czwartek, 26 kwietnia 2012

Gdy Zapada Zmrok #6 : Stephen King - Komórka

Tłumaczenie : Zbigniew A. Królicki
Data wydania : 2006
Wydawnictwo : Albatros
Ilość stron : 432
















  Nasi dziadkowie nie mieli nawet co o tym marzyć. Nigdy w życiu nie dopuszczali pewnie do siebie myśli, że w przyszłości może istnieć coś takiego, jak telefon bezprzewodowy i każdy będzie mógł go mieć przy sobie. W dzisiejszych czasach większość ludzi nie wyobraża sobie już życia bez urządzenia jakim jest telefon komórkowy. Większość. Do tej większości najwyraźniej nie zalicza się król horroru - Stephen King...

  O tym, że telefony komórkowe są w jakiś sposób szkodliwe dla naszego zdrowia wiadomo nie od dziś.  Promieniowanie telefonu może mieć wpływ na nasze DNA i morfologię krwi. Długie rozmowy przez komórkę powodują zawroty głowy i wzrost ciśnienia tętniczego. Kto by jednak pomyślał, że to urządzenie może zamienić człowieka w bestię żądną krwi...coś na styl Zombie.

  Clayton Riddel pewnie też się nie spodziewał, że komórka może być zgubą ludzkości. Mimo wszystko sam jej nigdy nie posiadał. Nie była mu ona potrzebna (dziwak) do życia. Wolał rysować komiksy. Właśnie odniósł sukces, gdyż udało mu się podpisać ważną umowę, lecz nie mógł się spodziewać, iż już niebawem nie będzie to miało żadnego znaczenia. Na jego oczach rozegrają się bowiem rzeczy, o których nie śnił. Świat zamieni się w piekło, kiedy telefony komórkowe zaczną nadawać tzw. puls. Wszyscy, którzy będą z nich korzystali, zamienią się w krwiożercze potwory, w których budzą się zwierzęce instynkty. Z czasem okaże się, iż zło rozwija się, a główny bohater wraz z napotkanymi Tomem i nastoletnią dziewczynką Alice, muszą stawić czoła niebezpieczeństwu, co okaże się więcej niż trudne. Problemem Claya będzie także to, że cały czas nie wie, co dzieje się z jego żoną, a przede wszystkim synem i będzie musiał wyruszyć w ich poszukiwaniu.

  Spotkałem się z opiniami, że "Komórka" to książka, która bardziej przypomina drugie oblicze Kinga - Bachmana. Faktycznie trzeba przyznać, iż powieść jest dość brutalna, a akcja szybko zaczyna się rozwijać. W dalszej jej części (momentami) dzieje się nieco mniej, choć bywają sceny, które są naprawdę mocne, a motyw z wysadzeniem w powietrze dużej części potworów czyta się z niezwykłym podnieceniem. Dużym plusem jest według mnie postać dziewczynki Alice, która nosi przy sobie talizman - maleńki bucik. W "Komórce" pojawi się także kilka godnych odnotowania cytatów, z których jeden powalił mnie dosłownie na kolana (strona 246). Zaskoczyło mnie natomiast zakończenie. Nietypowe, niedopowiedziane, można powiedzieć, że jest także na plus.

  "Komórka" przypadła mi do gustu, gdyż już sama jej fabuła wydała mi się interesująca. Dziwi mnie, że nie powstał jeszcze film na podstawie tej powieści, ale myślę, że się to zmieni. Szkoda by było zmarnować taki pomysł, bo film z tego byłby według mnie naprawdę dobry.

Ocena: 8/10

P.S. Czas zrobić sobie kilku-książkową przerwę od Kinga.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Gdy Zapada Zmrok #5 : Stephen King - Carrie

Tłumaczenie : Danuta Górska
Data wydania : 1976
Wydawnictwo : Prószyński i S-Ka
Ilość stron : 208















  Debiuty bywają różne - rewelacyjne, tragiczne, udane, mniej udane. Mimo wszystko chyba każdy debiut jest trudny. Przecież Stephen King pisząc swoją pierwszą powieść nie mógł przewidzieć jak wielką karierę zrobi. A przecież zrobił i to w dużej mierze dzięki swoim pierwszym dziełom takim jak choćby "Miasteczko Salem", czy "Lśnienie". Jednak pierwszą książką króla horroru jest..."Carrie".

  Zapoznałem się z fabułą i różnymi opiniami na temat tego dzieła. "Carrie" to książka, która dość znacznie przyczyniła się do tego, że King się wybił, choć wspomniane w poprzednim akapicie tytuły robią chyba większe wrażenie - na pewno są bardziej znane.

  Muszę przyznać, że moje oczekiwania były spore. Fabuła wydała mi się ciekawa i liczyłem, że "Carrie" - a zwłaszcza jej wielki finał - powali mnie na łopatki.

