środa, 31 sierpnia 2011

MUZYKA - Vader: Welcome to the Morbid Reich (2011)

1. Ultima Thule (0:48)
2. Return To The Morbid Reich (3:26)
3. The Black Eye (4:12)
4. Come And See My Sacrifice (4:44)
5. Only Hell Knows (2:13)
6. I Am Who Feasts Upon Your Soul (4:50)
7. Don't Rip The Beast's Heart Out (3:58)
8. I Had A Dream… (3:02)
9. Lord Of Thorns (2:38)
10. Decapitated Saints (2:41)
11. They Are Coming… (1:46)
12. Black Velvet And Skulls Of Steel (3:19) 
Całkowity czas: 44:27
  Obrodziło nam tego roku w metalowym gaju dorodnymi produkcjami. Zapalonych poszukiwaczy odsyłam na death metalową polankę. Wiecznie narzekający na stan rodzimej sceny muzycznej malkontenci nie mają wyjątkowo na co się uskarżać. Lecz jak wiadomo, na ziemi, tej ziemi, zawsze znajda się ludzie narzekający na coś, nawet bez powodu. Scena death metalowa trzyma się dobrze, a nawet lepiej, więc do rozrzucania błota polecam polityczny chlew, zwłaszcza, że zbliżają nam się wybory. Jeśli więc już wszyscy hejterzy oddalili się na swoich racicach w stronę Wiejskiej to możemy zająć się tym, co najważniejsze. Wspominałem o polskiej scenie metalowej. Jak to z nią jest A.D 2011? Należy tu nadmienić o 2 zespołach. Pierwszy, zaszufladkowany jako techniczny death metal, dzieło Vogga Kiełtyki i chłopaków z Decapitated- "Carnival Is Forever". A potem bluźniercze i to bardzo 45 minut Blasphemers' Maledictions grupy Azarath. Miałem tą przyjemność zrecenzować oba krążki na łamach Wyspy. Oceniłem je kolejno na 8 i 9,5. Zdania swojego nie zamierzam zmienić.

  Zorientowanym choć odrobinę w temacie, tytuł nowego długograja Vader powinien nasunąć skojarzenia z osławionym już demem "Morbid Reich". Zarówno te ponad 20 lat temu, jak i dziś, łoi on tyłek aż miło. Tak jest też z "Welcome To The Morbid Reich". Za wizualny wygląd Rzeszy odpowiada Zbigniew Bielak, którego grafika świetnie oddaje klimat płyty. W progi Morderczej Rzeszy wprowadza słuchacza Siegmar, który udziela się na klawiszach w instrumentalu "Ultima Thule". "Return To The Morbid Reich" zlewa się w pierwszych sekundach z intrem, ale potem mamy już do czynienia z potężnym rykiem Petera dochodzącym jakby z krypt piekła. Jeśli wzorował się na Glenie Bentonie, co można wywnioskować po wysokich skrzekach, to do piekła rzeczywiście niedaleko. A do tego skomplikowane i zadziwiające jak na ten gatunek muzyki melodyjne riffy Pająka. Ani na chwilę nie zwalnia "The Black Eye". Jeszcze bardziej masywna i intensywna masturbacja 6 strun idealnie współgra z blastami Paula, tworząc wściekłą i jadowitą mieszankę. Iście thrashowym riffem rozpoczyna się "Come And See My Sacrifice". Nie wiem, czy poświęcenie chłopaków było duże, ale słychać, że utwór jest dopracowany. Wspomniałem o thrashu. Drzewiej Vader obwołany został "polskim Slayerem". Przez lata ich styl ewoluował, ale miłość do królów zza oceanu została. Thrashowy rozpęd da się usłyszeć w każdym utworze, ale szczególnie w wymienionym już wcześniej "Come And See My Sacrifice", "Only Hell Knows" i "Lord Of Thorns". Nawiązanie słyszalne jest także do starych, klasycznych długo-grajo-wymiataczy Vadera w stylu "Revelations", czy "De Profunis". Łączą się one w najbardziej rozpoznawalnym, wspomnianym już wcześniej "Come And See My Sacrifice". Nadmieniałem już tyle razy w tej recce, ale co poradzę, że można by o nim samym napisać recenzję na kilka stron. Powroty mamy również do demówki "Morbid Angel", ale głównie w sferze wizualnej. A to dzięki klasycznemu logu Vader i oku górującemu nad Rzeszą, spoglądającym z okładki. Na początku swojej kariery ekipa z Olsztyna wzorowała się na gigantach heavy metalu. Ta fascynację słychać w genialnym, wieńczącym dzieło "Black Velvet And Skulls Of Steel". A do tego melodyjne zwolnienie w środku utworu, którego już zapowiedź w postaci toczącego się, jak walec riffu miażdży. Należałoby listę powrotów zakończyć na nowo nagranym "Decapitated Saints" z dema "Necrolust", gdzie Peter w obłędnym szale z prędkością karabinu maszynowego wypluwa z siebie kolejne zwrotki.

  Nowe dziecko Vadera to prawdziwy bastard. Generał gwiazdy śmierci - Peter już o to zadbał. Mamy tu nawiązania do klasyków nie tylko death metalu w stylu Deicide, ale także poczynając na thrashu w stylu Slayera, poprzez legendy heavy pokroju Black Sabbath, czy Judas Priest, a kończąc na najwcześniejszych, demowych dokonaniach Olsztyniaków. Pochwalić tu należy w sumie wszystko. Dojrzałą produkcję braci Wiesławskich, budowanie atmosfery przez Siegmara w instrumentalach "Ultima Thule" i "They Are Coming...", idealnie wpisującą się w klimat i tradycję Vadera okładkę autorstwa Zbigniewa Bielaka. Nie zapomniałem oczywiście o Peterze i spółce. Sam lider spełnił potrójną rolę przy nagrywaniu Rzeszy. Wokalisty, basisty i wioślarza. Ze wszystkich wywiązał się perfekcyjnie. Tak samo jak Spider komponując złożone, masywne, a w wielu miejscach melodyjne, agresywne riffy. Podłożone pod wściekłe, rozpędzone blasty Paula tworzą substancje silnie toksyczną i wybuchową. Szkoda tylko, że po nagraniu albumu karuzela w składzie zespołu poszła znów w ruch i jego miejsce zajął nowy pałker. Jest nim młody Brytyjczyk James Steward. Peter widocznie wzorując się na Voggu wypatrzył go na YouTube. Będzie miał on niezły orzech do zgryzienia, a raczej do rozpracowania, bo mowa tu o partiach Paula.

   Idealnym wręcz podsumowaniem mogą być słowa zwrotki wyryczane przez Petera w "The Black Eye":

Gates are opened, now winds take command
Human skulls under feet
"We came again to claim and reign"
Eyes full of hate, their hands holding fire
Mighty power strikes, thunder lash.

Ocena: 9/10

Michał Smoll

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

KSIĄŻKA - Brian Ruckley: Zimowe Gody


Liczba stron : 601
Wydawnictwo : Kurpisz
Rok wydania : 2007

  Ostatnio miałem okazję zagłębić się w kolejnej książce należącej do jak to się określa ,,najbardziej syfiastego'' gatunku literatury jakim oczywiście jest fantastyka. ,,Syf'' mnie jednak nie przestraszył, co pozwoliło mi na przeczytanie książki, a nawet naszła mnie chętka do skrobnięcia o niej kilku zdań tutaj.

  ''Zimowe Gody'' to debiut obiecującego (jak się okazało po skończeniu lektury) szkockiego pisarza Briana Ruckley'a. Książka opowiada o trwającym od dziesięcioleci konflikcie pomiędzy Czarną Drogą a Czystymi Rodami, który wybucha na nowo z siłą jakiej jeszcze nigdy nie miał, tworząc wir zdarzeń, który ma doprowadzić do zmiany świata. Jednak wśród wojennej zawieruchy jak zwykle znajdzie się miejsce, na kruche sojusze, nietrwałe układy i wszechobecne intrygi i spiski. Słowem - świat przedstawiony przez Ruckley'a będzie drżał w posadach. No właśnie, a jak prezentuje się owy świat?

   Ciekawie. Wręcz bardzo. Od razu widać inspiracje mistrzem Tolkienem (a gdzie nie widać w książkach tego typu?), jednak Ruckley zamienił tolkienowską szczegółowość na swoją lakoniczność, co pomaga szybciej przyswoić sobie świat przedstawiony. W dwóch zdaniach podzielił swój twór na trzy Wieki, szybciutko stworzył 5 Ras i w kilku zdaniach opisał to, co najważniejsze czyli odejście bogów, które nastąpiło po tym jak dwie z ras, Huaninowie i Kyrininowie zmiotły z powierzchni ziemi Whreininów za ich bestialskie czyny (Whreininowie potrafili zamieniać się w wilki). Przez to zyskali miano Przeklętych Ras a bogowie na zawsze odeszli ze świata. W chwili rozpoczęcia się książki pomiędzy Huaninami podzielonymi na Czyste Rody i Rody Czarnej Drogi (herezja, która wierzy w tzw. ''Ostatniego Boga''), wybucha konflikt o dawne ziemie, z których wygnano wieki temu Czarną Drogę. Jednak nie wszystkie Czyste Rody są zainteresowane wojną, bowiem większość z nich woli pomagać thanowi thanów (najważniejszy urząd) w poskromieniu buntu na dalekim południu, przez co rody z północy, które również muszą wspomóc tą wyprawę, tracą swój potencjał militarny, co skrzętnie wykorzysta Czarna Droga. Z kolei wśród Kyrininów wybuchnie największa wojna od wieków, pomiędzy klanami Lisów a Białymi Sowami. Pośród tego wszystkiego żyją również niedobitki na'kyrim, które utraciwszy swą dawną potęgę i chwałę, teraz będą próbowały po cichu to wszystko przetrwać nie rzucając się w oczy. Może za pewnym wyjątkiem w osobie nieokiełznanego Aeglyssa.

   Ruckley od razu roztacza przed nami mozaikę najróżniejszy postaci, od chciwego i ambitnego thana thanów Gryvana oc Haiga po okrutnego i nikczemnego, ale w głębi duszy najbardziej potrzebującego akceptacji, wyżej wymienionego Aeglyssa. Cieszy też mnogość wątków, bo oczywiście oprócz głównego nurtu książki, śledzić będziemy także przygody innych bohaterów, czyli chociażby Taima Narrana wracającego z wyprawy z południa, czy też poczynania Widmorękiego, kanclerza Gryvana, ale i na tym nie koniec. Można czepić się, że książka bywa zbyt przewidywalna, ale jeśli ktoś miał już wiele do czynienia z epicką fantastyką nie powinien być tym zdziwiony.

