ich pokaźna liczba. Trzeba tylko mieć nadzieję, że anno domini 2011, będzie przynajmniej w takim samym stopniu dobry jak jego poprzednik.

niedziela, 30 stycznia 2011

MUZYKA - Podsumowanie roku 2010 w oczach Marcina : część 2/3

  Tydzień temu pisałem o swoich największych zawodach minionego roku, teraz przyszła kolej na to co najważniejsze - mój TOP 20, który podzielę na dwie części.

20. Taproot - Plead the Fifth
  Moje zestawienie otwiera już piąty krążek tego amerykańskiego zespołu, który choć mało znany, to jednak cały czas robi swoje czyli nu metal. ''Plead the Fifth'' może nie jest królewski, ale z pewnością jest dość dobry, zresztą szczerze mówiąc spodziewałem się spadku formy, bo wcześniejsze dokonanie panów z Michigan było ich najlepszym. Godne polecenia utwory to ''911ost'', ''Left Behind'' czy po prostu singlowy ''Fractured''.





19. Demon Hunter - The World Is a Thorn

  Łowców Demonów stać na lepsze łowy, więc mają rację Ci, którzy nie zgodzą się z umieszczeniem ich w tym rankingu. Jednak mimo wszystko ta płyta wciąż jest dobra, i choć może nie Szturmuje Bram Piekieł, to jednak kilka kawałków z niej pochodzących potrafi nas miło zaskoczyć.






18. The Contortionist - Exoplanet
   O to miejsce konkurowali inni eksperymentatorzy z sąsiedniej nam Białorusi, jednak ostatecznie prym w kwestii eksperymentów oddałem chłopakom z The Contortionist. Pewnie ta nazwa mało Wam mówi, więc śpieszę z wyjaśnieniem. Zespół tworzy muzykę, którą można z czystym sumieniem wrzucić do wielkiej szuflady z napisem ''Deathcore''. Jednak nie to ich wyróżnia. The Contortionist to ciekawe motywy muzyczne, wyciszenia i żonglowanie konwencjami na dość dobrym poziomie. Słowem - jeden wielki eksperyment. Gorąco polecam.




17. Carnifex - Hell Chose Me
  O tej płycie nie da się napisać zbyt wiele. To duża dawka mocnego deathcore'u, który chwilami osiąga prędkości ponaddżwiękowe. I tyle. To cała charakterystyka Carnifex. Dodam jeszcze, że jednemu z autorów tej strony, nazwa zespołu kojarzy się z sernikiem :P. Tak więc jeśli mocne i szybkie granie jest u Was w cenie. to zapraszam serdecznie do sięgnięcia po ten album. Jeśli lubicie też sernik, zapraszam podwójnie :P





16. Rahim - Podróże po amplitudzie
  Na tą płytę fani Rahuene musieli czekać naprawdę długo. I opłaciło się. Siedemnaście kawałków w różnych klimatach plus gościnne występy innych raperów (damskich również), czyni z z tego krążka naprawdę miłą Podróż. Utwory mają to do siebie, że lepsze wrażenie sprawiają jednak te, na których pojawiają się goście, choć niektóre kawałki samego Raha też potrafią nieźle dopiec (''Sekunda'', ''Dinozaury''). Na pewno jedna z lepszych płyt polskiej sceny hip-hopu w minionym roku.




15. Myrath - Desert Call
  Uwielbiam egzotyki. Brzmią inaczej, są ciekawe i często zaskakujące. Do tego grona zalicza się również tunezyjski Myrath. Klimat wiecznych piasków oraz metalowe brzmienie zawarte w rozbudowanych utworach pozwalają nam zanurzyć się w bezkresnej pustyni i zapomnieć o tym, że za oknem króluje zima. Bardzo udany album, choć o progresywnym metalu wiem tyle co nic (więc polecam szczególnie Adamowi). Mój osobisty faworyt, choć to zwykła ballada - ''Memories''. Trzymam kciuki za następcę ''Desert Call'', który ponoć ma się pojawić już w tym roku.



14. Frontside - Zniszczyć wszystko
  Nowa płyta sosnowieckiego Frontside, który bez wątpienia gra pierwsze skrzypce na scenie polskiego metalcore'u jest swoistym połączeniem stylów, które zespół prezentował na starszych (deathcore) jak i nowszych (metalcore) płytach. Na pewno nie jest to moja ulubiona płyta Aumana i spółki, jednak mimo wszystko to bardzo dobry album, który choć na początku mnie nie przekonał, to jednak po krótkim czasie wydał dobre owoce.





13. Living Sacrifice - The Infinite Order

   Nawet nie wyobrażam sobie co musieli czuć fani Living Sacrifice kiedy dowiedzieli się, że ta płyta ujrzała światło dzienne. Nigdy wcześniej nie miałem styczności z tym zespołem, a skoro w moim odczuciu ta płyta jest naprawdę bardzo dobra, to ciekaw jestem jakby oceniał ją wieloletni fan zespołu. Moim zdaniem najlepsze wydawnictwo Solid State w 2010 roku, choć konkurencja była spora, chociażby wymieniany wcześniej Demon Hunter czy prawie równie dobry debiutancki Onward to Olympas.




12. War of Ages - Eternal

  Przyznam, że miałem dość duże nadzieje w związku z premierą czwartego dziecka War of Ages. Nadzieje, które nie do końca się spełniły, jednak mimo tego otrzymałem prawie 36 minut metalcore'u z tej wyższej półki, więc nie było powodów do narzekań. Co ciekawe, na płycie mamy nawet kilku gości, których obecność dodaje temu krążkowi większego uroku. Każdy fan najbardziej syfiastego gatunku wywodzącego się z muzyki metalowej powinien zapoznać się z tą pozycją.