  Carrie nie jest typową nastolatką. Jest raczej kozłem ofiarnym swoich koleżanek. To cel różnego rodzaju żartów, totalny outsider. Pewnego razu w dość nietypowych okolicznościach dostaje swojego pierwszego okresu i...dopiero wtedy dowiaduje się, co to w ogóle jest. Jednak od tej chwili zauważa także w sobie dar telekinezy. Jej moc okazuje się być naprawdę wielka. Do tego stopnia, że wszyscy, którzy się z niej śmiali, mogą być teraz w dużym niebezpieczeństwie.

  Dużym atutem debiutu Kinga jest przeplatanie wydarzeń bieżących z fragmentami książek opisujących te rzeczy z perspektywy czasu. Tworzy nam to jakby dokument, a co za tym idzie, książka wydaje się być bardziej realistyczna. Do tego nie nudzi (jest bardzo krótka), lecz spokojnie się ją czyta oczekując wielkiego finału. Bo w "Carrie" właśnie o ten finał chodzi. O moment kulminacyjny, którym jest bal studniówkowy. Niestety muszę przyznać, że akurat finał nieco mnie zawiódl. Liczyłem, że "Noc Zagłady" będzie wyglądała nieco inaczej...

  Bardzo dobry pomysł, ale według mnie, nie do końca wykorzystany. W "Carrie" jest (a raczej był) sporu potencjał, aczkolwiek niedoświadczony jeszcze wtedy Stephen King, troszkę go zmarnował. No ale pierwsze koty za płoty.

  Debiut Kinga bardzo szybko doczekał się ekranizacji, którą wyreżyserował Brian De Palma.Film został bardzo dobrze przyjęty, choć sam King nie był z niego zbytnio zadowolony. Szczerze mówiąc ja mu się nie dziwię. Według mnie z niezłej (momentami nawet dobrej) książki, powstał tylko średni film. Już w przyszłym roku powstanie remake "Carrie". Może będzie ciekawszy...

Ocena: 6,5/10

wtorek, 17 kwietnia 2012

MUZYKA: Megadeth - TH1RT3EN (2011)


1. Sudden Death (5:09)
2. Public Enemy No. 1 (4:15)
3. Whose Life (Is It Anyways?) (3:50)
4. We the People (4:33)
5. Guns, Drugs, & Money (4:19)
6. Never Dead (4:32)
7. New World Order (3:56)
8. Fast Lane (4:04)
9. Black Swan (4:10)
10. Wrecker (3:51)
11. Millennium of the Blind (4:15)
12. Deadly Nightshade (4:55)
13. 13 (5:53)

Całkowity czas: 57:30

  Jak ten czas leci. To już 13 album Mustaine'a. Składy się zmieniały, płyty były lepsze i gorsze, ale thrash i zapał Rudego nie umarły. Czy niebagatelny i niekwestionowany talent kompozytorski nie wyparował gdzieś podczas nieustannych koncertów? O tym można się przekonać słuchając TH1RT3EN. Album nagrany w pośpiechu, gdzieś w międzyczasie ogromnego show i pompy związanej z Big 4. Mustaine podczas wielu wywiadów podkreślał, że 13 to jego szczęśliwa liczba. Czy równie szczęśliwa dla fanów ostrzących sobie zęby na nową zgrzytliwą porcje thrashowego szaleństwa? Czy może większą satysfakcję będą mieli wielcy "tru fani prawdziwego Metalu", dla których Megadeth to wyłącznie lukrowy produkt popkultury i śmiesznych kolesi w za ciasnych spodniach i białych adidasach? Wszyscy, którzy obserwują płyty Megaśmierci wiedzą, że Dave miał swoje wzniosłe momenty triumfów (Peace Sells... But Who's Buying?!, Rust In Peace), ale też sięgał dna (Risk). Ale po zderzeniu się z dnem, można już tylko się odbić i lecieć wyżej. Więc było takie The System Has Failed, United Abominations, czy do niedawna ostatni - Endgame. Z każdym następnym było lepiej, a Rudy udowadniał, że walczy ze swoimi demonami, i z nimi wygrywa. Endgame zaostrzył jeszcze bardziej apetyt na coś świeżego, niebagatelnego, szybkiego i ostrego niczym żyletka Polsilvera.