   ''Zimowe Gody'' podzielone są na 5 części, osobiście najbardziej podobały mi się trzecia i ostatnia. Na początku historia wydaje się dosyć senna i mało ciekawa, na ''podgrzanie'' akcji musimy czekać ponad sto stron, ale kiedy już ruszy, książkę czyta się jednym tchem, może oprócz części czwartej, gdzie pędząca fabuła na chwilę przystopuje, jednak jest to tylko nabranie sił przed metą, na którą wbiegnie pełnym sprintem. Mamy tu wszystko czego, może sobie zażyczyć każdy fan fantasy - wyprawy, pościgi, niekończące się snucie intryg i planów, przemierzanie świata przedstawionego, a przede wszystkim - co tygrysy lubią najbardziej - dość dużo wojaczki w różnych aspektach - oblężenia, bitwy, potyczki czy pojedynki, więc na nudę raczej narzekać nie będziemy.

   Krótko podsumowując - ''Zimowe Gody'', to bardzo udany debiut Brian'a Ruckley'a pełen tych wszystkich rzeczy, o których lubi czytać każdy fan fantasy. Dlatego właśnie, głównie im polecam tą pozycję. Dla innych może być ciekawą odmianą lub spojrzeniem na to, co się obecnie w gatunku dzieje i jak to wygląda. Odradzam oczywiście fanom określenia fantasy jako ''największego syfu'' literatury. Niestety jest jeden mankament. Pan Ruckley już dwa lata temu zakończył całą trylogię o świece bez bogów, a polskie tłumaczenie mamy niestety tylko do pierwszej części. Dla ludzi z dobrą znajomością ''anglika'' to nie problem (może trochę z dostaniem książki), ja jednak zanim sięgnę po drugi tom (bo niestety wątpię w ich przetłumaczenie) muszę się jeszcze dosyć podszkolić. Jeśli Ciebie także to czeka, to nim to nastąpi, zapraszam do lektury pierwszego.

Moja ocena : 8/10 

sobota, 27 sierpnia 2011

MUZYKA. Filipowe Miniaturki (The Candy Spooky Theater, Myslovitz, Men Eater)

The Candy Spooky Theater - Living Dead Spooky Doll's Family In The Rock 'n Child's Spook Show Baby!! (2007)

  The Candy Spooky Theater to japoński zespół wykonujący muzykę z pogranicza rocka, muzyki cyrkowej, psychodelicznej i soundtracków ze starych horrorów klasy b. W wielu miejscach słychać silne inspiracje White Zombie, Frankenstein Drag Queens From Planet 13 czy demówkami Marilyn Manson and the Spooky Kids, a jednak The Candy Spooky Theater mają swoje charakterystyczne brzmienie. Jedyny jak dotąd album zespołu przykuwa uwagę przede wszystkim doskonałym klimatem kojarzącym się z przejażdżką tunelem strachu w wesołym miasteczku. Niestety głos wokalisty może być dla wielu osób irytujący. Można również zarzucić płycie zbyt małą różnorodność kompozycji. A jednak, mimo wad, ”Living Dead Spooky Doll's Family In The Rock 'n Child's Spook Show Baby!!” to jeden z najbardziej udanych debiutów, jakie miałem okazję ostatnio usłyszeć.

Ocena: 6,5/10

Myslovitz – Nieważne jak wysoko jesteśmy (2011)

  Od zawsze mam problem z tym zespołem. Z jednej strony zdarzają im się oryginalne melodie i udane kompozycje, a jednak nigdy w pełni nie polubiłem żadnego z ich albumów (najlepiej wspominam ”Skalary, Mieczyki, Neonki” i ”Korova Milky Bar”). Nowe wydawnictwo Myslovitz nie rozwiązuje moich problemów z polubieniem ich. Jak zwykle można na nim znaleźć kilka interesujących utworów przyciągających uwagę melodiami, czasem ciekawą partią gitary, innym razem rytmiką lub linią wokalną. A jednak bardzo często zdarzało mi się wychwycić coś irytującego. Najczęściej drażniły mnie fragmenty tekstów, innym razem strasznie zmanierowany sposób śpiewania. Przykładem jest chociażby ”Art. Brut”, który denerwował mnie do granic możliwości zarówno tekstem (sens często tonie w potoku słów (”To wołanie bez słów, chcesz usłyszeć? Patrz”), jak i nachalnie melancholijnym śpiewem. Z drugiej strony senny refren przykuwa uwagę. W podobny sposób można opisać cały album – raz zachęca, raz odrzuca.

Ocena: 5/10

Men Eater – Gold (2011)

  Men Eater to niemal nieznany portugalski zespół wykonujący... no właśnie, co właściwie wykonuje Man Eater? Najczęściej spotkać się można z określeniem ”doom”, a jednak ten gatunek jest jedynie jednym z elementów, z których zespół buduje swoją muzykę. Słychać w niej naleciałości rocka i metalu progresywnego (rozbudowane partie instrumentów), jazzu (złożona, nieprzewidywalna rytmika), space rocka (przestrzenne brzmienie gitar). Głos wokalisty natomiast raz kojarzy się z Melvins, innym razem z Mastodon. Sama muzyka ma z resztą kilka cech wspólnych z tymi dwoma grupami. Trudno znaleźć jakieś informacje o dyskografii Man Eater, z tego, co udało mi się ”wygrzebać”, ”Gold” to ich drugi album. Jeżeli to prawda, jest to kolejny dowód na to, że nie każdego dotyka ”syndrom drugiej płyty”. Każdy utwór na ”Gold” to dowód wielkiej wyobraźni twórców. Każda kompozycja jest nieprzewidywalna, zmienna i wielowarstwowa, dzięki czemu z każdym przesłuchaniem można odkryć coś nowego.

Ocena: 9/10

czwartek, 25 sierpnia 2011

MUZYKA - Primus: Green Naugahyde (2011)

1. Prelude to a Crawl (1:19)
2. Hennepin Crawler (3:59)
3. Last Salmon Man (Fisherman's Chronicles, Part IV) (6:15)
4. Eternal Consumption Engine (2:44)
5. Tragedy's a' Comin' (4:52)
6. Eyes of the Squirrel (5:32)
7. Jilly's on Smack (6:37)
8. Lee Van Cleef (3:28)
9. Moron TV (4:27)
10. Green Ranger (2:02)
11. HOINFODAMAN (2:58)
12. Extinction Burst (5:20)
13. Salmon Men (0:58)

Całkowity czas (50:41)

  Na nową płytę Primus czekałem bardzo niecierpliwie od czasu, kiedy miałem przyjemność po raz pierwszy zetknąć się z ich muzyką (co nastąpiło po wydaniu poprzedniego studyjnego materiału). Mimo zgodnych z przewidywaniami, bardzo sprzecznych opinii na różnych forach i blogach, ”Green Naugahyde” w żadnym wypadku mnie nie zwiodła.

  Już pierwsze dźwięki powodują, że z radości zaczyna podrygiwać lewa nerka – wstęp do ”Prelude to a Crawl” przywodzi na myśl klasyczne dokonania zespołu (między innymi ”Southbound Pachyderm”). Od początku słychać więc, że Primus spełnił swoje obietnice dotyczące ”powrotu do korzeni”. Jak zwykle nie zabrakło wirtuozerskich popisów Claypoola, szalonych, psychodelicznych tekstów (co zdradzają tytuły). Zespół po raz kolejny serwuje sporo zapadających w pamięć melodii i refrenów, w każdej kompozycji znaleźć można coś, co wyróżnia ją spośród innych. Na przykład w ”Eternal Consumption Engine” uwagę przyciąga orientalna melodia i kontrast pomiędzy niskim i wysokim śpiewem (a raczej melorecytacją), ”Last Salmon Man” i ”Jilly's on Smack” hipnotyzuje obłąkany śpiew Claypoola. ”Extinction Burst” to mój ulubiony utwór na płycie. Ma wszystko, co uwielbiam u Primus – szaleństwo, zmiany rytmu, gitarę brzmiącą w dziwny sposób. Uwagę zwraca też chwytliwa melodia wygrywana przez gitarę, do której w pewnym momencie dołącza śpiew lidera. Nie zabrakło trochę zbyt oczywistych chwytów. Singlowy ”Tragedy's a' Comin'” brzmi zupełnie jak brat bliźniak tytułowego utworu z ”Antipop”. Takich przewidywalnych momentów nie ma jednak zbyt wiele.

  Zgodnie z zapowiedziami samych artystów, wszelkimi prognozami i oczekiwaniami, Primus powrócił do brzmień znanych z ich wcześniejszych dokonań, nie starał się na siłę zmieniać czy ulepszać wypracowywanego przez wiele lat stylu. Green Naugahyde nie jest być może najlepszą pozycją w dyskografii Primus, a jednak z każdym przesłuchaniem podoba mi się coraz bardziej. Należy jej się więc w pełni zasłużone miejsce obok klasycznych albumów zespołu.

Ocena: 8,5/10

wtorek, 23 sierpnia 2011

GRA - Limbo (2010)

   Otchłań. Totalny mrok ogarniający nas ze wszystkich stron. Cisza i spokój, a co za tym idzie, również niepokój. Upiorny las przekształcający się później w zrujnowane miasto. Tak wygląda skraj piekła - Limbo - zaprezentowany przez duńskie studio PlayDead mieszczące się w Kopenhadze i spiritus movens całego pomysłu - Arnta Jensena.

  "Limbo" to gra, w której wcielimy się w postać małego (w stosunku do otaczającego nas świata nawet wybitnie maleńkiego) chłopca, który wyrusza w wędrówkę po niezwykle tajemniczej krainie w poszukiwaniu swojej zaginionej siostry. Fabuła jest bardzo prosta, nieskomplikowana, gdyż podczas gry żadnych dodatkowych aspektów fabularnych doszukiwać się nie będziemy, co jednak według mnie żadną wadą tej gry nie jest. Muszę przyznać, że wstrząsnęła mną ona od pierwszej chwili, od pierwszej sekundy, kiedy tylko ją ujrzałem. Świat, w którym przyjdzie nam się poruszać wygląda wprost wyśmienicie. Intrygujący las, gdzie wszystko jest nieprawdopodobnie wręcz większe od nas robi niezwykle ogromne wrażenie. Do tego warto zaznaczyć, iż uboga kolorystyka "Limbo" jest chyba jej największym plusem. Czarno-biała kraina oraz brak muzyki podczas rozgrywki sprawia, iż omawiana przeze mnie rzecz jest brutalnie klimatyczna.

