czwartek, 31 marca 2011

Dziennik Pokładowy - marzec

  Lada moment zakończymy marzec, czas więc na standardowe jego podsumowanie w Pokładowym Dzienniczku. Co szczególnego stało się w tym miesiącu? Przede wszystkim, Wyspa Jowisza poszerzyła oddział administracyjny o nową osobę - Filipa. W przyszłości przełoży się to na liczbę tekstów, już teraz nasz minister do spraw zagranicznych wzmocnił bazę "szkiców" o kilka czekających na publikację tekstów.

  Z radością donoszę także, że dostałem "awans" w serwisie Rockarea. Jak to się ma do naszej Wysepki? Ano tak, iż po nadchodzących koncertach, których w kwietniu doczekam się prawdopodobnie czterech, będzie o wiele większa szansa na przeprowadzenie wywiadu. Same koncerty (w pewnym aspekcie) też stały się o wiele "łatwiejsze" do zaliczenia, co z kolei przełoży się na ilość relacji w nadchodzących miesiącach. A te, jak niektórzy mogli zauważyć, kocham pisać!

  W lutym pisałem o rosnącej popularności naszego "kącika". Co powiecie zatem na ponad pięć tysięcy wyświetleń w ciągu ostatniego miesiąca? Jestem w szoku, jego najbardziej pozytywnej odmianie. Jednak nie oznacza to, że ekipa wyłoży się teraz wygodnie na kanapach i zbije kilka bąków. Wręcz przeciwnie, po kilkudniowym odpoczynku wracamy do gry! Mamy zamiar pobić kolejne rekordy, podnieść poprzeczkę ciut wyżej.

  Nie pozostaje mi nic innego niż podziękować ponownie wszystkim. Pojawiają się wreszcie komentarze, wiele osób wykorzystuje możliwość błyskawicznych reakcji, a baza osób śledzących WJ na Facebooku przebiła już połowę setki. Przedziwne zjawisko, ta Wyspa. Blog, który przeradza się w pełnoprawną stronę i strona, która nie przestaje być blogiem.

One love

poniedziałek, 28 marca 2011

FILM - Piła VII (2010)


Reżyseria: Kevin Greutert
Czas trwania: 90 minut
  
  Ogromnym kłamstwem byłoby napisanie na wstępie, że nie jestem fanem serii filmów o Jigsawie. Powiem więcej - jestem bowiem ogromnym wielbicielem „Piły” i fakt, iż siódma część jest ostatnią, przyjmuję z wielkim żalem. Chciałem jednak, aby cykl został zakończony w jak najlepszym stylu. Pierwsze dwie części były istnym majstersztykiem. Kolejne trzy epizody są bardzo dobre. Szósty odcinek jednak mnie nieco zawiódł, stąd miałem obawy o to, w jaki sposób historia się zakończy.

  Zagmatwana w czasie fabuła, zaskakujące zwroty akcji, kapitalne motywy muzyczne i niezwykle interesujące pułapki – to w skrócie główne czynniki sprawiające, że uwielbiam ten film. Co do pułapek… w sumie nie tylko interesujące, ale i często niezwykle brutalne, co sprawia, że ogląda się to jeszcze lepiej. Ale to właśnie pomysłowość jest siłą tej serii, i choć nie wszystkich ona przekonuje, dla mnie osobiście fantastyczne jest to, że praktycznie do końca nie wiadomo, co się kiedy dzieje… Kto? Jak? I dlaczego? Ostatnia część wyjaśni nam jednak resztę skrywanych wcześniej tajemnic. 

Upublicznienie pułapki - jedna z
lepszych scen w ostatniej części filmu
  Co do samego tytułu wieńczącego koniec dzieła – „Piła VII”. Nie przez przypadek tak napisałem. Używa się bowiem również nazewnictwa niezmiernie mnie irytującego – „Piła 3D”. A niechaj sobie ten film w 3D będzie, ale po co to wplatać w tytuł? Totalna głupota tego, ostatnio modnego, zabiegu. Nie po to przecież były „Piła”, „II”, „III” itd. żeby teraz ostatnią część nazywać bez „siódemeczki”. Ale to nieistotne, najważniejszy jest sam film. Głównym motywem (tym razem) będą miłość i kłamstwo. Już w pierwszej scenie (licząc tradycyjne „pułapkowe” momenty, serwowane w serii na otwarcie) pojawi się dwóch młodych panów walczących o względy swej ukochanej – jednej i tej samej. Ów dziewczyna zwodziła ich dla własnych korzyści wmawiając im, że ich kocha, a oni, niczego nieświadomi, dawali sobą manipulować. Czas na karę – ależ ten Jigsaw jest sprawiedliwy. Warto też wspomnieć o lokacji odbywanej przez nich pułapki. Dotychczas były to obskurne i opuszczone miejsca – trudne do identyfikacji. W tym przypadku jest zupełnie inaczej – „szczęściarze” trafiają bowiem na coś, co można spokojnie nazwać wystawą sklepową. Publika więc może sobie popatrzeć…


Joyce - czy miłość jej męża będzie w stanie ją uratować?
  „Piła VII” to naprawdę ciekawe i wyjątkowo brutalne pułapki (znacznie lepsze niż w poprzedniej części) oraz wciągający motyw głównego bohatera, w którego rolę wciela się Sean Patrick Flanery. Jego postać to Bobby Dagen. Człowiek ten zbudował swoją sławę i miłość do żony w oparciu o wielkie kłamstwo, które musi w końcu wyjść na jaw. W tym pomoże mu niezawodny Jigsaw, a Bobby’emu przyjdzie stanąć przed kilkuetapową próbą wymagającą odwagi i wielkiego poświęcenia. Świetnie wypada również samo zakończenie filmu, które może zaskoczyć –  a nawet wręcz powinno.


  Dla mnie ostatnia część tego „serialu”, czy nawet „telenoweli”, bo tak niektórzy o „Pile” mówią, wypada bardzo dobrze. Jeśli ktoś zwolennikiem serii nie jest, to zapewne będzie narzekał, jednak moim zdaniem, naprawdę warto zobaczyć wszystkie części do samego końca – wypada on naprawdę udanie. No cóż… mimo wszystko szkoda, że to już koniec… Game over.

Ocena: 8/10

MUZYKA - Miles Davis: Dark Magus (1977)

1. Moja, Pt. 1 (12:28)
2. Moja, Pt. 2 (12:40)
3. Wili, Pt. 1 (14:20)
4. Wili, Pt. 2 (10:44)
5. Tatu, Pt. 1 (18:47)
6. Tatu, Pt. 2 (6:29)
7. Nne, Pt. 1 (15:19)
8. Nne, Pt. 2 (10:11)

Całkowity czas: 100:58

  Miles Davis to, oczywiście, legenda muzyki jazzowej. Większość osób zna jego muzykę głównie z okresu "Kind of Blue", więc raczej łagodnego i łatwego w odbiorze elementu jego twórczości. "Dark Magus" to album koncertowy, zarejestrowany w Carnegie Hall w 1974 roku, a więc w okresie zafascynowania Davisa muzyką fusion, funk oraz elektronicznymi wynalazkami. Gdybym miał wskazać mój ulubiony album mistrza, byłby to właśnie "Dark Magus".

  Niezbyt często można usłyszeć taką furię, dzikość i energię w muzyce jazzowej. Dużą rolę odgrywają tu bębny, które nadają muzyce dynamizmu. Miles Davis jak zwykle daje z siebie wszystko. Niezależnie od tego, czy gra na trąbce, czy organach (w tym wypadku obsługuje oba instrumenty), zawsze wydobywa z nich niezwykłe dźwięki. W każdej nucie słychać jego charakterystyczny styl.

  W ówczesnym składzie zespołu znalazło się aż trzech gitarzystów, co kilkakrotnie skończyło się drobnymi (chociaż kto wie, jaki był później ich rozmiar) konfliktami. Kilka razy słychać na albumie, jak długie, rozbudowane solówki jednego z gitarzystów (grającego w sposób bardziej rockowy) są stanowczo kończone przez Davisa.

  Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dobry album, żeby rozpocząć przygodę z Milesem Davisem. Niektórzy mogą się do niego zrazić po tej przygodzie, innych zafascynuje energia bijąca z każdej sekundy tego nagrania. (Niemniej ocena zdaje się album polecać z całego serca - dop. Adam)

Ocena 10/10

niedziela, 27 marca 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Sigur Rós - ( ) (2002)

Islandia, moi drodzy. Jakiż inny zespół mógłby się pojawić?

1. Untitled 1 (6:38)
2. Untitled 2 (7:33)
3. Untitled 3 (6:33)
4. Untitled 4 (7:33)
5. Untitled 5 (9:57)
6. Untitled 6 (8:48)
7. Untitled 7 (13:00)
8. Untitled 8 (11:44)

Całkowity czas: 71:46

  (...) Wspinaczka trwała bardzo długo. Niepewnie stawiał kolejne kroki, spoglądając czasem w dół - kierunek, z którego przyszedł. Tam zostawił lasy, miasta, przyziemność, troski i cierpienie. Na szczycie góry, nad nim, zaledwie kilkadziesiąt metrów powyżej, czekała największa nagroda. Zakończenie przeszłości, zamknięcie opasłego tomiska, które ktoś - nie pytając go nawet o zgodę - podpisał jego imieniem i świeży początek czegoś nowego, pierwsze kroki na ścieżce nowego życia. Wiedział, że jedyne, co musi zrobić, aby te kroki postawić, to wejść na szczyt góry. Wynieść się nad chmury...