  Już w pierwszych sekundach Sudden Death słychać, że to będzie coś czego nie można lekceważyć. Gdy perkusja ucicha i na pierwszy plan wchodzi zgrzytliwy riff przyprawiający o ból zęba i przypominający o nadchodzącej wizycie u stomatologa-kanibala, wiadomo, że będzie ciekawie. A po chwili, "man with no introduction, ladies and gentlemen: Dave Mustaine!". Charakterystyczna kaczka w głosie i nie ma żadnych wątpliwości, że to Rudy we własnej osobie. Przeszywające uczucie, jakby grał gdzieś obok ze swoim grymasem, w białej koszuli, czarnych frotkach i palcami, które z prędkością światła przecinają progi gitary. Niezgorszy, a nawet powiem więcej: świetny jest też Broderick, który tak już dobrze się ze swoim "szefem" dotarł, że ich solówki brzmią tak wyśmienicie, że aż proszą się o oprawienie w złote ramy i powieszenie nad łóżkiem. 

  Miałem początkowo wątpliwości co do brzmienia Public Enemy No.1. Zasłyszany raz, w beznadziejnej jakości i do tego w wersji live nie zrobił na mnie za wielkiego wrażenia, a nawet zawiódł. Jak się okazało na TH1RT3EN jest to jeden z głównych atutów w puli Mustaine'a, którym samym jednym mógłby znieść cały nowy album Anthrax (no może poza Fight'em 'Til You Can't). Refren zaśpiewany z taką gracją sprawia, że zapewne zyska on wielu naśladowców, którzy wołając za Rudym będą skrzeczeć i kwaczeć z obowiązkowo zatkanym nosem. 

  Kolejny singlowy Whose Life (Is It Anyways?) nabiera jeszcze bardziej na prędkości. Riffy prześcigają się z partiami Drovera, a Mustaine śpiewa wyjątkowo melodyjnie. Cały utwór zapada w pamięć. Szczególnie refreny, między którymi następuje bitwa na gitarowe szpanerstwo, a pod koniec Drover jeszcze bardziej podkręca tempo.

  Ostatnim singlem na 13-stoutworowym krążku jest Never Dead, wprowadzający początkowo w niepokojący nastrój marszowym werblem, który rozbija się o budzące się w pewnym momencie gitary, które z zawrotną prędkością ponownie prześcigają się z perkusją. Nie brakuje na Thirteen utworów rozpędzonych do granic możliwości niczym TGV, ale równocześnie zaskakująco melodyjnych, nawet jak na thrash utworów. Takim właśnie jest Never Dead.

  TH1RT3EN to dla Rudego czas na wspominki. Powrót do zamierzchłych czasów, gdy podziemne, piwniczne sale były zapełnione spoconymi, długowłosymi fanami w katanach, a thrash był grany szybko, prosto i bez brania jeńców mieliśmy na Endgame. W tym omawianym albumie powrót jest innego typu. Mamy do dyspozycji 4 kawałki nagrane już wcześniej jako wersje demo lub bonusy na innych albumach. Pierwszy z nich to New World Order, który jako demo można było przesłuchać już na Youthanasia. Główna rzecz jaka ją różni z wykonaniem A.D 2011, to riff dodany w tej nowszej wersji. A riff jest niebagatelny. Dopełnia wyglądu całego utworu, bo bądźmy szczerzy, w starsza wersja jest bez niego o wiele uboższa. Skandowane w refrenie chórki mogą przywoływać na myśl starsze dzieła Megaśmierci z jej najlepszych czasów.

  Kolejna starsza rzecz to Millenium Of The Blind, balladowa demówka ponownie z Youthanasia. Nie ma co ukrywać. Jako ballada nie sprawdza się. I w porównaniu z całością odstaje wykonaniem i wokalem, który w tym przypadku jest jakby za bardzo na siłę. Solówki są poprawne, ale nie perfekcyjne. Poprawny jest cały utwór, ale za bardzo miałki jak dla takiego albumu. 

  Inaczej sprawa się ma z najnowszym z tych starszych utworów, otwieraczem Sudden Death. Powstał nie tak znów dawno, bo w 2010 do gry Guitar Hero. Ostatnim ze wspominkowych utworów jest Black Swan, wydany w przy okazji United Abominations jako bonus. Chociaż nagrany już wcześniej, z tą najnowszą wersją wiele ją różni. Ale zanim rozpiszę się o Black Swan, trzeba koniecznie wspomnieć o Fast Lane, które tworzą razem integralną część. Fast Lane może przywodzić na myśl po części Moto Psycho. Mogę go z czystym sumieniem polecić wszystkim miłośnikom thrashowych riffów i bezkonkurencyjnej podwójnej stopy, ale na pewno nie kierowcom, aby nie przytrafiła się im sytuacja jak we fragmencie:

I look into mirror, red lights are drawing nearer.
They think I’ve met my match.
But I shift into high gear, soon they just disappear.
You can’t jail what you can’t catch.