  Na naszej drodze staną bardzo różnorodne pułapki. W wielu nasza reakcja będzie musiała być nadwyrężona do granic możliwości, co sprawi, iż niejednokrotnie stracimy życie. Grając w "Limbo" po raz pierwszy nie ma mowy, aby usttrzec się przed wieloma przeszkodami, które w łatwy i szybki sposób rozprawią się z kierowanym przez nas maleńkim chłopczykiem. Sam PlayDead nazwał styl owej gry jako "próby i smierci". Trzeba przyznać, iż ten termin idealnie oddaje to, jak nasza przygoda w mrocznej krainie będzie wyglądała. Zapewniam, że nasz bohater będzie umierał wielokrotnie i na różne sposoby. Nie raz będzie on rozstrzelany, zmiażdżony, połamany, usmażony, rozerwany, przebity na wylot, czy najzwyczajniej w świecie "straci głowę". Przyczynić do tego mogą się nie tylko pułapki, lecz także żyjące w lesie gigantyczne owady, a przede wszystkim mam tutaj na myśli pająka, z któym kilka razy przyjdzie nam się spotkać. Jedyną wadą gry jest według mnie zbyt mała różnorodność napotkanych przez nas przeciwników. PlayDead głównie postawiło na zagadki logiczne i grawitacyjne, których rozwiązywanie momentami może przyprawić o ból głowy (na kilka z nich poświęciłem nieco czasu). Po definitywnym zabiciu pająka (w opini Czarnego - obrzydliwym, w mojej opini - sympatycznym) liczyłem na spotkanie kolejnych "bossów", o ile naszego przyjaciela spidera tak można nazwać. Żadna wielka ropucha, ani kraken niewaidomo skąd się nie pojawi. Mimo wszystko do końca gry nudzić się nie można (zwłaszcza, iż jest cholernie krótka), gdyż pomysłowość przy tworzeniu kolejnych chapterów, których doliczyłem się trzydziestu dziewięciu, jest naprawdę imponująca. Ogromnym plusem jest również według mnie zakończenie gry, którego nie będę zdradzał, jak mnie to uczyniła ciocia - wiki.

   Podsumowując. "Limbo" jest rewelacyjną grą z kapitalnie stworzonym klimatem, na któy składa się nie tylko cudowny obraz otaczającej nas rzeczywistości, lecz także brutalne elementy rozgrywki. Grając w ten produkt należy się często przyglądać i zwracać uwagę na różne rzeczy, które nas otaczają. Wszystko, co ujrzymy na ekranie na pewno znajdzie jakieś zastosowanie, czasem naprawdę dziwne...

Ocena:9/10

Trivium - In Waves (2011) [M.C.]

1. Capsizing the Sea (1:30)
2. In Waves (5:02)
3. Inception of the End (3:48)
4.. Dusk Dismantled (3:47)
5. Watch the World Burn (4:53)
6. Black (3:27)
7. A Skyline's Severance (4:52)
8. Ensnare the Sun (1:22)
9. Built to Fall (3:08)
10. Caustic Are the Ties That Bind (5:34)
11. Forsake Not the Dream (5:20)
12. Drowning in Slow Motion (4:29)
13. A Grey So Dark (2:41)
14. Chaos Reigns (4:07)
15. Of All These Yesterdays (4:21)
16. Leaving This World Behind (1:32)
17. Shattering the Skies Above (4:45)*
18. Slave New World (2:58)*

Całkowity czas: 67:33

* - Dopiero te utwory traktuję jako swoiste bonusy, a że były znane już na długo przed pojawieniem się krążka, nie wliczam ich do ogólnej oceny płyty.


  Od dawna już nie czekałem na płytę tak, jak czekałem na najnowsze dokonanie Trivium. Przedłużające się miesiące wyczekiwania, codzienne ''szperanie'' w internecie w poszukiwaniu jakiejś najmniejszej wzmianki lub przecieku, ''świętowanie'' każdego nowego udostępnionego przez zespół kawałka. Ba, raz nawet czekałem całą noc aby usłyszeć amerykańskie premiery radiowe ''Black'' i ''Built to Fall''. I w końcu nadszedł ten dzień. Światło dzienne ujrzała płyta, która miała udowodnić... wróć. W ogóle miała cokolwiek udowadniać? Może to, że Trivium stworzy coś zupełnie nowego i jedynego w swoim rodzaju? Nie sądzę, nawet sam uważam (choć to mój ulubiony zespół), że Trivium mimo swojego mniej lub bardziej oryginalnego stylu (nawet ze wskazaniem na to pierwsze) nie tworzy nic nowatorskiego, tylko czerpie z wielu źródeł potrafiąc to wszystko zgrabnie połączyć. Więc może miała udowodnić, że zespół po ''Shogunie'' zabrnie w jeszcze głębsze eksperymentowanie ku mniejszej lub większej uciesze fanów? Też nie, bowiem od samego początku dochodziły do nas wieści, które temu przeczyły. ''Zapomnijcie o długich, progresywnych utworach z ''Shoguna''. Nowe kawałki będą krótsze, mniej rozbudowane, bardziej szybkie i chwytliwe.'' - Tak mniej więcej sprawę przedstawiał na początku nagrywania ''In Waves'' gitarzysta zespołu. I nie pomylił się. Amatorzy ''Shoguna'' zostali więc ostrzeżeni i mogli już w zasadzie przestać ostrzyć sobie ząbki na bardziej progresywne eksperymenty. Więc co w końcu miało udowodnić ''In Waves''? Myślę, że nic. To miała być po prostu świetna i chwytliwa, a do tego najlepsza, płyta Trivium (jak zapowiadał sam Heafy). I taka jest. Z jednym małym ''ale''. Niestety nie jest najlepsza.

  Jeśli miało się do czynienia ze wszystkimi krążkami Trivium (oczywiście tego nie wymagam :P), to od razu słychać jaką drogę przebył wokal Matt'a od ''Ember to Inferno'' aż do ''In Waves''. Nawet słychać znaczne postępy poczynione od niedawnego ''Shoguna''. Wokale po prostu błyszczą. Widać to w śpiewanych zwrotkach (''Of All These Yesterdays''), przejściach (''Caustic Are the Ties That Bind'') czy po prostu w większości refrenów, które dzięki temu dużo zyskują. Brawo, tak trzymać. Jeśli zaś chodzi o growl, istotnych zmian nie zauważam, jest taki jaki powinien być. Druga rzecz bez której nie mogę przejść obojętnie, to oczywiście zmiana bębniarza, którego ''In Waves'' jest przecież pierwszym poważnym sprawdzianem. Myślę, że zdał go śpiewająco. Choć bardzo żałowałem, że zespół stracił część swojego charakteru po odejściu Travisa, to jednak Nick szybko przekonał mnie do siebie tym, co wyczynia na najnowszej płycie aż do tego stopnia, że śmiem nawet stwierdzić, że owa zmiana za bębnami wyszła Trivium na dobre. Dzięki niemu kocham szaleńcze tempo przejścia na ''Chaos Reigns'', ostatni refren w ''Forsake Not The Dream'' czy trochę toporny, ale mimo wszystko miażdżący ''Dusk Dismantled''. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko złożyć kolejne gratulacje i życzyć powodzenia w dalszej pracy.

  Czym jednak jest to całe ''In Waves''? Jak je opisać? Najbardziej trafnym stwierdzeniem będzie po prostu to, że jest to nic innego, jak podsumowanie dotychczasowych osiągnięć zespołu. Trivium w mistrzowski sposób połączyło wszystkie do tej pory znane im patenty i... bum. Mamy ''In Waves''. Najlepszym dowodem na to o czym piszę, jest po prostu duża różnorodność kompozycji. Wystarczy porównać wyżej wymieniony ''Chaos Reigns'' z radiowym wręcz ''A Grey So Dark'', a od razu widać ogromną przepaść jaka zionie pomiędzy nimi. Innymi słowy, każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Jednak co zrobić gdy jedni zapragną więcej kawałków a la ''Black'' a innym zamarzy się więcej kombajnów w stylu ''A Skyline's Severance''? Nic. Stąd też może wynikać cała paleta ocen wystawianych przez recenzentów, które Adam zaprezentował w swojej recenzji. Osobiście podoba mi się każdy styl zaprezentowany na ''In Waves'', więc mnie ten problem nie dotyczy.

  Mocne strony albumu? Chwytliwość prawie każdego kawałka. Czasem mam dylemat, który refren z płyty sobie ponucić, bo zawsze do głowy pcha mi się kilka na raz. Niektóre z nich na pewno idealnie sprawdzą się na koncertach - chociażby ''Watch the World Burn'' czy ''Forsake Not The Dream'', który za każdym razem wywołuje u mnie radosne przytupywanie. Cieszą też ciekawe zabiegi, takie jak genialne rozwinięcie w ''Caustic Are the Ties That Bind'' czy pięknie zaśpiewane zwrotki w ''Of All These Yesterdays'', która częściowo może uchodzić za pierwszą balladę Trivium. Bardzo podobają mi się również instrumentalki - marszowy ''Capsizing the Sea'', przywołujące na myśl bezkresną pustynię ''Ensnare the Sun'' i ciekawie zakończony ''Leaving This World Behind''. Oczywiście nie uważam ich za mocną stronę ''In Waves'', jednak dobrze wpasowują się w całość płyty, a skoro piszę o tym co mi się podoba, to chciałem wspomnieć również o nich. Moje ulubione kawałki? Numero uno to chyba gigant w postaci ''Caustic Are the Ties That Bind'' za genialną solówkę  i rozwinięcie oraz kapitalne zwrotki, czyli w sumie za całość. Szczenięcą miłością pokochałem również króciutki ''A Grey So Dark'', ale mam słabość do takich kawałków. Niewątpliwie wśród najlepszych znajduje się też ''A Skyline's Severance'' za chwytliwy wstęp, zabójczą moc i mistrzowskie zakończenie. Szczerze mówiąc, to w każdym kawałku odnajduję coś, co pozwala mi przekonać się, że jest bardzo dobry. Nawet początkowa niechęć do ''Chaos Reigns'' zniknęła po kolejnych przesłuchaniach. ''In Waves'' jako całość potrafi niebezpiecznie się wkręcić.

  A co mnie ubodło? Można pomyśleć, że nic skoro bardzo lubię każdy kawałek, jednak jest taka jedna rzecz. Mianowicie chodzi o to, że zespół hucznie obiecywał, że będzie to najlepsza technicznie płyta. I pod niektórymi względami tak jest - wokal czy budowa niektórych utworów jest naprawdę świetna, ale jeśli spojrzeć np. na solówki, to już nie jest tak różowo. Fakt, takie kawałki jak wałkowany przeze mnie w kółko ''Caustic Are the Ties That Bind'' czy ''A Skyline's Severance'' dobitnie udowadniają, że chłopaki nie zaczęli grać prymitywu, ale w innych kawałkach sola są już mniej wyszukane czy zbyt krótkie lub co gorsza, nie ma ich wcale, co może niestety doskwierać. Skoro jestem już przy wadach, to pozwolę sobie jeszcze raz odnieść się do wady, którą według Adama jest brak pasji i spontaniczności, czyli nadmierne rzemieślnictwo ,z którym się nie zgodziłem (dla wnikliwch - moja litania pod jego recenzją). I dalej się nie zgadzam. Bowiem nie znam metalowych zespołów (nie mówię, że ich nie ma), które wbijają ''na spontanie'' do studia żeby nagrać płytę, aby nie było czuć rzemieślnictwa (no, może Motorhead). Znam tylko jeden zespół, który każdy swój krążek robi na pełnym ''spontanie''(dosłownie) a i tak zawsze wychodzi z tego coś bardzo dobrego. Tym zespołem jest Ortega Cartel, jednak chłopaki z tego składu tworzą rap, więc nie pasuje to do omawianej tu kwestii. Jedyną rzeczą, która może być na poparcie rzemieślnictwa jako wady jest czas powstawania albumu, a były to aż trzy lata. Lecz gdyby zespół wypuścił płytkę rok wcześniej to czy byłaby taka dobra jak jest teraz?