  Droga zrobiła się wyjątkowo stroma, każdy kolejny krok mógł zakończyć się upadkiem. Rozumiał tę wędrówkę jako test. Bo czym są najważniejsze momenty naszego życia, jeżeli nie właśnie takimi niepewnymi krokami na stromej ścieżce? Tym razem jednak, w pełni świadomy swego celu, nie miał zamiaru polec. Wiele razy w przeszłości takie kroki kończyły się upadkiem w dół, z którego później nie można było się wydostać bez pomocy kogoś innego. Dzisiaj nie ma nikogo do pomocy. Nikt nie będzie zresztą potrzebny. Dzisiaj mu się uda. Rozpocznie nowy, najpiękniejszy dotąd tom swojego życia.

  Był już pod chmurami, gdy wysypał się z nich symbol smutku i zadumy - śnieg. Wokół jego twarzy puchowe płatki rozpoczęły szalony taniec. Przystanął na chwilę, chciał obejrzeć po raz ostatni w starym życiu to wyjątkowe zjawisko. W pewnym aspekcie przypominał każdy z tych płatków. Zrodził się niespodziewanie, gdy nikt jeszcze nie był na to przygotowany. Opadał powoli w dół, tulony przez powiewy chłodnego wietrzyku. Mijał podobnych sobie, do niektórych na jakiś czas się przyłączał, aby po chwili stracić ich z oczu na zawsze. I jak wiele płatków śniegu, w pewnym momencie porwał go szalony wicher. Miotał nim w każdym kierunku, nie bacząc w ogóle na kruchość jego wątłego ciała.
W przeciwieństwie jednak do płatków śniegu, nie miał zamiaru upaść samotnie na środku ulicy. Popaść w zapomnienie i zniknąć w przeciągu mrugnięcia oka.


  Kroki stawiane na poziomie chmur były czymś nie do opisania. Nie widział niemal nic, każdym następnym ruchem stawiał na pochyłej szali swoje istnienie. A jednak, wraz z ogromem strachu, rodził się w nim przedziwny spokój. Przeżywał najprawdziwsze katharsis, wiedząc, iż z każdą sekundą zbliżał się o lata świetlnego do swojego celu. W głębi duszy wierzył, że po wszystkim, co zgotowało mu życie, nikt mu tym razem nie przeszkodzi.


  (...) Stanął na szczycie. W końcu! Zamknął oczy, zaczął powoli liczyć do dziesięciu. Trzy... Usunął z pamięci każde wspomnienie rozczarowania, strachu, smutku, bólu, niespełnionego pragnienia, problemów, strat, łez, ran, blizn, kotłującego się w gardle krzyku rozpaczy, ciemności i zła. Siedem... Zamknął opasłe tomisko, na którego okładce widniało jego imię i nazwisko. Dziewięć... Przygotował na... Dziesięć... Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek zobaczył po otwarciu oczu. Pod nim rozciągały się polany chmur, z których wystawały inne, podobne temu, na którym stał, szczyty. Nad nimi słońce, w pełni swego majestatu, przybierało czerwonawą barwę i zmierzało leniwie ku granicy horyzontu. A nad słońcem... Ciemnoniebieskie niebo, rozświetlone setkami gwiazd. Łzy rozgrzały jego policzki. Tak piękny widok zwiastował nowy początek.
Zrzucił plecak 
  Zerwał z twarzy gogle,
    Z głowy czapkę.
      Wziął głęboki oddech.
        Powietrze pachniało zagadką,
          Nadzieją,
            Nowymi marzeniami.
              Zrobił pierwszy krok,
                Rozpędzając się wraz z każdym kolejnym
                  I gdy dobiegł do krańca szczytu,
                    W pełni świadomy niebezpieczeństwa...

Skoczył

  I nieważne, co stało się dalej. Czy obłoki wyniosły go do ojczyzny niczym Kordiana, czy wyrosły mu skrzydła i poszybował w nieznane, czy zmarł na zawał serca w locie, czy roztrzaskał się na kawałki po upadku. Istotne, że nie bał się zostawić wszystkiego za sobą i zacząć od nowa.
  I o tym, choć nie mam przecież bladego pojęcia, wydaje mi się mówić ten album. Ujęty w wymowne nawiasy, nienazwany, zaśpiewany w nieistniejącym języku. Klucz do innego świata.

Ocena: 10/10 (choć wolałbym nie wystawić żadnej)

KONCERT - Blindead, klub Firlej, Wrocław (25.03.2011)

  Koncert Blindead miał być dobrym rozpoczęciem "sezonu ogórkowego" wiosennych koncertów. Takim, który sprzeda solidnego kopniaka w twarz i przypomni wreszcie o bólu szyi. Zespół wydał przecież fenomenalny album, który - z racji faktu jego budowy, spójności i konceptualnej formy - odgrywany jest na każdym koncercie w całości. I jak miałbym nie traktować za obowiązek ujrzenia na żywo mojego "drugiego" albumu roku 2010? Odpowiedź nie wymaga specjalnej "rozkminy" - musiałem Blindead w końcu zobaczyć. Zaryzykowałem kilka miesięcy temu, odpuszczając wyjazd do Poznania (jakże fortunna decyzja! Wydarzenie zostało odwołane w ostatnim momencie) i bogowie brutalnego metalu muszą mi sprzyjać, bowiem wkrótce zespół ogłosił przyjazd do wrocławskiego klubu Firlej, do którego mam - z zegarkiem w ręku - siedem minut spacerkiem.

  Na początku należy wspomnieć o supporcie. W cenę biletu (wystarczająco niską, więc zakup piwa nie obarczał nikomu sumienia) wliczone były występy czterech grup. Pół godziny każdy. Całkiem sporo, rzeczywiście, ale poznać zaciekle walczących nowicjuszy polskiej sceny (użyję teraz TEGO zwrotu, przeciwnicy zostają ostrzeżeni) postmetalowej - moim skromnym zdaniem - zawsze warto. I przyznam wprost, dobrze bawiłem się na połowie z nich. Szokująco wypadł Obscure Sphinx, który określiliśmy mianem "Cult of Luna z damskim wokalem". Łączyli nastrojowe pejzaże z iście demoniczną "rozpierdolką", którą potęgował fakt, że za złowieszczy growl odpowiadał nie stylizowany na wikinga brodacz, lecz - pisząc wprost - seksowna Wielebna (pseudonim nieadekwatny do ubioru, uspokajam męską część publiczności). Nie stronili od transowego, psychodelicznego brzmienia i pomysłowej elektroniki, czym zabsorbowali moją uwagę i wzbudzili nielichą ciekawość, jak to brzmi po studyjnym dopieszczeniu. Nadchodzący album - "Anaesthetic Inhalation Ritual" z pewnością przewinie się przez moje głośniki.

  Równie intrygująco wypadł projekt klawiszowca Blindead, Hervy'ego, nazwany skrótowo HRV. Bartek zasponsorował wszystkim miażdżaco ciężką mieszankę muzyki elektronicznej, industrialnej, trance i... drone? Ciężko zaszufladkować to istne tsunami mrocznej elektroniki i automatyczną precyzję perkusji. Ale o ile ja w te dźwięki zanurzyłem się natychmiast, tak towarzyszącym mi dookoła metalheadom sprawić to musiało nie lada problem. Ja "przybiłem głową gwoździa" przy HRV z przyjemnością.

  Łatwo już domyślić się, że to właśnie Vidian i Forge of Clouds doprowadziły Waszego uniżonego komentatora do stanu lekkiego znużenia. Ludziom ich krótkie występy (zwłaszcza drugiego bandu)  przypadły do gustu o wiele bardziej, jednak dla mnie okazały się zbyt surowe, za ciężkie. Słysząc niekończące się ryki, ziewnąłem przeciągle kilkukrotnie. Jednak pokaz Forge of Clouds przetrwałem dzielnie pod samą barierką. Wiedziałem, że niebawem zrobi się tłoczno i potrzebowałem odrobiny przestrzeni przed sobą do odpowiedniego "konsumowania" "Affliction XXIX II MXMVI" Krótki soundcheck, błysk świateł i...


  Kapanie wody. Skrzypienie drzwi. Dokładnie tak, jak powinna się zaczynać sceniczna "interpretacja" ostatniego albumu. Chłopaki rozstawili się na małej scenie, Marek Zieliński i Mateusz "Havoc" Smierzchalski chwycili za gitary, Konrad Cieselski usiadł na swoim miejscu za garami, Piotrek Kawalerowski poprawił zbyt luźny pas od swojej gitary basowej, Bartek Hervy od jakiegoś już czasu operował klawiszowym podkładem. Rozpoczęła się smutna melodia, pierwsze uderzenia w bębny. Klimat swymi mrocznymi łapami pochwycił wszystkich. Patryk Zwoliński zbliżał się powoli do mikrofonu, bujając ciałem niczym szmacianą lalką w rytm psychodelicznego walczyka. Wreszcie z jego ust, ku uciesze wszystkich, padły pierwsze słowa i nie było już ucieczki. Nadzieje i marzenia każdego powoli zamieniały się w "Affliction XXIX II MXMVI".

  Brzmienie. Być może nie jestem znawcą, ale Firlej zapunktował w moich oczach. Idealnie słychać było wokal Patryka, zarówno podczas melorecytacji, jak i growlu z piekła rodem. Gitary nie zagłuszały klawiszy, co przecież zdarza się nader często w tego typu muzyce, a perkusja... Przyznam szczerze, to właśnie gary całkowicie mnie miażdżą na "Affliction XXIX II MXMVI". I Cieselski odwalił kawał wspaniałej roboty, jego prywatny teatr z pałeczkami nieustannie rozlewał miód na mą muzyczną duszę.