11. Mutiny Within - Mutiny Within
  I mamy miejsce kończące pierwszą dziesiątkę mojego podsumowania. W pełni zasłużone. Działalność Mutiny Within to lekki powiew świerzości w amerykańskiej muzyce metalcore/melodic death. Ich debiutancka płyta dosadnie pokazała, że jeśli chłopaki pokierują swoimi pomysłami w dobrym kierunku, to czeka ich świetlana przyszłość. Narazie jednak zostali ochrzczeni mianem ''statystów'' (przez resztę autorów tej strony :P), a wszystko przez głupią ep'kę do God of War'a III. Z niecierpliwością czekam na ich kolejne wydawnictwo.




  To tyle na dzisiaj. Druga dziesiątka w najbliższym czasie.

sobota, 29 stycznia 2011

Serial - Czysta krew, sezon 2

recenzja pierwszego sezonu 

Liczba odcinków: 12
Osobą, którą należy winić: Alan Ball

  (Tekst, z całkiem oczywistych powodów, może zepsuć całą zabawę osobom, które serialu wciąż nie znają! Czuj się ostrzeżony)

  No dobra, tworzysz rewelacyjny serial, który z miejsca pociąga za sobą tysiące fanów na całym świecie. Inkasujesz grube pliki dolarów, wyjeżdżasz na tydzień, uczcić sukces i wlać w siebie kilka litrów alkoholi o cenach równych przeciętnej wypłacie polskiego kioskarza. Twoja świadomość unosi się na poziom niebios i wisi tam jakiś czas, ale po powrocie do ciała zdaje się ono zbyt ciasne. Budzisz się z kacorem stulecia, przypominasz sobie, co robiłeś przez ostatni okres, że miałeś (czyli już nie masz) pieniądze i... Jak tę pokaźną sumkę zdobyłeś. Stękasz cicho, bo głowa pęka, a przed Tobą największe wyzwanie - nagrać następne odcinki Twojego dzieła. Jak udowodnić, że od teraz nie będziesz jedynie naciągać kolejnych wydarzeń i, once again, rozpalisz te tysiące żądnych bulgotającej krwi duszyczek? Alan Ball prawdopodobnie takiego problemu nie miał. Znamy go nie od dziś i wiemy, że u niego pierwszy sezon może oznaczać dopiero początek.
Zawitajmy więc ponownie do luizjańskiej pipidówki Bon Temps i sprawdźmy, cóż tam w "Czystej krwi" słychać!

The Neverending Virgiiiin, nana na, nana na...
    Nikt nie zdołał ochłonąć po aferze związanej z morderstwami kobiet, które oddawały się wampirom, ale widz dobrze wie, że czasu na odpoczynek nie będzie. Pojawia się bowiem kolejna ofiara - kobieta z wyrwanym sercem. Maryann, tajemnicza wybawicielka Tary, dobitnie zaznacza swoją obecność w mieście i, jak się okazuje, bardzo dobrze zna Sama. Bill zostaje zmuszony do wychowywania młodej (i cholernie seksownej) wampirzycy Jessici, a Lafayette budzi się w paskudnej piwnicy skuty łańcuchami, skąd ucieczka innym środkiem lokomocji niż workiem na zwłoki zdaje się nie wchodzić w grę. Paralelnie do wydarzeń w Bon Temps, Jason coraz lepiej zgłębia strukturę sekty Bractwa Słońca, która prawdopodobnie ma coś wspólnego z porwaniem najstarszego wampira w Dallas i jednocześnie stwórcy naszego ulubionego Erica. Potomek wikingów prosi Sookie o wniknięcie do kościoła bractwa i pomoc w uratowaniu najbliższego mu wampira.

  Wydarzenia w Dallas stanowią "połówkę" (w cudzysłowiu, gdyż dłuższą od drugiej) tej serii "Czystej krwi", która to bezpardonowo zrywa z dotychczasowym klimatem serialu. Zamiast cuchnących bagien, dostajemy wnętrza ekskluzywnych hoteli, ironia i dystans schodzą na drugi plan (uśmiech na ustach wywołuje chyba tylko Jason), ustępując miejsca religijnej intrydze i umiarkowanej powadze. Ten wątek stanowi odważny krok i - na szczęście - przyjmuje się go bardzo dobrze. Intryguje postać Godrica - wampira starszego od Chrystusa ("Żałuję, że go nie poznałem"), ale jakże mu bliskiemu w realiach stworów mroku.

Dance with the devil
Dla Andy'ego zaś nagroda Mistrza Drugiego Planu
  Wszystko zostaje jednak odwrócone do góry nogami, gdy bohaterowie wracają do Bon Temps. Maryann nie próżnowała i - krok po kroku - wprowadziła do miasteczka czysty chaos, zadymę i wieczne orgie. Kto podczas oglądania pierwszej serii wyczuł, że ta postać okaże się "czymś więcej niż człowiekiem", trafił w dziesiątkę. Ta krótsza połowa sezonu odgrywa się na widzu za całą wcześniejszą powagę. Nawiązania do klasyków kina grozy o zombie, magia, rytuały - totalny kicz, podany z przymrużeniem oka, świetnymi scenami akcji, wyśmienitym humorem i czystą pasją. Byłem wniebowzięty.