   Kończąc moją prywatną "Iliadę'' o ''In Waves'' chcę napisać tylko, że jest to recenzja z fanowskiego punktu widzenia i nie zdziwię się jeśli niektórym płyta się nie spodoba, innych odrzuci jak po bliskim wystrzale z shotguna, dla jeszcze innych będzie średniakiem czy też krokiem wstecz bo liczyli na coś innego. Każdy przecież ma prawo do własnej opinii, a w naszej mocy leży tylko ciekawa dyskusja skąd się ona wzięła. Nie zdziwię się również, jeśli dla niektórych płyta będzie wyśmienita lub po prostu znajdą na niej coś dla siebie, co pozwoli im do niej wracać. Myliłem się ponad miesiąc temu pisząc w ''pierwszym kęsie'', że od zespołu dostanę prezent w postaci ''Ascendancy vol. II''. Nic bardziej mylnego, dostałem coś zupełnie, zupełnie innego. Nie mniej, dalej jest to prezent. Pewnie zastanawiacie się (o ile chciało się Wam to wszystko czytać), jaką wystawię ocenę płycie, na której każdy utwór jest mi bardzo bliski. W mojej ocenie ''In Waves'' nie przebija ''Ascendancy'', bowiem posiadam do niej zbyt wielki sentyment i zbyt wielkim darzę ją uczuciem. Jednak jako podsumowanie tego, co Trivium nagrało do tej pory, ''In Waves'' wypada świetnie i w starciu z innymi płytami, ''Ember to Inferno'' i ''The Crusade'' bezskutecznie kruszą kopie na ''In Waves'', a nawet ''Shogun'' w walce w zwarciu z najnowszą płytą po straceniu równowagi zdziwiony spada z rumaka, zaś ''In Waves'' wraca z tych potyczek z otwartą przyłbicą. Uwielbiam ten krążek.

Moja ocena : 9,5/10  

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

MUZYKA. Miniaturki - część 10 (Human Mastication, Revolting, Psycho)

Czas na malutki jubileusz, czyli na dziesiątą część miniaturek. Tym razem odnalazłem trzy zespoły z różnych krajów grające death metal. Nie są to jednak "wyjadacze" gatunku...

 Human Mastication - Persecute to Bloodbath

  Jakiś czas temu natknąłem się na formację (pseudo) Apostles of Perversion. Myślałem, że prędko nie spotkam czegoś równie beznadziejnego, ale teraz muszę przyznać, iż sie myliłem. Wszystko za sprawą "wielkich inaczej" z Filipin. Serwują nam oni brutal death metal na najniższym światowym poziomie. Ich muzyka to: "żart, skecz, humoreska...nie wiem, jak mam nazwać to badziewie".Totalne nieporozumienie.Nazwanie Human Mastication zespołym muzycznym jest gruba przesadą.Brzmienie nie stoi na żadnym poziomie. Totalny chaos, dysharmonia, brak jakiejkolwiek melodii. Myślę, że oni sami nie wiedzieli, co chcą zrobić ze swoimi instrumentami. Wokal...ciekawe, czy naprawdę coś śpiewa.

Ocena:0/10

 Revolting - In Grisly Rapture

   Niby nie jest źle. Nienajgorszy wokal, poprawna gra instrumentów. Mimo tego Szwedom z Revolting czegoś brakuje. Na "In Grisly Rapture nie ma jakiegoś konkretego pomysłu na odpalenie naprawdę ciężkiej artylerii w postaci typowych muzycznych "killerów", co sprawia, iż płyta jest zbyt jednostajna, a co za tym idzie - męczy.Kolejne utwory wydają się być dość podobne i tak naprawdę już w połowie albumu jasne staje się to,że "In Grisly Rapture" raczej już do końca nie zaskoczy nas niczym nadzwyczaj ciekawym.




Ocena:4,5/10

Psycho - Pain Addict Pigs

   Rzeczą wyróżniającą death metalowy zespół Psycho jest ich narodowość. Pochodzą oni bowiem z Singapuru, a muszę przyznać, iż uwielbiam wyszukiwać bandów z tak "nietypowych" krajów. Muzyka prezentowana przez nich nie jest jakąś brutalną death metalową masakrą, której ostatnio mam dość, gdyż natykam się na brutal death dość miernej jakości (choćby Filipińczycy z Human Mastication), ale całkiem łatwą w odbiorze, choć rewelacji też nie ma. Skrzeczący wokal, niezłe partie instrumentów, a przede wszystkim wyrazista gra basisty, co jest tutaj dużym plusem. Bas słychać wyraźnie w każdym numerze i nie wtapia się on w grę gitar, które swoją drogą też momentami zagrają nam na "Pain Addict Pigs" naprawdę nieźle.

Ocena:5,5/10

niedziela, 21 sierpnia 2011

Andriej Bielanin: Moja żona wiedźma

Liczba stron: 552
Wydawca: Fabryka Słów

(A dlaczego by nie o książce? Ostrzegam tylko, że w tej dziedzinie sztuki naprawdę ciężko mną wstrząsnąć :) )

   Szerzy nam się na rynku rosyjska fantastyka, to fakt niepodważalny. I minusów tej literackiej wolty ciężko raczej się doszukać; kto nie lubi, nie czyta, wiadomo. Jeżeli jednak wcześniej wzdychaliśmy do nielicznych wąsaczy z Kraju Lejącej się Gorzałki, możemy w końcu poczuć się jak przysłowiowa rybka w wodzie, mogąc dokonywać wyboru z szerokiej palety autorów. Swoje pięć groszy w temacie (czy też nawet pięć złotych) dołożyła Fabryka Słów, wśród której bogatej kolekcji znaleźć możemy wybrane powieści Andrieja Bielanina, domniemanego herszta humorystycznego odłamu rosyjskiej fantastyki. I zaczęła od "Mojej żony wiedźmy" właśnie.

   Siergiej Gniedin to poeta z - jak twierdzi się na kartach powieści - prawdziwym talentem od Boga. A do tego swój chłop, lekkoduszny i sympatyczny, choć stroniący od alkoholu (czyżby nierodowity mieszkaniec Mateczki Rosji?). Jak się zakocha, to na amen. Jeżeli na amen, to nie ma innego wyjścia, niż zaprowadzenie ukochanej do urzędu stanu cywilnego i szybki ożenek. Co jednak, gdy takiemu niezdrowemu romantykowi świeża małżonka wyjawi, iż odziedziczyła po babci nietypowy dar - czarodziejski fach? 

  Nic, można się przyzwyczaić, przynajmniej - cytując hasło promocyjne z okładki książki Bielanina - znika problem kto pozmywa po kolacji. Siergiejowi nie dane jednak będzie tak szybko szczęśliwe happily ever after. Pewnego dnia ukochana znika, a nasz poeta nie boi się ruszyć za nią w jedyne miejsce, którego obiecywał nigdy nie odwiedzać - Ciemne Światy, czyli rzeczywistości, w których coś poszło inaczej niż u nas. Ot, szaleją hiszpańskie inkwizycje, wciąż żyją norweskie bóstwa, na świecie nie ma istot pozamagicznych lub rosyjscy panicze polujący bez przerwy na niedźwiedzie żenią się z wampirzycami. Okaże się także, że recytowana poezja ma tam inne, o wiele bardziej potężne efekty niż poruszanie artystycznej duszy. W swojej wielkiej misji ratunkowej nie będzie sam, bowiem już chwilę po zniknięciu małżonki w kuchni skromnego petersburskiego mieszkania zastanie swojego anioła stróża, Ancyfera i... jego piekielne przeciwieństwo - Farmazona.

   Odwzorowujące duszę bohatera istoty to niepodważalnie największy plus "Mojej żony wiedźmy". Ancyfer będzie odradzał alkohol, pakowanie się w kłopoty, kłamanie, radzić będzie bez przerwy pokorą i modlitwą, gdy Farmazon z chęcią wypełni pusty kieliszek, "przypadkiem" zapląta bohatera w jakąś intrygę, nie raz pomoże złamać ósme przykazanie Dekalogu i wspomoże bohatera w bójkach. Nie obędzie się także bez znanych ze starych animacji kłótni na ramionach bohatera, bójek, przezwisk, a nawet łamania zasad swojej profesji w celu pomocy lekkodusznemu poecie. Napisane prostym językiem dialogi aż iskrzą i wielokrotnie wywołują uśmiech pod nosem.

   Inaczej ma się sprawa z całą fabułą, która wydaje się tym całym poszukiwaniem utraconej kochanki usprawiedliwiać chęć wrzucenia do jednej książki jak największej ilości różnorodnych pomysłów, światów i postaci. W efekcie powstaje fantastyczno - mitologiczny kocioł, bliższy swą konstrukcją do klasycznej powieści łotrzykowskiej / przygodowej. Bielanin zdaje się nie przejmować mnożącymi się w oczach, ciekawszymi (jak wizyta w Asgardzie lub polowanie na wampirzycę) lub nie (inkwizycyjna awantura w Hiszpanii i pomoc armii zmutowanych szczurów) wątkami i - co ciekawe - całkiem przyjemnie wszystko ze sobą związuje w dwóch ostatnich, zdecydowanie najlepszych "aktach". Nie ma tu jednak mowy o głębszym przesłaniu. "Moją żonę wiedźmę" czyta się dla przyjemności i świeżych pomysłów, których, jak widać, autorowi nie brakuje.

  Gdybym miał wskazać potencjalnego odbiorcę powieści Bielanina, wskazałbym... nie, nie siebie, choć i ja spędziłem z "Moją żoną wiedźmą" miłe chwile. To rzecz dla rozkochanych w lżejszej fantastyce, szukających ciągle przygód moli książkowych. Lub czytelników lubiących błyskotliwe dialogi i ciekawszy humor sytuacyjny niż ten znany z telewizji. Można spróbować, zgrzytów zębów z powodu wywalonych w błoto pieniążków nie musicie się obawiać.

Ocena: 6,5/10

sobota, 20 sierpnia 2011

MUZYKA. Miniaturki - część 9 (Resistiendo Ante Todo, Axegressor, Godslave)

  Nie ukrywam, że thrash metal to jeden z moich ulubionych gatunków muzycznych. Właśnie dlatego dziewiąta część miniaturek jest kontynuacją poprzedniej, w której również skupiłem się na tym gatunku metalowego rzemiosła.

Resistiendo Ante Todo – Resistiendo Ante Todo

  Kolejny przedstawiciel Ameryki Południowej. Ostatnio już miałem okazję się przekonać o słabości Kolumbijczyków i przeciętności Brazylijczyków. Czas na Argentynę, której jest znacznie bliżej do tych drugich, gdyż Kolumbijski Ursus niszczą bez żadnych problemów. Nie jest to żadna rewelacja, ale momentami jest naprawdę ciekawie. Na szczególną uwagę zasługuje otwierające „Resistiendo Ante Todo” intro oraz bardzo dobry kawałek „No Cambiare” z wyjebiście chwytliwym refrenem.