  Tego typu koncert to niebezpieczne przedsięwzięcie. Po pierwsze, zespół musi naprawdę wybornie oddać koncept album, bez żadnych ujm w jego nastroju i emocjach, jakie winny mu towarzyszyć. Po drugie, nawet jeżeli uda im się to znakomicie, ludzie pod sceną mogą uznać, że było "nudno", bez żadnych zaskoczeń. Ja stałem niejako po drugiej stronie barykady - przedstawienie "Affliction XXIX II MXMVI" w całości traktowałem jako prawdziwy test umiejętności Blindead. Test, który panowie zdali, przyznam od razu. Nawet nie zauważyłem, że minęły trzy kwadranse i podstawowa część setlisty dobiega końca. Osiągnąć to z pewnością pomogły wizualizacje Romana Przylipiaka - równie przygnębiające i psychodeliczne, co ostatnie dzieło Blindead. Chociaż osobie niezaznajomionej z konceptem z pewnością nie udałoby się go rozszyfrować, patrząc wyłącznie na obraz z rzutnika.

  Na koniec chłopaki spełnili moje małe marzenie i zagrali wyjątkowo długi utwór "Impulse", z EPki o tym samym tytule. Oklaski towarzyszyły muzykom jeszcze długo po zejściu ze sceny. Do pełnego spełnienia brakowało mi tylko sześciu podpisów na moim egzemplarzu "Affliction XXIX II MXMVI", które - co przyznam z nieukrywaną satysfakcją - zdobyłem bez problemu. Z klubu Firlej wychodziłem zmęczony i przygłuchy, moja szyja powoli dawała o sobie znać (i nie przestała aż do teraz), ale byłem szczęśliwy. Jeżeli tak rozpoczęła się koncertowa wiosna, nie mogę się doczekać kwietnia :)

wtorek, 22 marca 2011

MUZYKA - Tom Waits: Glitter and Doom Live (2009)

CD 1:
1. Lucinda/Ain't Goin' Down (5:37)
2. Singapore (5:00)
3. Get Behind the Mule (6:26)
4. Fannin Street (4:16)
5. Dirt in the Ground (5:18)
6. Such a Scream (2:54)
7. Live Circus (5:04)
8. Goin' Out West (3:48)
9. Falling Down (4:21)
10. The Part You Throw Away (5:06)
11. Trampled Rose (5:06)
12. Metropolitan Glide (3:09)
13. I'll Shoot the Moon (4:25)
14. Green Grass (3:20)
15. Make It Rain (3:58)
16. Story (2:02)
17. Lucky Day (3:47)

CD 2:
1. Tom Tales (35:53)

 Od ostatniego wypełnionego nowym materiałem albumu Toma Waitsa upłynęło już 7 lat. W przypadku innego artysty zacząłbym pewnie narzekać, że rozmienia się na drobne i odcina kupony, jednak dwa wydawnictwa, które ukazały się w tym czasie są na tyle interesujące, że nie sposób ich nie docenić. Po trzypłytowym "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" wypełnionym rozmaitymi odrzutami, coverami i interesującymi miniaturami, w zeszłym roku otrzymaliśmy kolejny zapis koncertu. I to jaki!

  Głos Waitsa na najnowszym albumie brzmi chropowato i chrapliwie jak nigdy. Zaczynam się obawiać, że jeżeli proces zaostrzania się jego głosu będzie postępował, niebawem Waits nie będzie w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Już teraz brzmi jakby zamierzał przekroczyć granicę pomiędzy czystym śpiewem a growlem. W żadnym wypadku nie jest to jednak krytyka, przyjemność płynąca ze słuchania jego zniszczonego głosu jest zbyt wielka, abym był w stanie zdobyć się na jakiekolwiek krytyczne zdanie pod jego adresem.

  Wspomniana zmiana doskonale koresponduje z wydźwiękiem śpiewanych przez niego utworów. Typowa dla Toma Waitsa atmosfera zadymionego klubu, w którym siedzimy, popijamy whiskey i wsłuchujemy się w tragiczne teksty o utraconej miłości czy dalekich wyprawach, stała się jeszcze bardziej namacalna.

  Dobór utworów może oczywiście spotkać się z krytyką niektórych odbiorców. Niektórzy narzekają na brak najnowszych kompozycji, jednak jest to nie do uniknięcia mając na koncie tak wielki dorobek, jakim może się pochwalić Waits. Na "Glitter and Doom Live" znajdziemy zarówno utwory żywsze, szybsze ("Ain’t Goin’ Down" czy "Singapore", który przy każdym przesłuchaniu kojarzy mi się z dźwiękiem, jaki zwykły wydawać filmowe wilkołaki) jak i spokojne, nastrojowe kompozycje ("Green Grass", "Dirt in the Ground").

  Należy wspomnieć także o drugim dysku, bowiem "Glitter and Doom Live" to wydawnictwo dwupłytowe. Na drugim krążku nie znajdziemy jednak kolejnej dawki utworów Waitsa, zamiast tego otrzymujemy zbiór anegdot opowiadanych przez niego w czasie koncertów. Trzeba przyznać, że Waits może pochwalić się sporym zbiorem ciekawych historii i – przede wszystkim – darem opowiadania ich w taki sposób, że słucha się ich z zaciekawieniem. W dodatku wiele z nich jest w stanie skutecznie poprawić humor.

 "Glitter and Doom Live"  to nie pierwszy album koncertowy Toma Waitsa. Wcześniej ukazały się cztery podobne wydawnictwa, jednak od ostatniego upłynęło ponad 20 lat. Tak więc ukazanie się najnowszego było jak najbardziej uzasadnione i mocno wyczekiwane przez fanów. Myślę, że żaden z nich nie zawiedzie się ostatecznym rezultatem, jest na tej płycie wszystko, czego można było oczekiwać, a nawet więcej. Gorąco polecam to wydawnictwo zarówno zagorzałym fanom Waitsa jak i tym, którzy zamierzają dopiero zacząć przygodę z tym artystą.

Ocena: 9/10

Filip D. Jensen

poniedziałek, 21 marca 2011

ANIME - Death Note (2006-2007)


Liczba odcinków: 37
Czas trwania: 23 minuty (jeden epizod)
Polski tytuł: Notatnik śmierci

  Czy Fiodor Dostojewski, pisząc w XIX wieku szalenie inteligentną "Zbrodnię i karę", mógł spodziewać się, że ponad setkę lat później ktoś jego ideę zaadaptuje ponownie? Mało tego! Czy przez jego nietknięty jeszcze działalnością globalizacyjną umysł mogła przepłynąć myśl, iż ktoś tę historię rozbuduje do rozmiarów małego uniwersum? Na pewno nie. Jednak my obserwujemy spełnienie tych dziwnych, szalonych wręcz pomysłów w niezwykle popularnym anime; rosyjski humanista zaś w grobie pewnie wywija orła. Takie czasy, panie Fiodorze.

  Z "Death Note" (daruję sobie polskie tłumaczenie, gdyż brzmi wieśniacko niczym trzask suchego siana pod tyłkiem grubego farmera) po raz pierwszy zetknąłem się na początku swojej licealnej kariery. Oglądnąłem kilka odcinków i następnego ranka posunąłem się do haniebnego czynu - spowodowałem stan podgorączkowy kilkoma uderzeniami nadgarstka w termometr, czym zapewniłem sobie komfort umysłowy i możliwość "wciągania" kolejnych epizodów jak spaghetti. Takim sposobem otworzyłem się na anime, które wcześniej kojarzyłem wyłącznie ze "Smoczymi kulkami". I całkiem niedawno, gdy zastanawiałem się z lokatorami, jaką by to serię można oglądnąć w domowym zaciszu, na myśl przyjść mógł tylko "Death Note". Chciałem bowiem zmierzyć sentymentalny hit z dzisiejszym gustem. Wyciągnąć świeże wnioski lub po prostu przypomnieć sobie "stare, prostsze czasy".

Irytuje Cię młodsza siostra? Mama nie daje spokoju?
Lokator zostawia brudne naczynia? Dzwoń! Pozwól sobie pomóc!
  Light Yagami wiedzie idealne życie - dziewczyny go uwielbiają, jest najzdolniejszym uczniem w całej Japonii, ma seksowną grzywkę i kochającą rodzinę. Pewnego dnia, wracając z zajęć do domu, natyka się na czarny notatnik. Instrukcja umieszczona na wewnętrznej stronie okładki zdaje się kpić z czytelnika - głosi, że każda osoba, której nazwisko wpisze się na stronice notesu, zginie po upływie czterdziestu sekund. Któż by w to uwierzył? Na pewno nie Light. Jednak, siedząc przed telewizorem i obserwując zmagania policji z porywaczem barykadującym się w budynku szkoły, niejako dla zabawy, wpisuje jego nazwisko. Opryszek pada na zawał serca, gdy mija wspomniane cztery dziesiątki sekund. Okazuje się, że to "żadna ściema", notatnik - o czym Raito dowiaduję się dosyć prędko - należy do Ryuka, boga śmierci. Upuścił go na naszym świecie, ciekaw losów człowieka, który zdecyduje się notatnika użyć. W ten sposób wiąże się z młodym bohaterem, a jego poszukiwania czegoś do "zabicia nudy" owocują największym dramatem w historii ludzkości. Który oglądać będzie z nieustannym chichotem.