Ktoś tu był u fryzjera!
  Z jednej strony poważne wątki i odejście od sprawdzonej receptury ironicznego miszmaszu, z drugiej absolutne szaleństwo i puszczanie oczka do widza do kilka sekund - tak można scharakteryzować drugą serię "Czystej krwi". I na przykładzie naszego studenckiego "gniazdka" mogę wywnioskować, że niektórzy woleć będą pierwszą połowę tych dwunastu odcinków, inni drugą (jak ja). Co zachwyci jednak wszystkich, to niezmiennie genialne budowanie postaci, i to zarówno naszych starych znajomków, z Ericiem, Jasonem i Billem na czele, jak i nowych bohaterów, czyli demonicznej Maryann (pierwszoklasowy schwarz charakter), wiekowego Godrica, nowej kelnerki w barze Merlotte's - Daphne (w tej roli, zaskakująco dobra Ashley Jones z "Mody na sukces") i twórczyni Billa - Lorenie. Prawdziwa z niej suka, deklasuje więc Sookie, o której jednak mój współlokator zdania zmienić nie chce ;)

   I jak tu ocenić drugi sezon "Czystej krwi"? Bawiłem się wciąż rewelacyjnie. Jednak, przez kilka odcinków obawiałem się, że ktoś tutaj pójdzie w zbyt poważne rejony i zagubi się magiczny element, za który serial pokochałem. Na szczęście, lada moment zostałem wynagrodzony z nawiązką. Dlatego tylko werdykt obniżam o pół szczebelka i zatapiam kły w sezonie trzecim.

Ocena: 8,5/10

środa, 26 stycznia 2011

MUZYKA - Zimowe płyty




  Korzystając z chwilowej ciszy na morzach otaczających Wyspę Jowisza, chciałbym pójść za pewnym ciosem. Zaskakująco dobrze został przyjęty mój wpis o "jesiennych" albumach i do dziś cieszy się jakąś tam popularnością, więc dlaczego by nie napisać podobnego w klimatach śnieżnej zamieci i zamrożonych glutów w nosie?

  Zima, zima... Kochana i nienawidzona - przez różnych ludzi i przez każdego z osobna zapewne. W głowie uruchamia się potok wspomnień związanych z przedwczesnymi wieczorami przy uzbrojonej po iglaste zęby choince, saneczkowym napędzaniem adrenaliny, przeraźliwie zimnymi spacerami do szkoły, gorącą herbatą, czapkami, rękawiczkami, śniegiem na rzęsach i tysiącami, zaprawdę tysiącami innych. Ale jedno w zimie jest niezmienne - większy smutek, melancholia, nostalgia. Chmurzyska zakrywają słońce tygodniami, a my - chodzące zegary słoneczne - bez naszego "paliwa", zwalniamy. Potrzebujemy "czuć" więcej. I nieprzypadkowo filmy, które oglądamy w zimie, potrafią nas o wiele mocniej wzruszyć niż te letnie. I nieprzypadkowo też słuchamy pewnych zespołów jedynie podczas tej charakterystycznej pory roku.

  Mnie w zimie najbardziej cieszą spacerki po zmroku ze słuchawkami na uszach. Bardzo prosta czynność, dostępna niby na wyciągnięcie ręki, a jednak nieeksploatowana przez moich pobratymców. I jest kilka albumów, których pierwsze dzwięki automatycznie przywołują na myśl puste ulice rozświetlane wyłącznie ponuropomarańczowymi latarniami i tysiące płatków śniegu, lewitujących lub tańczących wokół głowy i które, słuchane właśnie w takim otoczeniu, otwierają przede mną drzwi do innego świata.



Bloc Party - A Weekend in the City

  Zaskoczenie? Bloc Party to jedna z moich Gimnazjalnych Miłości, dlatego bardzo żałuję, że ich ostatnie dzieło zjechało po równej pochyłej i doprowadziło do zawieszenia działalności. Na "A Weekend in the City" odnajdziecie, w moim uznaniu, serce brytyjskiej muzyki alternatywnej - piękne melodie, mnogość dźwiękowych smaczków i bardzo wysoki poziom nacechowania ich smutniejszą paletą emocji. I kilka momentów, jak na przykład "I Still Remember", czy zakończenie płytki epickim "Srxt", spowoduje u wielu "wrażliwców" podwyższenie ciśnienia i smutek rozpychający gardło. Reszta zaś, co potwierdzi Marcin, pobryka przy "Flux" :)


Coldplay - X&Y

  O tym albumie pisałem całkiem niedawno (o, wtedy ), ale nie zaszkodzi przypomnieć wszystkim mającym Coldplay za bandę pozerów i komercyjną papkę, że "X&Y" to jeden z najbardziej wzruszających albumów ubiegłej dekady z gatunku muzyki alternatywnej. 
  
Dalej nie wierzycie..? "Fix You" włączcie sobie na YT i nie piszcie więcej głupot w internecie :)




Lunatic Soul

  Yhm, jako całość, bez dzielenia na "biały" lub "czarny". Dudziol dokonał swego - dostarczył nam najbardziej mroczną i emocjonalną muzykę w swojej karierze i kocham każdą minutę tej mrocznej wędrówki. Niejedna pochwała już na temat Lunatic Soul została napisana, sam także pisałem, ale umknął mi fakt, że te krążki wręcz idealnie komponują się z opisywanymi wyżej spacerkami w śniegu. Kiedy zmrok zakrywa nasz widnokrąg i nie wszystko jest widzialne na pierwszy rzut oka. Właśnie wtedy ta muzyka stymuluje naszą wyobraźnię. Zaczynamy czuć niepokój. A skoro o wyobraźni mowa, wejdźmy jeszcze głębiej w te zimowe doświadczenie.