Ocena: 5/10

Axegressor – Next

  Finowie z Axegressor grają ciekawy, agresywny thrash, który może się podobać. Na albumie „Next” usłyszymy szybkie tempa, melodyjne gitary i nieco kojarzący się z Children of Bodom wokal. To wszystko sprawia, iż o tej płycie mogę spokojnie napisać, że jest jedną z lepszych rzeczy tego gatunku jaką miałem okazję usłyszeć na przestrzeni ostatniego miesiąca.






Ocena: 6/10

Godslave – Into the Black

   Z niemieckim Godslave rzecz ma się całkiem podobnie do wspomnianego wyżej Axegressor. Album „Into the Black” stoi na całkiem niezłym poziomie. Otrzymamy tutaj bowiem prawie pięćdziesiąt minut thrashu, który jest agresywny, lecz i melodyjny. Całkiem przyjemne dla ucha solówki i dobry wokal to kolejne atuty płyty, która również wybija się nieco na tle ostatnio wysłuchanych przeze mnie longplay’ów.





Ocena: 6/10

środa, 17 sierpnia 2011

Pierwsza rocznica Wyspy Jowisza!

  Stało się, jesteśmy w Sieci od dwunastu miesięcy, to wielki moment dla całej ekipy. Postój, który możecie zauważyć od kilku dni na stronce, to skutek wakacji nad polskim "morzem" - zasłużyliśmy sobie. Jesteśmy jednak na tyle sprytni, że ustawiliśmy zawczasu datę publikacji poniższego tekstu, dlatego my opalamy się na raka (a przynajmniej mieliśmy taką nadzieję, pisząc tę notatkę) i pijemy chłodne piwko w cieniu palm (czyt. wydm), a automat ogłasza rocznicę za nas. Blisko od tego do wizji wielkiej rebelii maszyn ze Skyline'u, dlatego zaryzykowaliśmy podobny wybryk wyłącznie raz. Do pełnej działalności strona wróci wraz z nami, to znaczy od 20 sierpnia. Ale zostańcie na chwilkę, nie zamykajcie jeszcze okienka! Przygotowaliśmy kilka ciekawostek z okazji rocznicy i krótkie podsumowanie naszej dotychczasowej działalności.

  Jak widać, Wyspa Jowisza przeszła niemały lifting. Wylecieliśmy tam, gdzie nasze miejsce - w kosmos. Kacper Snoch zrobił nam rozmarzone logo, a Adam doprowadził swoje oczy do stanu zagrożenia, wkładając alfabetycznie wszystkie teksty w postaci bezpośrednich linków do ekonomicznych zakładek. Pojawiła się strona "O nas", coby straszyć Was wszystkich naszymi wykrzywionymi buźkami o każdej porze dnia i nocy (galeria potępieńców zostanie uzupełniona jeszcze o dwa eksponaty - Emilkę i Michała) i wyjaśnić jasno, ile osób stoi za sukcesem Wyspy Jowisza.

  I nie przesadzamy z tym sukcesem. Przez rok działalności kolejna myśloodsiewnia Adama Piechoty zamieniła się w to "niezależne źródełko publicystyki", zrzeszające różnych domorosłych pseudokrytyków i cytowane niejednokrotnie w pierwszym polskim serwisie agregacyjnym Megarecenzje obok takich tuzów jak Artrock i RockArea (w której notabene na stanowisku redakcyjnym również znajdziecie Adama). Liczba wyświetleń naszego adresu w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy przekroczyła 35 tysięcy (jak na "blog" - imponująca). Cieszy nas fakt, że do najczęściej czytanych wypocin należą nie tylko recenzje muzyczne, w "chwalebnej pierwszej dziesiątce" znajdują się również trzy teksty o filmach, jeden o grach oraz... primaaprilisowy żart Bartka o nowym wydawnictwie grupy Tool, o który dostaliśmy nawet telefony od podnieconych do granic możliwości fanów z prośbą o "podzielenie się". Strona O Nas, choć na Wyspie zaledwie od kilku dni, również zdaje się Was bardzo interesować. Pojawiła się teoria, że to zasługa Filipowej brody.

  Lubimy komentarze. Normalka, każdy chce przeczytać opinię innych na temat swoich wypocin. Z chęcią przedstawimy kilka najciekawszych, czyli te, o których najprawdopodobniej nigdy nie zapomnimy. Ostrzegamy, zachowana zostanie oryginalna pisownia...
  - Uwielbiam te określenia typu 'bas miażdżył jajka'. (relacja z Coke Music Festival 2010, Adaśkowa "oryginalność" językowa została doceniona po raz pierwszy i ostatni)
  - denerwuja mnie wszedobylscy krytycy dumnie wscibiajacy swe nosy gdzie tylko moga cos naszczekac. Wasze recenzyjki nie zmienia nikomu ani radosci ani zawodu zwiazanego z dzielem a wasza natchniona misja zaszufladkowania wszystkiego w skale od jeden do dziesieciu to jakis smutny zart. (recenzja Pure Reason Revolution - "Hammer and Anvil", ktoś się nie znał na smutnych żartach)
  - Pisanie "czytelnik" i "twój" wielką litera jest pedalskie. Autorze, jesteś pedałem? (recenzja solowej płytki Piotra Roguckiego, ktoś odkrył orientację Adama)
  - idź głąbie na grzyby albo weź się za nauke zamiast brednie wypisywać na temat żałosnej płyty.
ps. ogarnij gust 14 latka (jak wyżej, anonimowa porada dla Adama)
  - płyta wymiata i chuj! (primaaprilisowy żart Bartka, okazuje się, że ktoś jednak nowego Toola już zna)
  - Nie chcę mi się czytać, ale i tak zrąbane(jak wyżej, ktoś nie lubi Toola, nawet tego zmyślonego)
  - Ach, dobra, nie wymagam czegoś takiego jak gust od człowieka, który ocenił Blooddrunk (album Children of Bodom - przyp. redakcja) na więcej niż 1...(Bartkowe Miniaturki, anonimowy antyczytelnik stawia gust naszego autora pod nietypowym znakiem zapytania)
  - chuj wiesz (czyżby Filip nie wiedział za wiele o ostatniej płycie Strachów na Lachy?)

  Na koniec słowa podziękowania. Dla Ciebie, drogi Czytelniku, za Twą obecność. Przecież gdyby nie Wasze zainteresowania, Wyspa Jowisza nigdy nie dorobiłaby się takiego, z braku lepszego słowa powiedzmy "statusu". Mało który blog, stworzony od podstaw przez osoby niepubliczne i zdrowe przy zmysłach, może pochwalić się równą popularnością. Mamy zamiar kontynuować naszą "natchnioną misję" i za rok podziękować raz jeszcze - jako jeszcze mocniejsza ekipa i jeszcze większej grupie czytelników. Na razie jednak browar (tudzież wino, whisky, brandy, tequila, zielona herbata lub biedronkowy Be Power) w dłoń i do dna za naszą rocznicę! Wracamy niebawem :)

Ekipa Wyspy Jowisza

czwartek, 11 sierpnia 2011

Metal Hammer Festival 2011 - Katowicki Spodek

  Kiedy w zeszłym roku wybierałem się na Metal Hammera główną gwiazdą był Korn. Zespół, który cenię i lubię, jednak zespół nie będący wtedy moim priorytetem. Ja jechałem przede wszystkim po to, aby ujrzeć Szwedów z formacji Opeth.  Tym razem było inaczej. Najważniejszym punktem tegorocznego festiwalu była dla mnie gwiazda wieczoru, czyli brytyjska legenda New Wave of Biritsh Heavy Metal – Judas Priest.

  Rok temu podczas MH nie spotkałem chyba nikogo w koszulce Judaszów – byłem chyba jedyny :D. W tym roku chodzące po Spodku koszulki Judas Priest dominowały obok koszulek… Iron Maiden. Nie zabrakło jednak oddanych fanów takich zespołów, jak Vader, Exodus, czy Morbid Angel. Zabrakło jednak stoiska z jedzeniem – jedno na cały Spodek? WTF!? Pomijając małe niedociągnięcia, czas skupić się na muzyce. Metal Hammer A.D. 2010 był dość lekkim, jeśli tak można powiedzieć, festiwalem, jak na imprezę metalową. Katatonia, Riverside, Pain of Salvation, czy Votum nie są zespołami grającymi muzykę „czysto” metalową. Organizatorzy postanowili więc zadbać o to, aby tegoroczna edycja MH była naprawdę mocna – i była.

  Rok temu spóźniłem się troszeczkę na otwierający koncert zespół Votum. Także podczas tegorocznego festiwalu nie omieszkałem chwilkę się spóźnić. Kiedy wszedłem do Spodka, na scenie była już grupa Animations. Nie spieszyło mi się zbytnio, więc zająłem się spokojnym ogarnięciem sytuacji, toaletą i stoiskiem z hot dogami, gdzie kolejki jeszcze pozwalały mieć nadzieje na spożycie czegokolwiek. W momencie gdy szedłem już na halę, grali panowie z Soulburners. Potraktowałem to jako małe przetarcie przed większymi zespołami. Nic szczególnego. Źle nie było, choć słabo było słychać wokal. Tak naprawdę Metal Hammer A.D. 2011 zaczął się jednak w momencie, w którym na scenie pojawił się zespół Mech. Stara polska formacja, która najbardziej zawsze kojarzyła mi się ze znakomitą grą FPP – „Painkiller”. Do tej gry panowie stworzyli calutki soundtrack, dzięki czemu szpila się w nią tak wspaniale. I już na sam początek, gdy na scenie pojawili się we trójkę (jeszcze bez wokalisty), dali czadu z gitarowym kawałkiem z tej właśnie gry (nie pamiętam, która to była runda – chyba doki). Od razu poznałem ten potężny riff grany przez Chancewicza, który miał na sobie ładny, biały kapelusik. Po chwili na scenę wszedł Maciej Januszko i tak grupa zaczęła swój występ na dobre, grając między innymi takie szlagiery jak „Piłem z diabłem bruderschaft”, „Twój morderca”, czy wreszcie „Painkiller”. W pewnym momencie Januszko powiedział: „przekażcie swoim rodzicom, że my jeszcze żyjemy” – przekazane :D. Na koniec gitarzysta rozwalił swoją gitarę o podłogę, a jej resztki poleciały w publiczność. (pewnie źle wspomina następne części "Painkillera" :D - dop. Adam)

  Około godziny 16:00 na scenie miał zameldować się brytyjski zespół Tank. Jeden z przedstawicieli nurtu New Wave of British Heavy Metal promuje wciąż swoją zeszłoroczną płytę „War Machine”, której wydawcą jest polski Metal Mind. Czołg wypadł całkiem nieźle, grając melodyjną i wpadającą w ucho muzykę. Przyznam szczerze, że nigdy za bardzo nie zagłębiłem się w ich twórczość, choć NWoBHM to według mnie jedna z najlepszych rzeczy w muzyce metalowej. Publiczność bawiła się bardzo dobrze, a w moim odczuciu najlepiej wypadł kawałek „Phoenix Rising”. Pozostało czekać na kolejny polski cios – Vader.