 
  Light wyprzedza swój ponad stuletni odpowiednik z powieści Dostojewskiego wyjątkowo odpornym kręgosłupem moralnym i... pewną dozą szaleństwa, które kiełkuje powoli w jego głowie. Nie poprzestaje bowiem na jednym morderstwie. Na całym świecie zaczynają ginąć "wszy", czyli przestępcy, którzy nie zasługują na prawo do życia. Sam bohater ma się nie tylko za jednostkę wybitną, postanawia zostać bogiem nowego świata. Stać się prawem samym w sobie. Wielkim okiem, które ocenia wszystkich ludzi i decyduje o wartości ich żywota.

  Ale na głębokie refleksje podczas oglądania "Death Note" nie ma czasu. Szybko bowiem tropem Yagami zaczyna podążać najwybitniejszy detektyw na świecie, tajemniczy L. Niekonwencjonalne metody i nierealna wręcz dedukcja naprowadzają go do osoby Lighta. Z odcinka na odcinek, jesteśmy świadkami coraz bardziej skomplikowanego pojedynku dwóch wybitnych inteligentów. I w tym elemencie animacji leży jej ogromny sukces. Pierwsze odcinki wciągają niczym dopiero zakupiony odkurzacz, aby później...

  Wystawić widza na akt wiary. I to dwukrotnie: drugą dziesiątką odcinków, pozbawioną większego napięcia, wlekącą się niczym na oślep w nieznanym kierunku oraz bardzo głośne "zakończenie" pierwszego sezonu (odcinek dwudziesty piąty), które - choć rewelacyjne - zapowiada pewne naciągnięcia w pozostałych dwunastu odcinkach. Bolączką "Death Note" jest zatem wystawienie niemal wszystkich kart na początku; atakowanie widza ogromną mieszanką napięcia, innowacji i świetnego klimatu, która na jakiś czas odlatuje do ciepłych krajów. A biedny, wtulony w fotel, oglądający człeczek, mając w pamięci to, co "było", zagryza wargi i przez lekko rzadkie "jest" zmuszony zostaje przejść. Całe szczęście, zostaje wynagrodzony jeszcze kilkoma wzlotami i naprawdę zachęcającym do refleksji zakończeniem.

  Pochwalić należy oprawę tego anime. Być może nie jestem wielkim znawcą, ale kreska robi spore wrażenie, odzwierciedlając otaczającą nas rzeczywistość i postacie ludzkie na poziomie pozwalającym zapomnieć, że to tylko animacja. Stroni też od groteskowych "zwyczajów", jak gęby na pół ekranu i dwudziestocentymetrowe kropelki potu na twarzy. Muzyka zaś to istny raj dla audiofili - pełne napięcia motywy przewodnie, chóralne kompozycje o rozmachu wielkości Godzilli i kilka przesmutnych perełek, które pojawiają się na tyle rzadko, aby każdy moment okraszony ich obecnością zapisać na stałe w naszych głowach. Piątka z plusem!

"Facet pisze straszne oszustwa... Light, wpiszże go, z łaski swojej, do notesu"
  Nie przeżyłem takiego oświecenia, jak we wspomnianych na początku czasach, jednak bawiłem się dobrze, oglądając "Death Note" po raz drugi. Nie jest to pozycja dla pragnących głębokich wstrząsów emocjonalnych filozofów, ale osoby, które z anime chcą wyciągać przede wszystkim sporą rozrywkę, do seansu są niejako zmuszone. Panie Fiodorze, takie czasy, że preferuje się wciągające sensacje niż ciężkie powieści. Ale jest szansa, że ktoś po "skonsumowaniu" "Death Note" sięgnie także po "Zbrodnię i karę". Niech Pan śpi spokojnie.

Ocena: 7,5/10

MUZYKA - Born of Osiris - The Discovery (2011)

1. Follow the Signs (3:50)
2. Singularity (3:33)
3. Ascension (2:27)
4. Devastate (4:35)
5. Recreate (4:00)
6. Two Worlds of Design (3:13)
7. A Solution (2:07)
8. Shaping the Masterpiece (4:39)
9. Dissimulation (2:47)
10. Automatic Motion (2:42)
11. The Omniscient (2:09)
12. Last Straw (4:00)
13. Regenerate (5:06)
14. XIV (1:52)
15. Behold (5:50)

Całkowity czas: 52:50

   Born of Osiris w muzyce deathcore'owej pełni dosyć podobną rolę jak Between the Buried and Me w metalcorze - wyróżniają się graniem na zupełnie inną modłę niż się ''powinno''. Mieszkańcy Chicago powrócili z drugim już albumem studyjnym i choć ich kariera jest jeszcze młoda, a dyskografia posiada jeszcze wiele luk do uzupełnienia, to i tak zespół posiada dość pokaźną liczbę fanów, którzy na nowy krążek czekali z utęsknieniem. Ja raczej do nich nie należałem, owszem miałem kontakt z muzyką ''BoO'' za sprawą ''A Higher Place'' i byłem nim dość pozytywnie zaskoczony, ale w końcu umknął on gdzieś mojej uwadze i o zespole zapomniałem. Z radością jednak przyjąłem wieść o tym, że zbliża się premiera ''The Discovery'', a nawet jak widać postanowiłem ''przelać'' na stronę wrażenia z obcowania z krążkiem. Już sam singlowy ''Follow the Signs'' zaostrzył mój apetyt i pokazał, że na krążku może naprawdę wiele się dziać. I rzeczywiście nie był to singiel rzucony na wiatr.

    ''The Discovery'' w porównaniu do poprzedniego longplay'a Amerykanów to istny tasiemiec - ma aż 15 utworów o łącznej długości prawie 53 minut, więc jest czego słuchać. Od samego początku atakuje nas wszechobecna elektronika wpisana w ostrą perkusję, mocne gitary i ociężały growl Ronnie'go Canizaro. Niby to dosyć powszechne, bo elektronikę ostatnimi czasy wplata się praktycznie wszędzie, ale panowie z Born of Osiris robią to w bardzo oryginalny sposób. Przeróżne elektroniczne dźwięki od klawiszy, poprzez klimatyczne ''plumkania'', na mroczniejszych motywach kończąc to wizytówka ''Odkrycia''. Miejscami te wszystkie elektroniczne zabiegi układają się jakby w bit, który kojarzy mi się z jakimś szalonym psycho rapem (końcówka ''Devastate''). Kapitalne połączenie perkusji z dźwiękami pozytywki możemy również zaobserwować na ''Two Worlds of Design''. Mamy również kilka typowych kompozycji instrumentalnych, które jednak wypadają jak najbardziej na plus - ''XIV'', który świetnie łączy się z ostatnim już typowo deathcore'owym ''Behold'', ''A Solution'' przypominający trochę najnowsze dokonania zespołu Linkin Park czy wreszcie ''The Omniscient'', którego główny motyw przywodzi na myśl muzykę z jakiejś gry przygodowej. Myślę, że nawet najbardziej wybredni znajdą na tej płycie coś dla siebie. Oprócz elektroniki jest również bardzo melodycznie (świetne połączenie na ''Singularity'' czy ''Dissimulation'').

   Instrumentalnie płyta jest genialna. Oczywiście jak to bywa w tej muzyce, pierwsze skrzypce gra perkusja, która na ''The Discovery'' jest naprawdę wręcz demoniczna. Czasem do bólu techniczna, zaraz znów urywana, żeby w końcu znów wypalić niczym karabin maszynowy. Coś wspaniałego. Co ciekawe praca gitar pozostaje na tym samym wysokim poziomie. Surowe riffy, melodyjne solówki i wiele ciekawych motywów w połączeniu z wyczynami bębniarza czyni z ''The Discovery'' jedną z najciekawszych pozycji ostatnich miesięcy. Wokaliza już może nie jest taka nie do podrobienia, ale źle też nie jest. Słowem - jest taka jaka być powinna. Z kolei okładka to kolejny plus - idealnie wyraża atmosferę panującą na ''Odkryciu''.

   Myślę, że fani Born of Osiris będą wielce zadowoleni z tego co udało się stworzyć Canizaro i spółce. Jeśli szukasz czegoś świerzego, a obracasz się w podobnym kręgu muzycznym, to bez wahania sięgnij po ten album - na pewno się nie zawiedziesz. Chyba nie bez kozery nazwa krążka to właśnie ''The Discovery'', bo uważam, że zespół tą płytą odkrył w tym gatunku swoiste drugie dno, które pokazuje że wcale nie trzeba tworzyć sztampowej bezmyślnej nawalanki, aby wyjść w deathcorze na ludzi i mam nadzieję, że będzie pojawiać się coraz więcej takich ''uchyleń''. Nie pamiętam już dokładnie jaki był debiut (ale na pewno sobie przypomnę!), jednak wiem, że zostawił po sobie bardzo pozytywne wrażenie wśród publiki. Myślę, że ''The Discovery'' zostawi jeszcze lepsze.Gorąco polecam. Ponoć najlepiej smakuje na tostach ;)


Moja ocena: 8,5/10

MUZYKA - Piotr Rogucki - Loki-Wizja Dźwięku (2011)


1. Wizja Dźwięku (3:23)
2. Nie Bielsko (4:27)
3. Argonauci (3:50)
4. Sopot (4:22)
5. Plaster Miodu 1 (2:28)
6. Szatany (4:22)
7. Witaminki (4:03)
8. Wielkie K (4:02)
9. Mała (3:06)
10. Plaster Miodu 2 (2:24)
11. Piegi W Locie (5:01)
12. Szwajcarski Nóż (4:35)
13. Plaster Miodu 3 (1:43)
14. Ruda Wstążka (4:29)
15. I’m Not Afraid Of Your Soul (3:15)

Całkowity czas: 55:29


  Od roku 2008, kiedy to zespół Coma wydał swoją trzecią płytę („Hipertrofię”) zaczęła się „zabawa” w wydawanie najróżniejszych rzeczy, które z nową studyjną płytą nie miały nic wspólnego. I w ten sposób rok 2010 był pierwszym w historii zespołu (biorąc pod uwagę tradycyjne dwuletnie przerwy), podczas którego nie usłyszeliśmy nowego longplay’a. Mieliśmy oczywiście „Live” w trzech wersjach, „Symfonicznie”, a nawet niepełne przerobienie na angielski język „Hipertrofii” – „Excess”. Rok 2011 miał nam przynieść ( i mam nadzieję, że tak się stanie) nową dawkę świeżej muzyki, w której usłyszymy na wokalu Piotra Roguckiego. Choć mam tutaj na myśli przede wszystkim główny projekt Petera, to wcześniej doczekaliśmy się jednak debiutu Roguca w postaci jego solowego albumu… „Loki – Wizja Dźwięku”.