Mono - You Are There

  Mono to prawie legenda amtosferycznego post rocka. Od lat grają dokładnie tak samo, od lat wzruszają dogłębnie tłumy posępnych fanów. A "You Are There" to moja pierwsza styczność z ich muzyką. Tragiczny nastrój, budowany stopniowo przez narastające warstwy dźwięku, które wybuchają brutalnie i zasypują słuchacza niczym lawina. Burza emocji, smutku i bólu. A wszystko stworzone za pomocą samych instrumentów. Mało jest tak wzruszającej muzyki instrumentalnej i dlatego właśnie "You Are There" ma szansę spowodować, że na Twojej lodowatej twarzy zamarznie nie glutek, a łza.




Bass Communion - Ghosts on Magnetic Tape

  Kwestii wyjaśnienia - najczęściej słuchamy (ponieważ jest to zazwyczaj kilkuosobowe słuchanie w środku nocy na skraju lasku) BC w lecie, ale ten album w czasie zwykłego, zimowego spacerku? Panie Boże na motorze, ale strach. "Ghosts On Magnetic Tape" to definicja stymulacji emocji poprzez muzykę. Ciarki mam zawsze, jeżeli tylko zdecyduję się na "przypomnienie" sobie tego doświadczenia :) Absolutny szczyt ambientu i najbardziej niedocenianie oblicze Stevena von Wilsona.






 The Flaming Lips - Embryonic

 O proszę, jak mi się Usteczka wpasowały. "Embryonic" to dobry pomost pomiędzy psychodelicznym światem Bass Communion i normalną muzyką. Bowiem nie jest to album do końca normalny. Słuchanie go przypomina narkotyczną wojaż (34 :P), zwiedzanie innego układu słonecznego. Ten zespół nie zna żadnych granic (odważyli się "ulepszyć" Ciemną Stronę Księżyca i... Rzeczywiście im się udało), co zdecydowanie potwierdził na "Embryonic". Sam także się na coś odważę i stwierdzę z diabelskim uśmieszkiem, że nie ma na świecie drugiego takiego krążka. Rewelka. Ale na "słoneczne" pory roku polecam wcześniejsze dokonania zespołu, jakże weselsze i bardziej pozytywne.

Steven Wilson - Insurgentes

Zbliżamy się do pokrytych białym puchem szczytów zimowego klimatu i ostatnim przystankiem tej mozolnej wspinaczki jest "Insurgentes" właśnie. Nie byłem do końca pewny, czy moje śnieżne wspomnienia z tym albumem wynikają z prostego faktu, że w takich właśnie "przyprószonych" okolicznościach dostałem paczkę go zawierającą, ale wystarczyło włączyć fragment "Significant Other", żebym przypomniał sobie te wszystkie zimowe spacerki ze Stefkiem spędzone. "Insurgentes" to bezkompromisowa jazda po bandzie i poznanie wszystkich zakamarków duszy artysty. Jego kontynuacja wyjdzie dopiero we wrześniu, ale gdybym zrobił, na bartkową modłę, listę nadziei na 2011 rok, Wilson stałby na szczycie.

 Archive - Controlling Crowds Part IV

  Trójkę "najzimniejszych" albumów swoim "Part IV" rozpoczyna kolektyw Archive. Ten materiał nie opuszczał mnie na krok przez kilka miesięcy i była to zima właśnie. Ale wystarczy puścić "The Empty Bottle", żeby oczami wyobraźni ujrzeć te zaśnieżone ulice. Za to właśnie pokochałem epilog "Controlling Crowds" i co prawda słucham go dosyć często każdą porą roku, ale zawsze przenosi mnie wspomnieniami do tamtej mroźnej zimy




 The Antlers - Hospice

Straszny wstyd, że do dzisiaj nie napisałem recenzji tego albumu. Dla przypomnienia, najpiękniejszy album roku 2009 i jedna z tych płyt, które wzruszają dogłębnie przy każdym odsłuchu. Jeżeli puszczam ją za dnia, jestem w proszku, jeżeli w nocy - nie mogę spać.
"Hospice" to historia tragicznej miłości. Dziennik pracownika szpitala, który zakochuje się w jednej z pacjentek, chorej na raka Sylvi. Obserwuje każdy dzień jej walki z chorobą, odejście sił, nadziei i jej śmierć. Happy end, choć za każdym razem nań czekam, nie nastąpi.
Puściłem w chwili pisania jeden kawałek z "Hospice" i czuję dreszcze. Fenomen, który porusza mnie nadal po tylu dziesiątkach przesłuchań.

 Sigur Rós - bezimienne Nawiasy

  Dobrnęliśmy do Sigurów. Album bez imienia, album zaśpiewany w języku, który nie istnieje, album teoretycznie bez okładki, jedynie te pretensjonalne nawiasy. Znak interpunkcyjny, otwierający przed słuchaczem jeden z najbardziej magicznych światów. Jakoś tak najbardziej mi do zimy pasuje ten album. Chłopaki później może i słodzili przesadnie, gubiąc po drodze klucze do TEGO świata, ale na szczęście, bezimienny album Sigurów pozostanie zawsze perfekcyjny.