  Konferansjer zapowiedział zespół, który za kilka dni wydaje płytę, będącą swego rodzaju powrotem do korzeni. Chodzi oczywiście o nawiązanie do, jak to on powiedział, najsłynniejszej deathmetalowej demówki świata – „Morbid Reich”. Nowy album Vadera nazywa się w końcu „Welcome to the Morbid Reich”. No i cóż... Zawiódł mnie fakt, iż z nowego albumu usłyszeliśmy jedynie singiel – „Come And See My Sacrifice”. Liczyłem, że zespół zdecyduje się na zagranie czegoś więcej, skoro płyta praktycznie już wbiega do naszych sklepów – nic z tego. Vader zagrał jednak naprawdę dobre numery i zostawił na scenie dużo pozytywnej energii przed kolejnymi zespołami. Panowie weszli oczywiście przy muzyce z „Gwiezdnych Wojen”. Po chwili zaczęli z albumem „Necropolis”. Zaserwowali nam miażdżące: „Devilizer” oraz „Rise of the Undead” – było naprawdę dobrze. Powrócili także do starszych albumów (choćby „Black to the Blind”), ale czegoś mi jednak w występie polaków zabrakło. Liczyłem na gromiące kawałki, jak „Helleluyah (Go is Dead)" oraz „Dark Transmission”, które moim zdaniem na koncert są wprost idealne.  Zamiast tego pierwszego dostaliśmy innego przedstawiciela płyty „Impressions In Blood” – „Shadowfear” (chyba najgorszy wybór, jaki mógł tylko paść), a z płyty „The Beast” Vader nie zagrał ani jednego kawałka. Na koniec poszedł za to znakomity Slayer’owy cover – „Raining Blood”, który wypadł naprawdę bardzo dobrze. Liczyłem na nieco lepszy (w moim odczuciu) repertuar, ale i tak ogólnie rzecz biorąc Vader wypadł pozytywnie.

  Exodus to zespół, na który czekałem z ogromnymi nadziejami. Jestem w końcu wielkim fanem thrash metalu, a Exodus to też nie byle jaki przedstawiciel tego właśnie gatunku. Konferansjer zapowiedział, iż zespół przygotował dla nas „A Lesson In Violence”, a Gary Holt będzie sprawdzał zeszyty – „kto nie odrobił będzie miał przesrane!”. Z wielką przykrością muszę przyznać, że po tym zespole spodziewałem się znacznie więcej i jest to dla mnie największe rozczarowanie tegorocznego festiwalu. Czegoś mi po prostu zabrakło. Na początku wiało nudą. Lepiej zrobiło się kiedy poszedł „War is My Shepherd”, jednak zaraz po nim spodziewałem się numeru „Blacklist”, którego już zabrakło. Kilka niezłych numerów to zdecydowanie za mało, bym mógł powiedzieć, iż Exodus spełnił moje oczekiwania.

  Tuż przed godziną 20:00 na scenie miał się zameldować zespół, którego album „Covenant” z roku 1993 jest najlepiej sprzedającym się krążkiem w historii death metalu. Do tego ich gitarzysta Trey Azagthoth jest przez wielu uznawany za najwybitniejszego death-gitarzystę wszech czasów. Nadzieje więc znów powinny być wielkie. Już przed ich występem na scenie zawieszona została wielka flaga z logiem zespołu. Zanim zespół wszedł na scenę, flaga spadła. Potem znów się pojawiła, lecz zaczęła się kołysać. Kiedy Morbid Angel pojawił się na scenie flaga wisiała nierówno, ale dość szybko poradzono sobie z tym „arcytrudnym” zadaniem poprawnego zawieszenia flagi zespołu, po której bokach widniała okładka ich najnowszego wydawnictwa – „Illud Divinum Insanus”. Najbardziej czekałem właśnie na numery z tej płyty. Doczekałem się trzech kawałków, które wypadły naprawdę bardzo dobrze. Były to: „Existo Vulgore”, „Nevermore” oraz „I am Morbid”, przed którym wokalista zadał publiczności jedno bardzo ważne pytanie: „Are you morbid!?”. Niestety zabrakło z nowej płyty numerów, na które czekałem najbardziej. Mam tutaj na myśli najbardziej eksperymentalne rzeczy jakie Morbid Angel nagrał: „Too Extreme!”, Destructors VS. Earth” i „Radicult”. Zespół nie zdecydował się „ryzykować” i zagrać na żywo choćby jeden z wymienionych – szkoda. Zamiast tego dostaliśmy kilka starszych numerów, dzięki czemu fani mogli się „rozpłynąć”. Tak było, choćby przy „Angel of Disease” i „God of Emptiness”. Ogólnie: całkiem nieźle, ale bez rewelacji.

  Ostatnią nadzieją tego wieczoru na coś naprawdę wielkiego była formacja Judas Priest. Oczekiwania były wielkie. Halford i chłopaki mięli dostać aż sto trzydzieści minut – jest to naprawdę godny ich czas. Około godziny 21:20 scena była zasłonięta wielką kurtyną, na której widniał napis „Epitaph”. W pewnym momencie zgasło światło, co sprawiło, że publiczność oszalała. Wszyscy oczekiwali aż kurtyna opadnie. Po chwili zaczęła się świecić na czerwono, a jeszcze chwilę potem opadła – nareszcie. W ten sposób swoje show rozpoczęli Judasi, którzy scenę mięli zrobioną wyraźnie pod siebie. Miejsca było o wiele więcej, co służyło im przez cały występ. Na początek „Rapid Fire” z płyty „British Steel”. Na ekranie pojawił się widok płonącego miasta. Od tej pory wszystkiego było pełno: buchające we wszystkie strony ognie, strzelające po Spodku kolorowe lasery. Na scenie byli w końcu „Metal Gods” – i ten numer pojawił się również jako drugi. 

  Judas Priest zrobiło nam wielką podróż po swojej dyskografii. Zagrali kawałki z wszystkich płyt, na których śpiewał Rob Halford. Pominęli jedynie „Jugulator” i „Demolition” (z Timem "Ripperem" Owensem). Mogliśmy doświadczyć nawet kawałka z tak starej płyty, jak „Rocka Rolla”. Kiedy na ekranie pojawiła się okładka z kapslem Coca-Coli było jasne, że za chwilę usłyszymy „Never Satisfied”, o którym Halford powiedział, że to fantastyczny numer (dziwne, bo kiedyś ponoć stwierdził, że nie znosi swojego debiutu). Zaskoczyło mnie to, że zespół zagrał mój ulubiony track – „Night Crawler”. Nie spodziewałem się tego, ale byłem wręcz wniebowzięty. Klimat rodem z dobrego horroru na żywo wypadł równie genialnie, co na płycie „Painkiller”. Skoro już mowa o tym krążku - jednym z najlepszych momentów koncertu była oczywiście chwila, w której na ekranie można było ujrzeć obracająca się tej właśnie płyty okładkę. Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, co za moment usłyszymy, to Scott Travis szybko je rozwiał rozpoczynając swoją słynną kanonadę perkusyjną. W ten sposób rozpoczął się tytułowy „Painkiller”. Genialnie zaprezentowali się oczywiście Glenn Tipton oraz Richie Faulkner na gitarach (brak Downinga na koncercie był praktycznie nieodczuwalny). W tej kompozycji Robertowi zdarzyło się nawet zagrowlować (dwukrotnie!). 

  Z „Sad Wings of Destiny” usłyszeliśmy „Victim of Changes” (wtedy po raz pierwszy wystrzeliły lasery w stronę publiczności). Z „Sin After Sin dostaliśmy dwie kompozycje: „Starbreaker” oraz „Diamonds & Rust”, a z albumu „Stained Class” odwiedziła nas kultowa pół-ballada „Beyond the Realms of Death”. Nie było oczywiście mowy o pominięciu takiego LP jak „Killimg Machine”. Priest zaserwował nam „The Green Manalishi (With the Two-Pronged Crown)” oraz kolejny szlagier – „Hell Bent For Leather”. Na początku tego drugiego buchnął dym, a Halford wjechał na scenę swoim motorem, co wywołało wśród publiki ogromny entuzjazm. Muszę przyznać, że sam długo czekałem na ten moment koncertu. Podczas „Breaking the Law” wokalista Judaszów nie zaśpiewał ani słowa, dając pobawić się publiczności. Frontman zespołu udowodnił też, iż ma wielkie poczucie humoru bawiąc się w ze swoimi fanami w powtarzania. Kiedy został na scenie sam, kazał powtarzać za sobą okrzyki typu: „jeee”. Wszyscy oczywiście głośno odpowiadali. W pewnym momencie Rob zrobił sobie jaja i do powtórzenia zaserwował okrzyk tak długi i wysoki, iż normalny śmiertelnik nie ma szans tego wyciągnąć. Zmieszani ludzie oczywiście się pogubili próbując to z siebie wydusić.
 Przedstawicielem płyty „Point of Entry” był, jak można się było spodziewać „Heading out to the Highway”, a „Defenders of the Faith” – „The Sentinel”. Gdy na ekranie pojawiła się okładka płyty „Turbo” po raz kolejny wystrzeliły lasery, a publika miała okazję pospiewać kolejny hit – „Turbo Lover”. Troszkę szkoda, że Judas Priest nie zagrało nam superszybkiego „Ram It Down”, ale zamist tego usłyszeliśmy „Blood Red Skies” które wypadło też naprawdę bardzo udanie. Z najnowszych dokonań zespołu także pojawiły się numery. Chociaż tylko dwa kawałki, to i tak było świetnie. Przed „Angel of Retribution” zgasły światła, a na ekranie pojawił się wielki, czarny anioł. Wtedy cały Spodek oczekiwał „Judas Rising”. Warto wspomnieć, że bogata scenografia, jaką mięli przygotowaną panowie z Judas Priest to nie tylko strzelające lasery, wybuchające dymy, ognie, które napieprzały idealnie równo w rytm muzyki (…się ktoś musiał przy tym cholernie napracować), ale także stroje wokalisty. Robert zmieniał bowiem strój średnio co dwa, trzy numery. Podczas kompozycji z płyty „Nostradamus” („Prophecy”) przebrał się za samego Nostradamusa. Srebrny kaptur zasłaniał jego twarz, a w lewej ręce dzierżył długi kostur zakończony znakiem firmowym Judaszów, czyli krzyżem, który ma wbity w siebie półokrąg, co tworzy trzy „zęby”. Pod koniec tego tracku wystrzeliły z niego płomienie, a wtedy Halford zszedł ze sceny, aby po raz kolejny zmienić przebranie. 