  Debiut Piotrka to -  jak sam autor przyznaje – "zapis ścieżki dźwiękowej do filmu, który nigdy nie powstał”. Już w tym momencie oczywisty jest fakt, iż mamy do czynienia z albumem koncepcyjnym, a ten opowiada nam historię niesfornego muzyka rockowego. Bohater to postać lubiąca łamać zasady, nie trzymająca się ustalonych zasad i stereotypów. Ten kontrowersyjny pan nosi w dodatku pseudonim Loki (w mitologii nordyckiej bóg zniszczenia, śmierci i oszustwa – pierwszy raz słyszałem o nim cztery lata temu, gdyż na płycie formacji Manowar znalazł się kawałek „Loki God of Fire”…wygląda na to, że jest również bogiem ognia). „Loki – Wizja Dźwięku”  to porzucenie przez głównego bohatera kariery rockmana i rozpoczęcie wędrówki przez kolejne etapy jego życia. W niektórych kawałkach usłyszymy opowiadanie prezentowane przez samego Lokiego, w innych zaś możemy doświadczyć narracji jego bliskich przyjaciół. Muszę przyznać, że pomysłowość na tym albumie stoi na wysokim poziomie, choć nie do końca wszystko mnie na nim przekonuje.

  Solowy Roguc to muzyka, która raczej z Comą kojarzyć się nam nie będzie. Zapewne znajdą się tacy miłośnicy zespołu, którzy na nowy projekt Piotrka będą narzekali. Będą również słuchacze, którzy nowym krążkiem wokalisty się zachwycą. Nie ma jednak wątpliwości, że płyta będzie porównywana do twórczości zespołu, który renomę w naszym kraju ma już bardzo dobrze wyrobioną.

  Muzycznie to bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły, po prostu rock. Lirycznie… no właśnie. Lirycznie powstanie nam jeszcze większy kontrast w porównaniu do Comy. Teksty są napisane niezwykle „luźnym” językiem i przyznam szczerze, że mnie osobiście to trochę przeszkadza. Uwielbiam teksty Piotrka z płyt zespołu, a na jego solowym projekcie czasami padają słowa zbyt… codzienne? Wyszukanej poezji mamy tutaj jak na lekarstwo. Rogucki atakuje nas za to "smażonymi ziemniakami", "kotletami mielonymi", "dupami", "kiszoną kapustą", "szczającymi kotami" i innymi ciekawostkami. Dla niektórych będzie to minus albumu, dla innych plus. Ja jestem pomiędzy, ze wskazaniem na to pierwsze. Mimo wszystko przyznaję, że są też mocniejsze motywy liryczne, które zwłaszcza w dalszych fragmentach płyty robią lepsze wrażenie. W ogóle druga część krążka robi się poważniejsza, co jest analogiczne w porównaniu do „Hipertrofii”. Świetnie wypada mój faworyt (a w zasadzie to faworytka) - „Mała” z bardzo ładnym tekstem („Jesteś różowy krem na cieście, i byłbym Ciebie jadł o wiele częściej, o ile zechcesz…”/„Jesteś o wiele lepszym wierszem niż każdy, która ja rzetelnie sklecę, chcąc Cię uchwycić w tekście”). I jak ta mała ma się oprzeć? W przypadku tak pięknych i szczerych słów, tylko bezduszna go odtrąci… . Uroczy utworek.

  Numerem cztery na płycie jest „Sopot”. Kawałek raczej prześmiewczy, lecz z głębokim i dobrym refrenem. Potem mamy „Plaster miodu 1” (to pierwsza z trzech części), a następnie singlowy numer „Szatany” – to jeden z mocniejszych momentów na płycie. Co do wspomnianych „Plastrów miodu”… Są to krótkie instrumentalki, które dzielą przygodę naszego bohatera, kończącą się śmiercią tuż po ostatniej „plastrowej” kompozycji. 

  Celowo nie zagłębiam się w opisywanie „track po tracku”, gdyż nie widzę w tym większego sensu. Płyty dobrze słucha się jako całość i choć na początku moje uczucia były raczej negatywne, to zdecydowanie krążek ten zyskuje z każdym przesłuchaniem. Ma liczne plusy, jak i minusy (choć ogólnie tych raczej jest znacznie mniej). Prócz niektórych tekstów „minusikami” będą dla mnie „Argonauci” oraz „Wielkie K”. W każdej innej kompozycji znajduje coś intrygującego. Nawet w nieco irytującym lirycznie numerze „Witaminki”, instrumentalnie jest pozytywnie. W kompozycji „Szwajcarski nóż” zaś, przeszkadzał mi początkowo specyficzny klimat, lecz pod koniec robi się świetnie… Dziwny to album.

  Bardzo ciężko mi solową płytę Roguca ocenić. Cenie go jako muzyka, ale chcę wystawić ocenę, która nie będzie mi się później śniła po nocach. Nie jest to płyta rewelacyjna, jak ostatnie dokonanie formacji Coma, lecz rzecz, która zyskuje z czasem na wartości, co też przyczynia się do faktu, iż debiut Piotrka Roguckiego uznaję jako, po prostu…dobry.

Ocena: 7/10

RECENZJA ADAMA

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Ensiferum - Iron (2004)

1. Ferrum Aeternum (3:28)
2. Iron (3:53)
3. Sword Chant (4:44)
4. Mourning Heart (Interlude) (1:24)
5. Tale of Revenge (4:30)
6. Lost in Despair (5:37)
7. Slayer of Light (3:10)
8. Into Battle (5:52)
9. Lai Lai Hei (7:15)
10. Tears (3:19)

Całkowity czas: 43:12

   Dziś w ramach wieczorów nordyckich przeniesiemy się do stolicy Finlandii, a to za sprawą pochodzącego stamtąd Ensiferum. Ich twórczość znam od niedawna (październik?), choć ''Victory Songs'' ''przeleciałem'' wzdłuż i wszerz niezliczoną ilość razy. Trochę gorzej było z jego następcą czyli ''From Afar'', które wypadło dużo słabiej i ostudziło mój entuzjazm do dalszego zagłębiania się w ich dyskografię. Kiedy padł pomysł tego cyklu, to od razu wiedziałem, że wciągnę w niego Finów. Wybrałem więc kolejną pozycję z ich niedużego spisu dokonań.

    ''Iron'' to ich drugi album zawierający 10 utworów, które zamykają się w niecałych 45 minutach muzyki. No właśnie, ale jakiej muzyki? ''Wojownicy'', bo tak będę ich nazywał (''Ensiferum'' po łacinie znaczy ''dzierżący miecz''), obracają się w klimatach melodic death metalu, jednak jeśli dodamy do tego muzyczne motywy ludowe i oczywiście wszystko to połączymy z tekstami o bitwach, wojownikach i ich heroicznych czynach a nawet historii, to otrzymamy już zupełnie inny gatunek jakim jest folk metal.

    ''Żelazko'' zaczyna się od tradycyjnego dość długiego wstępu, oczywiście utrzymanego w klimacie ludowym, aby następnie od razu zaatakować nas kawałkiem tytułowym ze świetnym wstępem, za które tak lubię ten zespół. Bardzo udane rozpoczęcie, jednak potem już nie jest tak różowo. Następnie mamy bowiem bezpłciowy ''Sword Chant''. Niby zły nie jest, ale cały czas coś mi w nim zgrzyta przez co nie potrafię go polubić. Ledwo co słyszeliśmy intro do płyty, a tu już mamy do czynienia z następnym, moim zdaniem w ogóle niepotrzebnym (może chcieli dobić z liczbą utworów do pełnej dziesiątki?). Po kolejnej ''instrumentalce'' przyszła kolej na całkiem udany ''Tale of Revenge'', który powoli się rozkręca po to, żeby w środku wybuchnąć świetnymi melodiami i pozytywnie nas zaskoczyć. ''Lost in Despair'' jest już z kolei mroczny i smutny. Nawet wokalista aby nie psuć klimatu zrezygnował ze swojego ''skrzeku'' i używa normalnego głosu, który wraz z przygnębiającymi partiami gitary tworzy niezgorsze połączenie. Teraz czas na albumowego killera jakim jest ''Slayer of Light''. Jest tak szybki i energiczny, że nawet bez brania Double Blast'a nie do końca wiem co się w nim dzieje. Swoją drogą właśnie od niego zaczynają się te najlepsze numery na ''Iron''. ''Into Battle'' swoim stylem przypomina mi już kawałki z ''Victory Songs'' - świetny wstęp, brak niepotrzebnych elementów i gra na najwyższym poziomie na jaki stać Wojowników. Kapitalny utwór, chyba najlepszy na całym krążku. Przedostatni najdłuższy i zarazem również jeden z lepszych ''Lai Lai Hei'' wyróżnia się kawałkiem tekstu w ojczystym języku Finów jak i świetnym połączeniem folkowych motywów z klasycznym melodic death metalem. Zamykający krążek ''Tears'' to ludowa ballada śpiewana przez kobietę (Kaisa Saari). To swoiste wyciszenie po poprzednich utworach, które jednak nie specjalnie przypadło mi do gustu mimo kojących ludowych melodii i ładnego tekstu. Na tym kończy się nasza przygoda z ''Żelazkiem''.