  No, tyle mi do głowy obecnie przychodzi. Miałem ogromną przyjemność zapoznać Was ze zbiorem naprawdę świetnych albumów, które wyjątkowo pasują do obecnych, pojawiających się zawsze za prędko wieczorów. Liczę, że komuś się przyda i... Idę na spacer :) 

poniedziałek, 24 stycznia 2011

MUZYKA - Blindead - Affliction XXIX II MXMVI (2010)



1. Self-consciousness Is Desire and (08:11)
2. After 38 Weeks (04:12)
3. My New Playground Became (06:05)
4. Dark and Gray (06:17)
5. So, It Feels Like Misunderstanding When (06:05)
6. All My Hopes and Dreams Turn Into (07:59)
7. Affliction XXVII II MMIX (07:18)

Całkowity czas: 46:07

  Przyznam szczerze, że na ten album czekałem naprawdę jak na zbawienie. Dlaczego? Poznałem zespół Blindead zaraz po wydaniu płyty „Autoscopia: Murder In Phazes”. Już wtedy był dla mnie jasny pewien fakt – to jest zespół absolutnie wyjątkowy. Cofnąłem się więc o dwa lata wstecz i sięgnąłem po debiutancki „Devouring Weakness”. Nie będę owijał w bawełnę i pisał, że od razu mnie panowie z Blindead swym pierwszym krążkiem urzekli – nie, nie. Na początku słuchało mi się tego bardzo ciężko. Z każdym przesłuchaniem album zyskiwał na wartości, choć nie mogę powiedzieć, że dobił on do poziomu swego następcy – „Autoscopii”. Znam już dobrze pierwsze dwa krążki – przerwa.

  Po dobrym debiucie i kapitalnej wręcz drugiej płycie ukazał się mini album – „Impulse”. Wtedy właśnie o formacji Blindead sobie przypomniałem. Powalającą kompozycją okazał się absolutnie genialny numer tytułowy. Długi, transowy, wciągający i bardzo przestrzenny utwór okazał się być post-metalowym cudem. Wtedy byłem pewien, że Blindead to wielka nadzieja gatunku, który w naszym kraju na pewno dobrze nie prosperuje. Na dodatek nadzieja na skalę światową. Teraz już nie ma wątpliwości. Po „Affliction XXIX II MXMVI” Blindead jest rozpoznawany nie tylko w Polsce. Nową płytą trójmiejskiej kapeli zachwycają się bowiem słuchacze z całego świata. Ci, którzy w gatunku siedzą nie od dziś, twierdzą, iż „Affliction” można stawiać na równi z klasykami takich zespołów, jak Isis, Cult Of Luna, Minsk, czy nawet Neurosis. Trudno się nie zgodzić. Chwała Polakom za to.

  Najnowszy album Blindead to koncept opowiadający historię pewnej dziewczynki chorej na autyzm. Chcąc się zagłębić w sens owej opowieści, należy przeczytać fantastyczne opowiadanie Piotra Kofty – „Rytm”. Znajduje się ono w książeczce, która zresztą stanowi dodatkowy atut albumu. Wydanie jest bowiem wprost przepiękne. Prócz opowiadania możemy ujrzeć teksty napisane w sposób niezwykle charakterystyczny (niestaranny) oraz rysunki autorstwa Katarzyny Sójki, które idealnie pasują do całego konceptu i klimatu, który oddaje nam muzyka zawarta na „Affliction”. W książeczce wszystkie teksty mają wyróżnione jedno zdanie, które jest oznaczone kolorem czerwonym. Do każdego utworu również mamy dopasowane rysunki inspirowane sztuką Leonarda Da Vinci. Wszystko to współtworzy cudowną całość, ale w końcu najważniejszą jej częścią jest sama muzyka…

  Nie sposób mówić o poszczególnych utworach, jak i nie sposób słuchać albumu inaczej niż w całości, w pełnym skupieniu. Siedem pięknych i równych kompozycji zostało podzielonych na dwa zdania, które oddziela od siebie „kropka” pod koniec czwartego tytułu.

  Zdanie pierwsze… „Self – consciousness is desire and after 38 weeks my new playground became dark and gray.”

  Zaczyna się spokojnie, lecz mrocznie. Kapanie wody. Klimatycznie grający kontrabas Bartka Reszelara wciąga nas w początek otchłani, która z każdym dźwiękiem zaczyna się rozkręcać, aż w końcu wybucha potężnym riffem. To jeden z najmocniejszych momentów tego dzieła – już na sam początek. We znaki daje się również pięciostrunowy bass Piotra Kawalerowskiego oraz przeraźliwy wrzask Patryka Zwolińskiego/all the world dreams are / In this picture/. W końcu wszystko się uspokaja. Patryk zaczyna śpiewać delikatnie, a w zasadzie można tutaj nawet mówić o melorecytacji. Gitary są łagodne, w tle pięknie pogrywa trąbka Maćka Lubienieckiego. Melodia powoli przemija – leniwie i melancholijnie./I have a strong sense of assured safety/. Nagle znów wracamy do „żywszego” tempa. Nie ma jednak mowy o ciężkich i brutalnych partiach. Wspaniale spisuje się na perkusji Konrad Ciesielski uderzając równo i w najbardziej odpowiednim momencie. Cudowna i barwna gra smutnych mimo wszystko gitar, uwypukla nam rzecz, która staje się pierwszym planem – dwuliniowy wokal. Z jednej strony potężny krzyk Patryka, z drugiej lekki i czysty śpiew Jana Galbasa będący pięknym tłem i uzupełnieniem dla głównego wokalisty. Nagła eksplozja i przyspieszenie/you never speak my name/. Po raz kolejny zmiana klimatu rzucająca nas w ciemną i szarą przepaść. Tym razem prócz niskiej linii basu i kapitalnie brzmiącej perkusji na pierwszy plan wysuwają się klawisze. Depresyjne brzmienie „psychodelicznej bajki” stworzyli nam tutaj Bartosz Hervy oraz Paweł Smakulski. Patryk ponownie bardziej mówi niż śpiewa, a jego głos brzmi bardzo nienaturalnie. Pierwsze zdanie kończy się w sposób o tyle genialny, co dobijający/A blackness to hurt your ears with listening/.