  Z płyty „Screaming for Vengeance” kawałki pojawiły się dosyć późno. Dostaliśmy jednak „You’ve Got Another Thing Comin” , a także poprzedzonego tradycyjnym intrem w postaci „The Hellion” – „Electric Eye”. Podczas tej kompozycji na ekranie pojawiło się wielkie oko rozglądające się po katowickim Spodku. Panowie kilka razy schodzili ze sceny, robiąc wszystkim troszkę stracha, że to już koniec. Po chwili jednak wracali i dalej robili swoje. Po raz ostatni miało to miejsce, gdy Travis został  sam na scenie i powiedział, że zagrają jeszcze jeden kawałek. Już wtedy wszyscy stali i oklaskiwali zespół. Na ekranie pojawił się wielki zegar, a wskazówka lekko przechyliła się za godzinę zwiastującą północ. Oczywiste wtedy było, że na koniec pójdzie „Living Afer Midnight”. Cały Spodek zaśpiewał refren razem z Halfordem, a nikt nawet nie odważył się już usiąść.

  Judas Priest dało koncert, który na pewno przejdzie do historii. Nigdy nie pojawili się w tym składzie w naszym kraju i prawdopodobnie już tego nie zrobią. Kto tego nie widział, ma czego żałować. Wspaniały popis genialnego zespołu – co klasa, to klasa. Metal Hammer A.D. 2011 był bardzo udanym festiwalem, ale warto zaznaczyć, iż różnica w jakości między gwiazdą wieczoru a resztą była wprost miażdżąca. W końcu to Judas Priest – „Metal Gods”.

Black River - Black River (2008)

1. Negative (4:07)
2. Free Man (4:16)
3. Night Lover (3:35)
4. Street Games (3:45)
5. Punky Blonde (2:08)
6. Crime Scene (4:46)
7. Fight (3:48)
8. Silence (4:39)
9. Fanatic (4:45)
10. Silence (acoustic) - bonus (4:07)

Całkowity czas: 39:56

  Tym którzy na co dzień nie stykają się z polską scena ciężkiego grania nazwa Neolithic może być obca, lecz nie sądzę, żeby w tym kraju nad Wisłą był ktoś, kto nie słyszał o takich rodzimych towarach importowych jak Behemoth, czy Vader. To co łączy te 3 zespoły to grupa Black River. Nie chodzi tu jednak o obniżone tony gitar i kanonadę perkusyjnych rytmów, ale o członków tej nomen omen supergrupy. Z Behemothem łączy ją osoba (nie, nie Nergala) gustującego w trupio-bladym makijażu basisty Oriona. Sekcję rytmiczną Black River tworzy też były pałker Vader, a obecnie norweskiego Dimmu Borgir i rodzimego Huntera- Daray. Na pewno wiele osób czytających tą recenzję skojarzy operującego chrapliwym wokalem Macieja Taffa ze znanego i cenionego, wielogatunkowego Rootwater. Za gitarowe brzmienie odpowiedzialność na siebie wzięli Artur „Art” Kempa (coraz popularniejszy Soulburners) oraz lider całego projektu- Piotr „Kay” Wtulich. Dlaczego wspomniałem na początku o Neolithic? Wszyscy wyżej wymienieni muzycy na gruzach Neolithic, której byli ostatnim składem założyli stonerowy twór o nazwie Black River. Ich debiutancki album ujrzał światło dzienne w maju 2008 roku. A krążek nosi nazwę po prostu „Black River”.

  Od pierwszych sekund albumu nie ma żadnych wątpliwości, że debiut to mocna, stoner-rockowa jazda. Sympatią do energetycznego gitarowego brzmienia czuje się od kiedy „Negative” rusza bez ostrzeżenia w duecie z perkusyjnym szaleństwem Daraya. Taff ze swoją naturalną zgrzytliwością i chrobotliwością idealnie wpasowuje się w rock’n’rollową ideę i nadaje charakterystyczny feeling każdej kompozycji. Moim faworytem jest drugi, mocno przebojowy (w rock’n’rollowym tego słowa znaczeniu) z rockowymi riffami „Free Man”. Powala już wstęp. Po perkusyjnym nabiciu Taff wykrzykuje „One, two, three, four!” (a już przy następnym przesłuchaniu każdy wykrzykuje to wraz z nim i tak za każdym razem), a głowa sama kołysze się w rytm muzyki. Jeśli ktoś po przesłuchaniu tego utworu nie będzie czuć jeszcze ducha tej prostej, ale zarazem mocnej i świetnie zagranej muzyki, powinien udać się na długotrwałą kurację złożoną z piosenek Motörhead i Mötley Crüe. Wspominając o zespole dobrze znanego wszystkim dziadka Lemmy’ego, podobieństwo w „Punky Blonde” do jego poczynań jest uderzające. I uderza z zawrotną szybkością jak kibic Lecha na fana Legii. W „Night Lover” przewija się historia uczucia do kochanki poznanej pewnej ciemnej nocy. Problem w tym, że Taff zapomniał jej zapytać o imię (znów). Metalowej stylistyce najbliżej „Crime Scene”. Ciężki, masywny, a przy tym łatwo zapadający w pamięć riff kojarzyć się ze stonerowym Black Label Society. „Silence” tak jak to sugeruje sama nazwa jest najspokojniejszym momentem albumu. Powolny riff przypomina pociąg relacji Kraków-Lublin, który beztrosko, w powolnym tempie toczy się do stacji łapiąc kolosalne opóźnienie. Bardziej wrażliwsi słuchacze będą zachwyceni bonusem zawartym na koniec, którym jest wersja akustyczna „Ciszy”. Poprzez plumkanie na gitarze akustycznej i wykluczenie perkusji nabiera jeszcze bardziej balladowego zabarwienia. Jeśliby bonus track nie potraktować jako pełnoprawne zakończenie albumu, to takowym jest na pewno „Fanatic”. Rytm toczy się, a raczej spada niczym lawina. Słowa refrenu wyśpiewane bezbłędnym głosem Taffa potęgują jeszcze to wrażenie:

“Thoughts roll in, roll in, roll into my head.
Cripple, cripple quickly, do not deserve me.
Roll in, roll in, roll in constantly.
Roll in, roll in, roll in on and on.
Thoughts roll in, roll in, roll into my head.”

  Debiut Black River jest godny polecania dla wszystkich, nie tylko fanów Zakka Wylda i wymienionych już wcześniej grup z „umlautami”. Jest to album dla każdego, kto lubi czuć radość z prostego, wyrazistego i rock’n’rollowego grania, którą tu się czuje bezsprzecznie. Styl grupy nie jest tu jeszcze charakterystyczny i wyróżniający się, ale pełny inspiracji i z wieloma obietnicami na przyszłość. A przyszłość przyniosła kolejny album „Black’n’Roll” o którym już w niedalekiej mam nadzieję przyszłości.

Ocena:8/10

Michał Smoll

wtorek, 9 sierpnia 2011

The Kills - Blood Pressures (2011)

1. Future Starts Slow (4:05)
2. Satellite (4:14)
3. Heart Is a Beating Drum (4:20)
4. Nail in My Coffin (3:32)
5. Wild Charms (1:14)
6. DNA (4:32)
7. Baby Says (4:28)
8. The Last Goodbye (3:41)
9. Damned If She Do (3:52)
10. You Don't Own the Road (3:22)
11. Pots and Pans (4:35)

Całkowity czas: 41:54

  Jack White wziął zasłużony urlop, więc jedna z jego szalenie popularnych partnerek, Alison Mosshart, miała okazję wrócić do macierzystego The Kills, czyli multiinstrumentalisty Jamie'ego Hince'a (The Kills to duet) i zabrać się za nagrywanie nowego materiału. Na pewno pomogło w tym doświadczenie wyciągnięte z bluesowego szaleństwa The Dead Weather, którego wpływy czuć na całej przestrzeni "Blood Pressures". Obędzie się jednak bez radosnego plagiatorstwa, duet ma przecież własny staż i prywatną, niezwykle luźną wizję muzyki.

  "Blood Pressures" charakteryzuje pewnego rodzaju minimalizm - największy efekt osiąga się najprostszymi środkami. Czy są to rytmiczne bębny z rozstrojoną gitarą ("Future Starts Slow"), klaskanie i sample brzmiące jak uderzenie kija bilardowego ("Heart Is a Beating Drum"), nucone melodie na wzór stadionowych zaśpiewek ("Satellite"), czy sama, rozstrojona do granic możliwości gitara ("Baby Says") - nie ma znaczenia, bowiem wszystko tutaj buja słuchaczem na wszystkie strony niczym szmacianą lalką. Kawałki są nośne, a wmieszanie ich na ścieżkę dźwiękową porządnej domówki nie spowodowałoby najmniejszej złośliwej uwagi od gości. Alison udowadniać nic nie musi, ale jej wokalne wyczyny to wciąż zdecydowana górna półka amerykańskiej muzyki rockowej, wszystko brzmi nad wyraz seksownie i fascynująco (wokalny szczyt albumu to "You Don't Own the Road"). W większości utworów wtóruje jej Jamie i przyznajmy szczerze - w duecie brzmi przyjemnie, gdy nokautuje na chwilę partnerkę i przejmuje mikrofon i jęczy samotnie (senne "Wild Charms"), coś jest zdecydowanie nie tak, ucieka cały klimat beztroskiej, rozhulanej sielanki. Równie niepotrzebnie wypada ballada "The Last Goodbye", choć jest to utwór zaprawdę słodki (być może powinien zamykać album?). Słuchacz z "Blood Pressures" najchętniej wyrzuciłby oba zwolnienia i bujał nieprzerwanie przez cały "muzyczny seans". A tak pojawia się pewnego rodzaju konsternacja (Hamlet ująłby to słowami "bujać się albo się nie bujać?"). 

  Cóż mógłbym dodać... Więcej takich płyt! Więcej równie udanej, zdystansowanej, świeżej i chwytliwej muzyki. To nie są albumy, które zapiszą się złotymi zgłoskami w Wielkiej Księdze Muzycznych Arcydzieł, ale bez podobnych płytek nasz świat byłby strasznie napuszony i drętwy. Rozmawiałem ostatnio z kumplem przez słoneczny komunikator na temat "Blood Pressures" i w zakończeniu doszedł on do prostego wniosku, który pozwolę sobie przytoczyć: "Pozostawia radość w sercu, chęć na więcej i po prostu buja, a to chyba najważniejsze".

Ocena: 7/10

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

MUZYKA. Od Deski do Deski - Opeth (1995 - 2008)

  Poznanie zespołu Opeth przez moją osobę łączy się z dwójką „jowiszowych” kolegów z wyspy. Pierwszy raz o Szwedach usłyszałem od Czarnego.  Już wtedy zespół wydał mi się ciekawy, lecz nie poczułem jeszcze „tego czegoś”, co pozwoliło mi na obeznanie się z zespołem parę lat później – wraz z Adamem. Razem z nim poznawaliśmy Opeth od podstaw, i pamiętam dokładnie oczekiwanie na album „Watershed” – ależ było podniecenie :D.