    Do najkrótszego podsumowania płyty idealnie pasowałby kultowy tekst Roberta Burneiki - ''Nie ma lipy!'', ale postaram się go trochę rozwinąć. Rzeczywiście lipy nie ma i ''Iron'' to udany krążek Ensiferum, choć poziomem bardziej zbliżony do ''From Afar'' niż kapitalnego ''Victory Songs''. Mimo tego, tak jak poprzednim razem byłem zadowolony z ''All Shall Fall'', tak jestem i teraz z ''Żelazka'', które mogę polecić nawet fanom melodic death metalu o ile są otwarci muzycznie na motywy ludowe. Jeśli zaś nie, to może warto spróbować?

Moja ocena: 7,5/10

sobota, 19 marca 2011

MUZYKA - The Cure: Pornography (1982)



Poniższy tekst to największa niespodzianka miesiąca na Wyspie Jowisza. Klasyczny album The Cure oceni bowiem zupełnie nowa osobowość - praktykant, Filip D. Jensen, mieszkający w Szwecji. Być może nasz przyszły minister do spraw zagranicznych :) Filip sam jest artystą, interesuje się sztuką w szerokim jej znaczeniu. Jeżeli zaś chodzi o jego gust muzyczny, rozciąga się ponoć na cały horyzont gatunków. Przekonamy się o tym w najbliższym czasie :)


 1. One Hundred Years (6:40)
2. A Short Term Effect (4:22)
3. The Hanging Garden (4:33)
4. Siamese Twins (5:29)
5. The Figurehead (6:15)
6. A Strange Day (5:04)
7. Cold (4:26)
8. Pornography (6:27)

Całkowity czas: 43:29

  Bardzo trudno jest napisać coś o albumie takim, jak ten. Przede wszystkim, trudno go jednoznacznie przypisać do jakiegoś gatunku - post-punk? Rock gotycki? New wave? Dyskusje trwają do dzisiaj, a przecież minęło już niemal 30 lat od jego premiery. W tym miejscu muszę wspomnieć o tym, co decyduje o fakcie, jak wielkie i ważne jest to wydawnictwo – jest absolutnie ponadczasowe. Ani brzmienie, ani wydźwięk tekstów nie zdezaktualizowały się przez te lata, wciąż brzmi to jak świeża, porywająca podróż, jak długi koszmar senny, z którego można czerpać masochistyczną przyjemność.

 
"Pornography" to na pewno niełatwy album. Sam tytuł mówi o nim wiele – Robert Smith obnaża się tutaj emocjonalnie do granic. Teksty są niezwykle osobiste, pełne depresyjnych przemyśleń – bardzo wymowne są już pierwsze słowa, jakie usłyszymy po jego włączeniu (It doesn’t matter if we all die...). Mimo tego ciężaru, zarówno muzycznego jak i płynącego z tekstów, słucham tego wydawnictwa z wielką przyjemnością i za każdym razem mam ochotę do niego wracać. Za każdym razem można też odkryć coś, czego wcześniej się nie zauważyło, jakiś dźwięk ukryty pod niskim, ciężkim basem lub jakąś linię wokalną, która została schowana na dalszy plan.

  Głos Roberta Smitha to – obok perfekcyjnych partii gitary basowej – znak rozpoznawczy The Cure. Miejscami wysoki, rozpaczliwy, innym razem – niższy, głębszy. Smith opanował do perfekcji operowanie głosem sposób najodpowiedniejszy do danej sytuacji. Raz słychać w nim rozpacz, silne emocje, innym razem rezygnację, brak nadziei, emocjonalną pustkę. Każdy element na tej płycie dobrany został idealnie: od okładki, przez tytuły kompozycji, teksty aż po warstwę muzyczną, w której każda nuta jest na swoim miejscu, wszystko składa się na bliską doskonałości całość.

  Warto wspomnieć, że nigdy nie należałem do wielkich fanów podobnej muzyki (Bauhaus, Siouxsie and the Banshees, Joy Division), jednak The Cure jest wyjątkiem. Pornography to album niezwykły, porywający, dający wrażenie obcowania z czymś niezwykłym, niepowtarzalnym. Można go porównać do doświadczenia z pogranicza transu i sennego koszmaru, z którego jednak nie ma się ochoty obudzić.

Ocena: 10/10
 Filip D. Jensen

czwartek, 17 marca 2011

I'm not there! ...czyli o drugiej solowej płycie Stevena Wilsona

   Steven Wilson to nie tylko zabójczo uzdolniony artysta i największy pracoholik w świecie muzyki. Nie tylko lider jednego z najważniejszych zespołów obecnej muzyki progresywnej, połowa szalenie przebojowego duetu Blackfield, twórca przepięknych, ulotnych krain zespołu No-Man, sprawca szybszego bicia serca u każdego sadomasochistycznego wielbiciela ambientu, który z radością wykupuje limitowane wydawnictwa Bass Communion, jak i nie tylko wybitny producent muzyczny, który potrafi brzmienie innych zespołów wynieść w himalajskie wyżyny. Steven Wilson to przede wszystkim człowiek, który nauczył mnie doceniać prawdziwe piękno i siła twórcza mojej największej pasji. Muzyczny guru, jeżeli mogę się posunąć do takiego stwierdzenia. Każdy kolejny krok artysty śledzę z nadzieją, radością, ale i niemałymi oczekiwaniami, bowiem - jak w każdym związku - starać się muszą obie strony.

  I patrząc trzeźwym (weekend dopiero nadchodzi) okiem, w pełni świadomy swych słów, stwierdzam niechętnie, że Stefanowi udało się w przeciągu trzech ostatnich lat stworzyć aż dwa pełnoprawne wydawnictwa zasługujące na maksymalną notę. Jednym z nich jest koncertowe DVD No-Man, "Mixtaped" (na pohybel temu, który zdecydował, że nie warto nagrać owego wydarzenia w jakość HD!), ale traktować tę maksymalną notę można z przymrużeniem oka - to wciąż "tylko" koncert. Genialny, piękny i zjawiskowy, ale koncert. Zupełnie inaczej sprawa ma się z drugim wydawnictwem, czyli pełnoprawnym solowym albumem o tytule "Insurgentes". Nie wiem, czy wpłynął na to fakt, że był pierwszym krążkiem, który poznałem w brzmieniu wielokanałowym, czy pora roku, czy absolutny brak pojęcia, cóż takiego na tej płytce usłyszę. Jednak wrażenie było niepowtarzalne. Nie będę się zagłębiał w "Insurgentes", ponieważ to nie recenzja, ale jeżeli nie miałeś przyjemności tego dzieła poznać, drogi Czytelniku, nie czytaj dalej. Pełnij powinność swą!

  Zakładam, że pozostali ze mną tylko zaznajomieni z solowym dziełem. Co naprawę urzekało w "Insurgentes"? Prawdopodobnie ogromne pokłady mroku, którymi podszyte były typowe dla Wilsona, nieco sentymentalne melodie. Czy to narastające fale noise'u w "Get All You Deserve", uderzenia miażdżacych przesterów w końcówce "Abandoner", czy też pozornie spokojny "Veneno Para Las Hadas", który trzyma w uścisku niepokoju za sprawą pulsującego basu i szumów dochodzących z trzeciego planu. Ciężki to album w odbiorze, nijak ma się do blackfieldowego "lalalalay" czy porkowego entuzjazmu. Jednak to właśnie on podbił moje serce i zapewnił wyjątkową nastrojowo zimę. I choćby nawet Porcupine Tree wydało w tym roku trzy albumy, z największą niecierpliwością oczekiwałbym wciąż drugiego solowego dzieła Stevena. W poniższym tekście spróbuję przedstawić kilka poszlak i zebrać do kupy wszystkie fakty, jakie wiemy o "Insurgentes II" (przyjmijmy ten tytuł, proszę. Choć prawdopodobieństwo, że tak właśnie nazwana będzie płytka, jest mniejsze niż ilość jedzenia w lodówce statystycznego studenta). Pojawi się kilka linków i kilka minut muzyki do przesłuchania, dlatego polecam zaopatrzyć się w słuchawki i zaparzyć filiżankę ulubionej herbaty, jako i ja czynię.


  Pierwszą poszlaką na temat kierunku, w jakim pójdzie domniemane "Insurgentes II", była informacja, że na albumie pojawi się kompozycja "Cut Ribbon" (filmik powyżej), niedokończony odrzut z sesji do porkowego "In Absentia". Mieszają się w nim delikatne, nieco psychodeliczne zwrotki i zasyp iście metalowych riffów w typowym dla "In Absentii" stylu. Nigdy nie przepadałem jakoś wyjątkowo za "Cut Ribbon", więc dobrze się stało, że kompozycja, gdy już została nagrana ponownie i doszlifowana, nie nadaje się - według słów Wilsona - na solowy album. "Płyta brzmi bardzo organicznie, zainspirowana była głównie ciemnym krańcem klasycznego progresywnego rocka i ścieżkami dźwiękowymi do filmów (głównie Ennio Morricone). Paleta dźwięków stworzona jest głównie ze skrzypiec, chórów, instrumentów dętych, melotronu, organów, pianina, klawiszy Fender Rhodes, jazzowej perkusji i cieplejszych tonów gitar, więc ostre riffy "Cut Ribbon" po prostu tu nie pasują" - mówi artysta. Możemy więc zapomnieć o cięższych elementach gitarowych.