  Zdanie drugie… „So, it feels like misunderstanding when all my hopes and dreams turn into affliction XXVII II MMIX”

  Smutek powoli wyłania się, jakby z oceanu, by po chwili uderzyć potężną i agresywną falą dźwięku. Wszechmocne gitary Marka Zielińskiego oraz Mateusza Śmierzchalskiego – znanego bardziej pod pseudonimem Havoc – dosłownie wgniatają swoją potęgą. Po chwili robi się spokojniej. Wchodzi wokal, a klawisze wręcz podcinają nogi dając wyraźnie do zrozumienia, iż nic wesołego już się nie wydarzy. Każdy dźwięk wciąga nas w czarną przestrzeń bezradności – królestwo czystości /Kingdom of purity/. Spokój. Smutny spokój prowadzi nas poprzez kolejną bramę. Drugie zdanie już teraz wydaje się być jeszcze smutniejsze od pierwszego. Odgłosy bawiących się dzieci jeszcze bardziej pogłębiają te odczucia. Melancholia rozpaczy. Patryk śpiewa: „I wish I knew how to travel in time”. Sekundy bezradnie mijają do momentu „Cruel betrayal” i kolejnej dawki ciężkich uderzeń /no one want to be alone/. Zakończenie. Odpowiednio wywarzone nuty delikatnie plączą się tworząc atmosferę zwiastującą nadejście kolejnego, ostatniego już wybuchu. Coś wyraźnie wisi w powietrzu. Czuje się to z każdym następnym tchnieniem. Wspaniale grające gitary powoli doprowadzają nas do końca tej niezwykle smutnej, choć pięknej opowieści muzycznej. Wielki finał. Ostateczne, wspomniane już wcześniej uderzenie. Krzyk Patryka, który wyśpiewuje tytuł „Affliction” oraz słowa „I pray for your souls” i… kapanie wody/Well I Shall have to stay here for ever and ever/.

   Po pierwszym przesłuchaniu tego albumu czułem się dość dziwnie. Wydawało mi się, że coś jest nie tak. „Affliction” jednak niczym owoc dojrzewał wraz z każdym następnym odsłuchem i mogę śmiało stwierdzić, iż przebił kapitalną zresztą „Autoscopię”.

  Cóż… wspaniała muzyka, wspaniałe wydanie, wspaniały koncept, wspaniałe opowiadanie Piotra Kofty. To wydawnictwo zbudowane jest po prostu idealnie. Warto więc się zagłębić w muzykę oraz w cały sens albumu, koniecznie czytając przy tym niewesołe (delikatnie mówiąc)  opowiadanie, będące według mnie nieodłączną częścią tego arcydzieła.

Ocena: 10/10

MUZYKA - Podsumowanie roku 2010 w oczach Marcina: część 1/3

  A więc, jestem ostatni. Ale skoro nie zaczyna się zdania od ''więc'', jak to zawsze powtarza każdy szanujący się nauczyciel polskiego, to muszę się poprawić. Nadszedł czas na moje muzyczne podsumowanie minionego roku. Jak widać, ''trochę'' się z nim ociągałem. Winą za ten fakt obarczam po części swoje lenistwo, a po części lekki brak czasu (również spowodowany lenistwem), ale mam nadzieję, że owa strona bardziej zmobilizuje mnie do działania. Jednak przejdźmy już do konkretów.
  Muzyczny rok 2010 był dla mnie bardzo obfity. Na rynku pojawiło się wiele albumów, na które czekałem, premiery innych ku mojemu rozczarowaniu zostały przesunięte na rok obecny. Skoro mowa tu o podsumowaniu, to pozwolę sobie na chwilę wylecieć z chłodną statystyką. Zanim zabrałem się do stworzenia swojego TOP 20, musiałem najpierw podliczyć wszystkie płyty oraz ep'ki jakie przesłuchałem w minionym roku. Liczba longplayów jakie miałem okazję wziąć ''na ząb'' wyniosła 268, zaś liczba ep'ek to 92. Kiedy to  zsumujemy, wychodzi na to, że statystycznie musiałem posłuchać przynajmniej (prawie) 1 płyty dziennie. Oczywiście, ogromna część z nich po prostu przeleciała mi pomiędzy uszami, jednak bez bicia mogę napisać, że skupiłem się przynajmniej na 1/6 z całości. Jak więc mówiłem, było obficie. Jednak zanim podzielę się z Wami moją najlepszą dwudziestką, chciałbym zacząć od albumów, które przysporzyły mi trochę nerwów i smutku, więc mowa tu o największych 8 rozczarowaniach minionego roku:


8. All That Remains - For We Are Many 

  Nie jest to album słaby. Mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że wypadł całkiem nieźle. Jednak nie tego oczekiwałem po panu Labonte i spółce. Po marnym ''Overcome'' sprzed dwóch lat liczyłem na album, który choć w połowie dorówna genialnemu ''The Fall of Ideals''. Nie doczekałem się, więc najnowsze dziecko All That Remains otwiera moją listę albumów, które zawiodły.






7. Ill Nino - Dead New World

  Tutaj sytuacja jest podobna. Miałem nadzieję, że najnowsze dokonanie owego amerykańskiego zespołu z brazylijskimi korzeniami zatrze moje nie najlepsze wrażenie po ich ostatnim albumie. A skoro szału nie było, to Ill Nino ląduje na miejscu siódmym, choć Dead New World również nie jest złym albumem.