  Opeth. Na sam dźwięk tej nazwy robi mi się cieplej. Nie dzieje się tak bez powodu. Szwedzi są dla mnie grupą bardzo wyjątkową i zaliczam ich do mojej muzycznej czołówki. Spokojnie mogę również powiedzieć, że to moje skandynawskie „numero uno”, a przecież już z samej Szwecji pochodzi wiele znakomitych kapel. To nic. Mikael Akerfeldt rządzący Opeth’em niepodzielnie jest dla mnie swego rodzaju ikoną muzyki skandynawskiej. W ogóle to z tym bandem jest tak, że mogę ich nie słuchać przez jakiś dłuższy czas, ale kiedy nadejdzie moment, w którym pojawi się informacja, że nagrywają płytę… a w końcu płyta Opeth’a już wisi w powietrzu ze znaną okładką, tytułami, czasami, datą premiery oraz singlem.
  Już 20 września ukaże się najnowszy Opeth’owy krążek. Tytuł najnowszego dzieła to „Heritage”. Najwyższa więc pora na podsumowanie dotychczasowej kariery zespołu…

Orchid

  Moim zdaniem wielki Opeth zaczął się dopiero kilka lat po wydaniu debiutu. Mimo wszystko „Orchid” to krążek, który zasługuje na uwagę. Płyta łączy w sobie mocny deathmetalowy growl z dużą dawką melodii, a wszystko zawarte jest w bardzo długich numerach. Najlepiej wypada chyba otwieracz „In Mist She Was Standing”, w którego połowie usłyszymy rewelacyjne zwolnienie. Bardzo udaną kompozycją jest również „The Twilight is My Robe”, gdzie fantastycznie wypada motyw gitarowy z początku utworu. Ogólnie rzecz biorąc, to niezły album, ale na cudeńka przyjdzie jeszcze nam poczekać.


Ocena: 6/10

Morningrise

  Z tym albumem mam spory problem. Zdaję sobie sprawę, że większość fanów zespołu (zwłaszcza tych z długoletnim stażem) po przeczytaniu tego tekstu najchętniej by mnie długo i boleśnie torturowała, ale nic na to nie poradzę. „Morningrise” to płyta, która nigdy nie będzie dla mnie wielkim dziełem, jakim jest przecież dla wielu. Ma ona momenty, które mi się podobają, ale całość jest dla mnie za długa i zbyt męcząca. Nudzi mnie tak, że aż łzy mi z oczu czasem lecą i uważam, że wysłuchanie jej w całości graniczy z wyczynem prawdziwego bohatera. Nie żałuję, że istnieje (w każdej kompozycji coś mi się podoba), ale według mnie to najsłabszy longplay zespołu.

Ocena: 5/10

My Arms, Your Hearse

  Trzeci krążek zespołu został wydany po dwuletniej przerwie, bo w roku 1998 (Orchid – 95’, Morningrise – 96’). Tutaj powoli zaczyna się Opeth, który naprawdę lubię. Nie ma przynudzania (wiem, że przeginam), jak choćby na poprzedniej płycie. Dostajemy solidną dawkę dobrej muzyki zawartą w dziewięciu numerach, z czego dwa są wstępem i zakończeniem. O ile prolog tylko wprowadza nas do wyśmienitego „April Ethereal” , to epilog jest rzeczą wyjątkowo cudowną. Gra gitary dosłownie powala pięknem. Świetnych momentów na tej płycie jest zresztą więcej. Nikomu nie trzeba przedstawiać utworu „Demon of the Fall”, ale warto zwrócić uwagę na taki track, jak „Karma”, który rozwija się wprost wybornie. Kontrast, jaki tworzy tutaj Opeth między delikatnym, spokojnym klimatem, a potężnym i ciężkim graniem jest nie do opisania. Oczywiście są na „MAYH” słabsze chwile, ale to naprawdę pierwszy dobry album zespołu. Warto również wspomnieć, że jest to koncept album, a każdy kawałek na tym LP rozpoczyna się słowami, które kończą utwór poprzedni.

Ocena: 7,5/10

Still Life

 No i się stało. Wielki Opeth nadszedł i nic go już nie zatrzyma. Wydany w roku 1999 album „Still Life” jest pierwszą rzeczą w historii Szwedów, o której mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest w całości genialna. Już pierwsze sekundy „The Moor” prowadzą nas w mroczny świat Opethowego mistrzostwa, z którego to wypuścić nas nie zechcą. SL to kolejny album koncepcyjny. Tematem płyty jest opowieść człowieka wracającego po latach tułaczki do rodzinnego miasta, w którym nikt nie czeka na niego z otwartymi rękami – wręcz przeciwnie. Człowiek wraca, aby odnaleźć swoją ukochaną Melindę, która wciąż go kocha, lecz złożyła przysięgę małżeńską komuś innemu – bohater postanawia się zabić. Na płycie znajdują się same rewelacje. Jedną z nich jest „Godhead’s Lament” – pierwszy utwór Opeth jaki usłyszałem. W jego drugiej połowie pojawia się jeden z najpiękniejszych gitarowych fragmentów w historii zespołu. Takich chwil jest na Still Life jednak więcej.

Ocena: 9/10

Blackwater Park

  Rok 2001 to istny wysyp fenomenalnych płyt: Tool, SOAD, Anathema, Green Carnation i wiele innych. Opeth w tym właśnie roku stanął na wysokości zadania i wydał swój największy cios – Blackwater Park. Nad tym, który album w historii zespołu jest najlepszy można się oczywiście kłócić – rzecz gustu. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że to właśnie ten album zasługuje na miano szwedzkiego „the Best of the Best”. Nad tym albumem Opeth współpracował z liderem formacji Porcupine Tree – Stevenem Wilsonem, którego głos możemy również na BWP usłyszeć (choćby „Bleak” i ”The Drapery Falls”). Krążek idealnie balansuje między mrocznym, gęstym klimatem, a nostalgią i smutkiem. Każda kompozycja dosłownie powala. Od potężnego uderzenia w postaci „The Leper Affinity” do końcowego numeru tytułowego jesteśmy uwięzieni w odmętach parku czarnej wody, i nie raz na pewno tam powrócimy. „The sun sets forever over Blackwater Park…”

Ocena: 10/10

Deliverance

  Na początku XXI wieku Opeth niezwykle rozpieszczał swoich fanów. W końcu ostatni album wyszedł rok wcześniej, a kolejny ("Damnation") miał się pojawić rok później. W roku 2002 w ręce oczekujących na nowe nagrania zespołu trafił longplay zatytułowany „Deliverance”. Ten krążek to ciężka i potężna miazga, od początku do końca.  Muzyka Szwedów na pewno straciła nieco na klimacie, ale fani ciężkich brzmień na pewno mogli być usatysfakcjonowani. Szósty LP w historii formacji Opeth to pięć długich kawałków (każda ponad dziesięć minut) oraz jeden króciutki – „For Absent Friends” (ponad dwie minuty). Świetnie wypada kompozycja tytułowa, w której usłyszymy znakomite zakończenie. Duża zasługa perkusisty – Martin Lopez gra tutaj naprawdę fenomenalnie. Ogólnie rzecz biorąc „Deliverance” to bardzo dobra płyta, ale ustępuje dwóm wcześniejszym dokonaniom Akerfeldta i spółki.

Ocena: 8/10

Damnation

  Jestem raczej dość młodym fanem zespołu (słucham Opetha jakieś cztery lata). Z perspektywy czasu kiedy słucham „Damnation” to mogę powiedzieć, że lubię ten album, ale kiedy pomyślę sobie, iż czekając na nowy krążek dostałbym płytę tak lekką, pozbawioną metalu… .Na szczęście wtedy jeszcze Szwedów nie słuchałem i mogę w miarę obiektywnie ocenić płytę, która w dyskografii tego bandu na pewno znacznie się wyróżnia. „Damnation” była nagrywana w tym samym czasie, co „Deliverance”, ale muzycznie jest inna o 180 stopni. Osiem spokojnych kompozycji składa się na prawie czterdzieści pięć minut klimatycznej rockowej muzyki. Klimat to chyba największa zaleta tego wydawnictwa – dobrego, ale niech już takich krążków nie wydają.

Ocena: 7/10

Ghost Reveries

  Czas na kolejny geniusz zespołu. Tym razem zrobili sobie w końcu dwuletnią przerwę i wydali „Ghost Reveries”. To pierwszy oficjalny album z Perem Wibergiem (instrumenty klawiszowe), oraz pierwszy pod skrzydłami Roadrunner Records.  Płyta łączy w sobie wspaniały, mroczny klimat z ciężkością gitar, a także lżejszymi momentami. Powalają już pierwsze sekundy openera, którym jest „Ghost of Perdition” – mrok i potężny growl Mikaela. Album ten w zasadzie nie ma słabszych momentów. Mamy tutaj, jak wspomniałem, dużo klimatycznych momentów („Atonement”), mocniejsze gitarowe granie („The Grand Conjuration”), czy lżejszy kompozycje („Hours of Wealth” czy przepiękna ballada na koniec płyty – „Isolation Years”.) Do specjalnej reedycji albumu dołączony został cover Deep Purple – "Soldier of Fortune".

Ocena: 9/10

Watershed

  Tym razem zespół zrobił sobie i fanom trzyletnią przerwę między „Ghos Revieries” a kolejnym wydawnictwem. Jednak na takie płyty jak „Watershed” można czekać więcej niż trzy lata (oczywiście żadna zachęta dla zespołu, by zwlekali jeszcze bardziej). Jest to mój drugi ulubiony (po „Blackwater Park”) album szwedzkiego giganta. Co prawda growl został na „Watershed” ograniczony jedynie do trzech numerów, ale kiedy już wchodzi, niszczy wszystko, co tylko napotka na swojej drodze. Ryk Akerfeldta w fenomenalnym „Heir Apparent” (geniusz) - to jedno z najlepszych dotychczasowych dokonań zespołu. Nie tylko growlowane numery wypadają tutaj rewelacyjnie. Cudownie wypada lekki, gitarowy „Burden” (ponoć powszechnie raczej nie lubiany :P), a zakończenie w postaci „Hex Omega” dosłownie kładzie mnie na kolana i przygniata do ziemi – zwłaszcza w końcowych fragmentach. Kolejna wspaniała płyta zespołu. Nowy perkusista (Martin Axenrot) oraz gitarzysta (Fredrik Akesson) zadebiutowali więc bardzo udanie.

Ocena: 9/10

The Devil’s Orchard

  Już niebawem przyjdzie nam usłyszeć najnowsze dokonanie formacji Opeth. Dla wielu fanów rozczarowaniem stała się informacja, że na „Heritage” nie usłyszymy już growlu (wcale!?:/). Sam również jestem tym faktem zdruzgotany, ale liczę, iż nowa ścieżka obrana przez zespół będzie dobrym rozwiązaniem, a fani to docenią. Mnie osobiście singiel bardzo zachęcił. Słychać wpływy dawnymi latami, i tak miało przecież być. Co jeszcze będzie? Przekonamy się niedługo. Jedno jest pewne. „Heritage” podzieli wszystkich na dwie grupy – jak singiel. Opinie będą skrajnie różne.