  Steven kilka miesięcy temu udostępnił także nową kompozycję "Home in Negative" (polecam posłuchać tej wersji, nieco wydłużonej), która jest pierwszym odrzutem z "Insurgentes II". Piękna ballada, przywodząca na myśl (rzeczywiście) początki progresywnego rocka lub balladowe oblicze Opeth. Nie chce się wierzyć, że Steven stwierdził: "Eee tam, słabe". Być może zatem przyczyna leży w nastroju utworu? Jest bardzo spokojny, opanowany, podczas słuchania poczujemy raczej delikatną nostalgię. A przecież nie takie było "Insurgentes". Być może zatem o wiele bliżej na mapie muzycznych klimatów znajduje się "Pale Ghostlike Friend", którego posłuchać można na stronie Soundcloud wydawnictwa Tonefloat? Kawałek trafi na setny album z ich stajni, gościnne zagrają tam wszyscy wykonawcy współpracujący z Tonefloat (Theo Travis, Sand Snowman, Use of Ashes etc). Po krótkim, akustycznym wstępie rozpoczyna się instrumentalna część utworu. I w tym momencie "Pale Ghostlike Friend" poraża. Takiej psychodelii, nastroju i tyle niepokoju nie słyszałem u Wilsona od czasów... "Insurgentes". Jeżeli miałbym zatem bawić się w proroka, rzekłbym: "To jest to. W tym kierunku pójdzie".

  Ale bądźmy racjonalni, to nie Blackfield. Nie mamy pewności, jak brzmieć będzie te dwanaście kompozycji zawartych na dwóch osobnych płytach i trzeci krążek z utworami, które "nie załapały się". Ale jakim byłbym fanem, gdybym nie próbował odkryć tego wcześniej niż we wrześniu, gdy moje kino domowe porazi mnie kolejnym wydawnictwem Stevena Wilsona? Ogrom czasu dzieli nas do premiery, ale w kwietniu - prawdopodobnie - usłyszymy wreszcie pierwszą realną poszlakę. I dopiero wtedy czas zacznie się okropnie dłużyć! Jedno pozostaje pewne - na żaden album nie czekam z takim utęsknieniem. Pragnę po raz kolejny poczuć TE ciarki na karku, zanurzyć się w jedyną tego typu otchłań...

MUZYKA - No Bragging Rights - Illuminator (2011)

01. Beautiful And Spineless (3:19)
02. 6th & Main (4:16)
03. Weeding Out The Weak (3:37)
04. Cease Fire (Interlude) (1:18)
05. Illuminator (3:36)
06. Empire: Disarray (3:31)
07. The Prospect (3:55)
08. Blind Faith (4:00)
09. Recognition (2:33)
10. And They Threatened Us With Fire (2:59)
11. Death of An Era (4:09)

Całkowity czas: 37:13

   Ostatnio obracałem się w dość ''potężnych'' klimatach (Immortal, Before the Fall), więc czas na coś lżejszego, jeśli oczywiście tak można określić najnowsze dokonanie amerykańskiego No Bragging Rights. A chyba można skoro panowie grają typowy melodyczny hardcore, czyli gatunek który często potrafi miło ''posmyrać'' mnie po uszach, więc staram się odnajdywać jak najwięcej zespołów poruszających się w tym nurcie muzyki.

    ''Illuminator'' to drugie wydawnictwo południowo kalifornijskiego bandu, swoją drogą istniejącego od 2005 roku, więc żółtodzióbkami w tej materii już chyba nie są. Album trwa lekko ponad 37 minut, co wcale nie dziwi, bo w tym gatunku długich longplayów raczej nigdy nie spotkamy. Co takiego charakteryzuje tych 11 kompozycji? Przede wszystkim szybkość wpisana w miłą dla ucha oprawę muzyczną, często okraszoną ładnymi, wręcz post-hardcore'owymi refrenami. Już pierwsze dwa kawałki idealnie ukazują nam jaki będzie cały ''Illuminator'', bo jakichkolwiek eksperymentów na tym LP brak i w sumie całkiem słusznie. Gdyby jeszcze cała płyta była taka jak te dwa tracki, to naprawdę byłoby o czym pisać. Ale - niestety - nie ma. Nie lubię kiedy album już na samym początku pokazuje swoje najlepsze atuty, gdyż później, kiedy jest już zdecydowanie gorzej, pozostaje ogromny niedosyt. I tak jest właśnie z ''Illuminatorem''. ''Beautiful And Spineless'', z ''galopującym'' refrenem i ciekawym zwolnieniem pod koniec oraz wykrzyczany ''6th & Main'' to najlepsze momenty na albumie. Oczywiście, potem nie ma tragedii na miarę Sofoklesa, ale czuć dość wyraźny spadek. O ile pierwsze połowa ''Illuminatora'' z utworem tytułowym na czele (refren naprawdę potrafi się wkręcić) wypada naprawdę dobrze, to już następna jest bardzo nierówna - raz lepiej, później gorzej, następnie znów lepiej, potem z kolei nudno. Oczywiście i tu można wyłapać takie perełki, jak na przykład ''Blind Faith'', jednak (niestety!) przy każdym odsłuchu ''Illuminatora'', pod sam koniec nie mogę odpędzić od siebie wrażenia, że zaczęło wiać zwyczajną nudą. Na pocieszenie może jeszcze dodam, że bardzo podoba mi się strona wokalna albumu, szczególnie ta używana w refrenach.

    Drugi longplay panów z No Bragging Rights prezentuje się po prostu zwyczajnie - jest tak samo dobry jak i słaby, z lekką przewagą tego pierwszego. Widać czerpanie pełnymi garściami od takich czempionów gatunku jak Evergreen Terrace czy Rise Against, jednak muzyce No Bragging Rights brak tego dobrego wykończenia, o które może panowie muszą postarać się bez żadnych przykładów. W żadnym wypadku nie spisuję tego krążka na straty, a nawet polecę go entuzjastom gatunku, gdyż po jego odsłuchaniu mogą mieć zupełnie inne odczucia niż ja - dla mnie to po prostu niezły album dobrze rokujący zespołowi na przyszłość, za którego rozwój trzymam kciuki od pierwszego spotkania z ''Illuminatorem''.

Moja ocena: 6,5/10

niedziela, 13 marca 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Amon Amarth: dyskografia (1996-2008)

  Dzisiejsze spotkanie z okazji „Wieczorów nordyckich” nie będzie należało do typowych. No cóż… Nie mogłem się powstrzymać. Wszystko za sprawą grupy Amon Amarth wywodzącej się ze Szwecji, gdyż o tym kraju dziś właśnie mowa. Już niebawem ukaże się ich nowy krążek – „Surtur Rising”. Z tej okazji miałem w planach opisanie ostatniego dokonania Wikingów – „Twilight of the Thunder God”. Plany się jednak pozmieniały (tak już w życiu bywa) i postanowiłem napisać słowo o każdym albumie, czyli po prostu podsumować pokrótce ich dotychczasową dyskografię.

  Zespół powstał w roku 1992 w miejscowości Tumba. Nie jest to typowa dla szwedzkich melodic death metalowych formacji nazwa miasta. Największa szkoła tego gatunku wywodzi się przecież z Göteborga (At the Gates, In Flames, Dark Tranquillity). Początkowo nazywali się Scum. Amon Amarth to Góra Przeznaczenia (dla fanów Tolkiena wszystko powinno być jasne). Tematyka utworów nawiązuje do mitologii skandynawskiej, stąd prócz melodic death, zespół wkłożymy do szufladki z napisem „viking metal”.

  Moja przygoda z zespołem zaczęła się od wydanego w 1996 roku mini albumu „Sorrow Throughout the Nine Worlds”, więc i od niego zaczynam, choć prawdziwy debiut miejsce miał dopiero dwa lata później. Ta epka to mniej więcej dwadzieścia pięć minut melodic death metalu na całkiem niezłym, jak na początkujący zespół, poziomie. Nie jest to jeszcze Amon Amarth, który zaserwuje nam jakieś gustowne riffy. Usłyszymy jednak pierwsze zalążki tego, co Wikingowie mają w sobie najlepszego – pięknych melodii.




Ocena: 6,5/10

  
 Pierwszy długograj zespołu zostaje wydany w 1998 roku i jest to „Once Sent From the Golden Hall”. Mimo, że nie jest to wciąż największa forma zespołu (na ową przyjdzie jeszcze trochę poczekać), to już na „OSFTGH” możemy momentami usłyszeć Amon Amarth z najwyższej półki. Chodzi przede wszystkim o dwa tytuły, o których w przypadku tej formacji nie wolno nigdy zapomnieć. Będzie to ponad ośmiominutowy, imienny kawałek z pięknym motywem przewodnim i walką na polu bitwy w tle oraz nieco krótszy… „Victorious March”. Tutaj mamy już prawdopodobnie do czynienia z najlepszą kompozycją w historii zespołu. Numer ten cechuje przede wszystkim, to co w AA (fantastyczny skrót) zawsze będzie number one. Mam na myśli smutne melodie. W moim mniemaniu Amon Amarth jest bandem grającym najsmutniejszy i najromantyczniejszy malodic death, jaki kiedykolwiek powstał. 