6. Sabaton - Coat of Arms

   Mówiąc szczerze, fanem power metalu nigdy nie byłem i oprócz kilku zespołów które znam, owy gatunek muzyczny nie jest i raczej nigdy nie będzie moim konikiem. Jednak poprzednie wydawnictwo tego szwedzkiego zespołu o jakże pięknym dla mnie tytule ''The Art of War'' wywarło na mnie piorunujące wrażenie. I to nie (tylko) z powodu reklamującego Polskę ''40:1''. Miałem nadzieję, że Sabaton stanie na wysokości zadania i nagra godnego następcę Sztuki Wojowania, jednak Coat of Arms to herb co najwyżej przeciętności i mimo kolejnego ukłonu w stronę Polaków w postaci ''Uprising'', płyta w moich oczach po prostu zawiodła, choć może nie na całej linii frontu.


 5. Nonpoint - Miracle

  W obozie Nonpoint jest źle. Zespół, który korzeniami pochodzi aż z egzotycznego Portoryko zwyczajnie stracił na siebie pomysł. Nie dość, że na ich najnowszą płytę trzeba było czekać aż 3 długie lata, to jeszcze ich poprzedni longplay nie pozostawił po sobie pozytywnego wrażenia. Co gorsza, panowie chyba nie spożytkowali tego czasu zbyt dobrze, o czym świadczy właśnie ''Miracle''. Brzydko mówiąc - album na odwal.






4. Linkin Park - A Thousand Suns

  Były gigant nu metalu był moim ulubionym zespołem przez ponad 4 lata. I choć byłem wtedy mały, to jednak jakiś sentyment do nich mi pozostał. Może nie był to album, na który czekałem z wypiekami na twarzy, jednak zamierzałem zobaczyć,a raczej posłuchać, jaką odpowiedź Linkini przygotowali na swój poprzedni album, który został przyjęty bardzo różnie, jednak z reguły negatywnie. Ich najnowsze dokonanie w postaci Tysiąca Słońc lekko mnie zszokowało. Zespół kompletnie odciął się od swoich dawnych dokonań. Niestety nie należę do osób, które ''łyknęły'' ich nowy styl, dlatego chłopakom z czystym sumieniem należy się miejsce czwarte.


3. Disturbed - Asylum

  Disturbed znam od lat, choć szczerze mówiąc nie przyglądałem się ich postępom muzycznym od roku 2005, dlatego ''Asylum'' nie jest moim największym zawodem, choć na spokojnie mógłby nim być, gdybym tylko poświęcił amerykanom trochę więcej uwagi. Szkoda pisać o tej płycie coś więcej, skoro chłopaki w swoich recenzjach znakomicie wyłuszczyli jej wady. A jest ich całkiem pokaźna liczba, więc Disturbed hucznie otwiera podium.





2. Godsmack - The Oracle

  Sporo osób chyba zgodzi się ze moim stwierdzeniem, że Godsmack najlepsze lata ma już za sobą. ''Awake'' czy Faceless'' to płyty, które są już w pewien sposób kultowe, jednak sama ich renoma jak widać nie wystarczy aby utrzymać dobrą formę. Nowy album Godsmack nagrywał aż 4 lata, więc naprawdę można było ostrzyć sobie na niego ząbki. Niestety, co smutne, zupełnie niepotrzebnie. Panowie po prostu zwyczajnie się wypalili na wolnym ogniu. Gdzie się podział polot z ''Awake'' czy chwytliwe refreny z ''Faceless''? Moje gorzkie miejsce drugie.



1. Haste the Day - Attack of the Wolf King

  Na Atak Króla Wilków czekałem całe dwa lata. Po słabszym ''Dreamer'' apetyt na ich nowe wydawnictwo miałem dosłownie wilczy. Dobry singiel sprawił, że aż ślinka mi pociekła. Jednak kiedy spodziewany Atak już nadszedł, to spełnił swoje zadanie. Zniszczył moje jakiekolwiek dobre wrażenie o tej płycie. Boli to tym bardziej, że miał być to murowany kandydat do mojego TOP 20. Attack of the Wolf King to kolokwialnie mówiąc po prostu padaka. Jedyne, co mi się podoba, to mina owcy z okładki, która do złudzenia przypomina moją po zakończeniu pierwszego odsłuchu owego albumu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zespół w tym roku kończy swoją działalność.

niedziela, 23 stycznia 2011

MUZYKA - Podsumowanie roku 2010 w oczach Bartka: część 4/4


Największy zawód roku 2010

10.  Gorillaz – Plastic Beach

Nie mogę powiedzieć, że nowy album Gorillaz mi się nie podoba. Jest to płyta niezła, jednak po tak znanym zespole można oczekiwać czegoś więcej. Stąd właśnie najmniejszy z zawodów.









9. Lunatic Soul – Lunatic Soul II

Zdaję sobie sprawę z faktu, iż album ten został przez fanów Mariusza Dudy przyjęty bardzo pozytywnie. Mimo wszystko, mnie osobiście nieco zawiódł, bo choć nie tak zły, jest słabszy od pierwszej części. 
(A spadaj na bambus :D - Adam)








8. Demon Hunter – World Is A Thorn

Kolejny album, który wcale zły nie jest, bo przecież wcale taki być nie musi, aby stał się mimo wszystko pewnego rodzaju zawodem. Jednak, to znacznie słabsze wydawnictwo od poprzednich trzech. (Demon Hunter stać na dużo, dużo więcej! - dop. Adam)









7. Amon Amarth

Zespół ten na przestrzeni ostatnich lat wydawał albumy regularnie co dwa lata, aż nagle coś im się odwidziało. Szkoda, że na nowy krążek viking metalowej kapeli ze Szwecji trzeba będzie czekać rok dłużej niż zwykle.









6. Ozzy Osbourne – Scream

Płyta zaczyna się całkiem nienajgorzej, aby po kilku utworach stanąć praktycznie w miejscu. Niby coś się dzieje, ale wszystko jest zwyczajnie średnie. Przeciętne wydawnictwo.









5. Niemiecki power metal


Słaba postawa Niemców w tym roku była dla mnie kolejnym zawodem. Helloween nagrało niezły album, choć stać ich na więcej. Axel Rudi Pell też się jeszcze jakoś wybroni, ale płyta „To The Metal” formacji Gamma Ray to zdecydowanie rzecz poniżej ich poziomu. Ogólnie żaden niemiecki zespół Power metalowy nie zachwycił. Na szczęście, wyszedł dobry album Accept.





4. Linkin Park – A Thousand Suns

Bardzo słaba rzecz. Nie ma co dużo o tym pisać. Po prostu wzięli się za coś, do czego nie pasują.

(naprawdę nie rozumiem, co macie do tego albumu - Adam)
(jest po prostu marny :P - Marcin)








3. In Flames 

Jak w przypadku Amon Amarth. Tyle, że ten album był ciekawiej się zapowiadającym się szwedzkim wydawnictwem. Mam nadzieję, że odrobią zaległości w 2011 roku, nagrywając naprawdę dobry longplay.









2. Trivium 

Dla mnie osobiście największa z "niepojawionych się" premier roku 2010. Ten album po prostu powinien być wydany, a wciąż nie wiemy, jak się nazywa.








1. Disturbed – Asylum

Muszę przyznać, że w tej kategorii absolutnie zmiażdżyli wszelką konkurencję. Gdyby nie wydali albumu w tym roku, pewnie i tak pojawili by się na tej liście, lecz na niższym miejscu. Postarali się jednak o najwyższe laury. Najsłabszy krążek w historii zespołu, a zarazem najlepsza ich okładka. Gratulacje dla zwycięzcy.








Największe nadzieje na rok 2011

10. Cult Of Luna 

Usprawiedliwia ich audiobook „Eviga Riket”, więc nie można powiedzieć, że nic nie robią. Mam nadzieję, że jednak w tym roku pojawi się następca świetnego „Eternal Kingdom”.









9. Amon Amarth – Surtur Rising

Skoro zrobili sobie trzyletnią, dla odmiany przerwę w wydawaniu płyt, to liczę, że będzie to album na ich najwyższym poziomie.










8. In Flames – Sounds Of A Playground Fading

Czas na kolejny album In Flames i miejmy nadzieję, że pomimo odejścia Jespera Stromblada, zespół problemy ma już za sobą.










7. Dream Theater 

2011 roku to również czas na album grupy Dream Theater, którzy też wydają soje płyty z wielką regularnością. Pozostaje czekać i wierzyć, że doczekamy się godnego poprzedniego albumu następcy. Będzie to najcięższa próba dla chłopaków, ze względu na odejście Mike'a Portnoya, który przodował w komponowaniu poprzednich krążków. Ale może dzięki temu, zmienią w końcu swoje oblicze i nagrają coś świeżego? - Adam









6. Trivium 

Pierwszy raz zrobili sobie trzy lata przerwy między kolejnymi albumami. Mimo wszystko średnią wciąż mają dobrą, i oby równie dobra była kolejna płyta.








5. DevilDriver – Beast

Zdążyłem już poznać singiel z nowego albumu DD. Jest to „Dead To Rights” i zwiastuje on kolejny świetny metalowy krążek Fafary i spółki.










4. Coma

2010 bardzo pracowitym rokiem był, ale czas w końcu zabrać się za najpowazniejszy sprawdzian w historii zespołu. Poprzeczka podniesiona przez „Hipertrofię” została bardzo wysoko. Ale skoro sami sobie, tak ją zawiesili, to muszą być w stanie sprostać oczekiwaniom. Największa płytowa nadzieja na rok 2011 w Polsce – bez dwóch zdań.






3. Airbag

Dosłownie zachwycam się norwegami, od momentu zapoznania się z debiutem w postaci „Identity”. Głęboko wierzę, iż rok 2011 przyniesie nam kolejny piękny album tego zespołu, który będzie jednym z faworytów do czołówki kolejnego podsumowania.








2. Opeth

„Watershed” był moim numerem 1. W roku 2008, więc nie mam wątpliwości, że ten kapitalny band ze Szwecji i tym razem będzie jednym z ważniejszych zespołów tego roku.









1. Tool

Rzecz całkowicie poza klasyfikacją. Płyty wydają tak rzadko, że jest to pewnego rodzaju święto. Pracują nad płytą już od jakiegoś czasu i możliwe, że nowy krążek w tym roku się nie ukaże, bo terminu wciąż nie podali. Wszystko jest jednak możliwe. Aż boję się pomyśleć, co to będzie, jeśli nowy album zespołu Tool naprawdę będzie miał swoją premierę.







  I to by było na tyle. W moim prywatnym notesie na rok 2010 znalazło się 107 różnych pozycji. Wiele mocnych, wiele słabszych. Mimo wszystko, był to rok bardzo udany. Czas zacząć na poważnie rok 2011 i zbierać materiał na kolejne, przyszłoroczne podsumowanie. Notes otwarty, długopis gotowy, pierwsze tytuły wpisane...