Ocena: 7/10

  Rok po wydaniu „Once Sent From the Golden Hall” ukazuje się „The Avenger”. Album ten poziomem zbliżony jest do swego poprzednika. Mimo to różni się od niego, a różnica ta jest zasadnicza. Pełnowymiarowy debiut zespołu to krążek dobry, choć nierówny. Dwa kawałki wyjątkowo się wyróżniały. Totalnie inaczej będzie z „The Avenger”, gdzie usłyszmy siedem naprawdę dobrych, równych numerów. Nie znajdziemy tu jednak evergreenów zespołu na poziomie choćby wspomnianego już „Victorious March”. Płyty słucha się jednak naprawdę pozytywnie, a gdybym miał wyróżnić jakąs kompozycję, to zapewne byłby to numer tytułowy. Warto wspomnieć, że na tym albumie perkusistą zespołu nie jest już Martin Lopez, który opuścił AA na rzecz innego szwedzkiego giganta – Opeth.

Ocena: 7/10

  Rok 2001 to wspaniały czas dla światowej muzyki (według mnie, chyba najlepszy) Wtedy światło dzienne ujrzały takie wydawnictwa, jak: Opeth – „Blackwater Park”, Anathema – „A Fine Day To Exit”, Green Carnation – „Light of Day, Day of Darkness”, Rammstein – „Mutter”, System of a Down – „Toxicity”, Gorillaz – „Gorillaz”, Slayer – „God Hates Us All”, czy wreszcie… Tool – „Lateralus”. Nie był to jednak wybitny rok dla szwedzkiego melodeath, a już na pewno nie dla Amon Amarth. Można rzec, iż zespół się nam troszkę „stoczył” wydając album, o którym na pewno nie powiem , że jest krążkiem złym. „The Crusher” to jednak o wiele za mało na ten etap działalności zespołu. Po udanym EP i dwóch dobrych longplay’ach nadszedł czas na krok do przodu. Nic z tego. „The Crusher” może i ma bardzo dobrą okładkę, ale muzycznie przegrywa z poprzednikami. Jest to album niezły. Fakt. Pojawi się na nim kapitalny „Masters of War”, czy „The Eyes of the Horror” (ten drugi i tak jest coverem formacji Possessed), jednak poza niezłymi solówkami album ten się nie wyróżnia, a i momentami może troszkę nudzić.

Ocena: 6/10

  Rok 2002 to wielki przełom w historii zespołu. Od tego albumu aż do dziś zespół Amon Amarth utrzymuje się w wielkiej formie kompozycyjnej. Od pierwszego „Death In Fire” słychać, że na "Versus the World" mamy do czynienia z albumem wielkim. Ryk Johana Hegga na tle pięknie grających gitar tworzy nam bajeczny kontrast – jedyny w swoim rodzaju. Instrumentalia są wprost wyśmienite. O to właśnie chodzi w tej muzyce. Gitary są smutne, przesiąknięte emocjami. Kapitalnie wypadają takie numery, jak „For the Stawbound In Our Backs”, tytułowy, czy „Bloodshed”. Grzechem jednak będzie jeśli nie napiszę, że tak naprawdę każdy tytuł wprawia na tym albumie w zachwyt. I to zakończenie… „…And Soon World Will Cease To Be”. Mój numer „2” roku 2002.

Ocena: 9/10

  Mijają dwa lata od wydania znakomitego „Versus the Worlds”. Rok 2004 przynosi nam na świat „Fate of Norns”. Album jest jeszcze lepszy od swego poprzednika (w co aż ciężko uwierzyć). To najlepsza rzecz wydana przez Amon Amarth. Osiem zwartch numerów zamykających się w czterdziestu minutach muzyki. Czym się charakteryzuje? Kapitalnym otwarciem – to na pewno. „An Ancient Sign of Coming Storm” pokazuje, że zespół po wydaniu mistrzowskiego „VS the World” nie zwalnia tempa. Przepięknie wypada refren kompozycji tytułowej gdzie Hegg drze gardło ile tylko może, a gitara w tym czasie robi po prostu przecudowne tło. Choć moim faworytem będzie tu najdłuższy na płycie „Arson”, nie można nie wspomnieć o najsłynniejszym utworze w historii zespołu. Takim na pewno jest „Pursuit of Vikings”, który zawiera w sobie przede wszystkim… bez wątpienia najgenialniejszy riff w historii gatunku. Rzecz, która wpada do głowy raz na całe życie. Coś niesamowitego. Najlepiej puścić sobie ten kawałek głośno i samemu grać razem z zespołem. Mój numer „3” roku 2004. Choć ich najlepszy krążek, konkurencja w tym roku była większa nawet w ich kraju (Cult of Luna – Salvation).

Ocena: 9/10

  2006 roku to szósty longplay AA – „With Oden On Our Side”. Pamiętam, że kiedy tylko wyszedł, początkowo czułem spore zawody. Pierwszym była bardzo średnia okładka. Potem nienajlepszy otwieracz (wcześniejsze dwa to majstersztyki zespołu). Potem okazało się jednak, iż „Valhall Awaits Me” to najsłabszy track na kolejnej naprawdę dobrej płycie zespołu. „WOOOS” to kolejna mocna pozycja zespołu. Czterdzieści dwie minuty konkretnego grania spod znaku melodic death (oczywiście tego granego przez Amon Amarth, gdyż zespół wypracował swój styl już na tyle, że nie można go pomylić z żadnym innym z owego gatunku). Tym razem prócz świetnego kawałka tytułowego usłyszymy „Hermod’s Ride To Hell – Lokes Treachery Part 1” (part 2 ma się znaleźć na nowym krążku), oraz dwie kompozycje, na które muszę zwrócić szczególną uwagę. Pierwszym będzie „Under the Northern Star” z najromantyczniejszym w historii zespołu motywem gitarowym. Rzecz to do prawdy piękna i wzruszająca. To jednak nic w porównaniu do najsmutniejszego w historii zespołu „Gods of War Arise”. Utwór tak dołujący instrumentalnie, że nadawałby się jako soundtrack do jakiegoś dramatu. Wszystkiego dopełni nam jeszcze wieńczący płytę „Prediction of Warfare” i możemy smiało stwierdzić, że „With Oden On Our Side” to kolejny bardzo dobry album Amon Amarth.

Ocena: 8/10

  Ostatni album Amon Amarth. Oczywiście, jak do tej pory. Już niebawem będzie można zakupić nowy album zespołu – „Surtur Rising”. Szczerze mówiąc nie mam wątpliwości, że będzie to kolejna pozycja na miarę ostatnich dokonań Szwedów. Od 2002 roku AA nie wydało albumu, który oceniam niżej niż „bardzo dobry”, więc w formie są znakomitej. 2008 rok to kolejne tego potwierdzenie. „Twilight of the Thunder God” to rzecz na poziomie swego poprzednika. Świetne otwarcie w postaci kompozycji tytułowej oraz takie numery, jak fenomenalny „Guardians of Asgaard”, Varyags of Miklagaard”, czy serwujący nam wysmakowane, wytrawne melodie – kończący płytę – „Embrace of the Endless Ocean”, to coś, o czym można pisać praktycznie w samych superlatywach. Pozostaje już tylko czekać na „Surtur Rising”.

Ocena: 8/10

  Ostatnimi czasy zdałem sobie sprawę z pewnego faktu. Od dawna słucham melodic death metalu i uważałem, że In Flames to mój osobisty numer „1”. Nic bardziej mylnego. Choć „W płomieniach” to świetny zespół, to jest wiele innych – grających podobnie. Amon Amarth natomiast jest jedyne w swoim rodzaju, co czyni ich według mnie obecnie najlepszą melodic death metalową formacją. Ciekaw jestem jak w tym roku wypadnie ich „Surtur Rising” w konfrontacji z nowym In Flames – „Sounds of a Playground Fading”. Pożyjemy, posłuchamy… 

Pierwszy kęs - Joe Bonamassa: Dust Bowl


Data premiery: 21 marca 2011

  Będzie krótko, bo premiera albumu lada moment. Joe Bonamassa, jeden z najwybitniejszych władców gitary współczesnej muzyki (nie tylko bluesowej!), nie ma zamiaru zwalniać. Po wydaniu świetnego "Black Rock" i koncerciwa Blu-Ray artysta powraca z kolejnym materiałem studyjnym. Jego jedenasty album "Dust Bowl", którego klimatyczną okładkę można zobaczyć "na lewo stąd", przyniesie nam dwanaście nowych utworów, tradycyjnie utrzymanych w klimacie blues-rocka. Już dzisiaj możemy posłuchać kompozycji tytułowej, ściągając ją na dysk po zostawieniu swojego adresu mailowego pod tym linkiem lub, jeśli należymy do osób leniwych i wygodnych, za pośrednictwem filmiku poniżej.

  Nie będę owijał w bawełnę, "Dust Bowl" brzmi rewelacyjnie. Oparty na pulsującym basie i "południowych" riffach, wylewa na nas z głośników pokłady żaru. Niemal czuć żwir w zębach, zwłaszcza gdy mistrz rozpoczyna swoją solówkę. Nie muszę chyba nikomu zaznajomionemu z Bonamassą tłumaczyć, ile emocji potrafi przekazać gitarą. Jeżeli zaś należysz do szerokiego grona osób, które twórczości tego pana wciąż nie znają, nie czekaj dłużej - świetną okazję na przyjacielski bruderszaft masz kilka centymetrów niżej. Przeczuwam, że nadchodzi prawdziwe tornado klimatu (na co wskazuje okładka) i jeden z czarnych koni mojej muzycznej przygody w roku 2011.