  W swoim tandemie Megadeth pędzi na złamanie karku. I tu właśnie wchodzi Black Swan, który pierwszym, niejako już solówkowym riffem tworzy integralną część i przedłużenie poprzedniego utworu. I właśnie te solo to główna rzecz, która zmieniła się od poprzedniej wersji tego utworu. A jest ona... no właśnie trudno mi jest użyć w tym konkretnym przypadku innego wyrażenia: genialna! Wizjonerska, melodyjna, a przy tym równocześnie thrashowa i nie bojąc się tego stwierdzam, że nawet ociera się o heavy. Jak zresztą cały album. Ale ten riff! Nie da się powstrzymać od gry na powietrznej gitarze. Mój osobisty faworyt z tego albumu.

  Tym którzy lubią balladki, na pocieszenie po Millenium Of The Blind pozostaje ostatni utwór z płyty zatytułowany po prostu 13. Jest to najbardziej osobisty utwór ze wszystkich na albumie. Głównie poprzez tekst całego utworu.

At thirteen I started down this path.
Fueled with anger, music was my wrath.
Years of clawing at scars that never healed.
Drowning my mind, the thoughts are too real.

  Ww. fragment to oczywista aluzja do początków Mustaina z muzyką, kiedy to w wieku 13 lat zaczął grać na gitarze. Refren głównie sprawia, że 13 może spokojnie pretendować do miana jednej z najlepszych megadethowych balladek zaraz obok A Tout Le Monde. Jednak oprócz akustyka pojawiają się tu bardziej techniczne gitary, które nie pozwalają przysnąć. 

  Wspominałem o ciekawym refrenie. W takiej kwestii nie można pominąć Wrecker. Wściekłe gitary, nie mniej wściekła perkusja, agresywny wokal i zapadający w pamięć refren.

Poison ivy in your touch, being with you destroyed so much.
Home wrecker.
Deadly venom in your kiss, hell can’t be worse than this.
Home wrecker.

  Bezpretensjonalny kawałek nadający się na singiel. Założę się, że w wersji koncertowej będzie się prezentować nie gorzej niż na albumie.

  Podsumowując. 13 album. 13 utworów. Na pewno nie jest to w tym przypadku liczba pechowa. Panowie są w formie. Nie wspomniałem na początku o Davidzie Ellefsonie. Celowo. Ten smaczek zostawiłem na koniec. TH1RT3EN to pierwszy po odejściu w 2002 Ellefsona album Megadeth, nagrany z dwoma Dave'ami w załodze. Czyli pierwszy basowy wrócił na stałe. I nie mam mu w tej chwili nic do zarzucenia. Jak z resztą pozostałym muzykom. Mustaine nie jest wokalistą idealnym, jednak przez tyle można było się przyzwyczaić do jego maniery, która już wpisała się na stałe w kanony metalu. Tak samo jak jego gra na wiośle. Dla wielu jest to pewnikiem, że Rudy najlepszym gitarzystą metalowym jest. Tak jak już wspominałem, Broderick cały czas dotrzymuje mu kroku. Gitarowe potyczki przypominają czasy Rust In Peace. Drovera charakterystyczna ciężka, podwójna stopa jest tu może mniej słyszalna, jednak w dalszym ciągu jego gra jest agresywna i piekielnie szybka. Od czasu Endgame także bardziej zróżnicowana. Odnosząc się do poprzedniego albumu Megaśmierci, należy podkreślić, że w TH1RT3EN jest mniej nawiązań do stricte old-schoolowo thrashowego grania jak to było w przypadku Endgame. Nie znaczy to jednak, że zatwardziali thrasherzy nie znajdą tu nic dla siebie. Wręcz przeciwnie. Wśród 3 albumów Big 4, propozycja Megadeth jest obecnie najbardziej zjadliwa. Szczególnie w porównaniu z kolaboracją Metalliki z Lou Reedem, nad którą nie raz załamywałem ręce. Teraz pozostaje tylko czekać, co wysmaży nam Slayer i mieć nadzieję, że nikt z Big 4 nie spróbuje nagrywać albumu z Lou Reedem.

Ocena: 7,5/10  

Gdy Zapada Zmrok #4 : Sean Stewart - Krąg Doskonały

Tłumaczenie : Andrzej Sawicki
Data wydania : 2004
Wydawnictwo : RedHorse
Ilość stron : 324















  Czas na książkę, która nie wyszła spod ręki Stephena Kinga. Tym razem będzie to Sean Stewart i tytuł "Krąg Doskonały". "Perfect Cirlce", bo tak brzmi oryginalna nazwa tej powieści, otrzymałem parę ładnych lat temu w prezencie urodzinowym i szybko się z owym dziełem rozprawiłem.

  Głównym bohaterem książki jest Will - walczący z duchami egzorcysta. Pewnego dnia dzwoni do niego Tom Hanlon - jego kuzyn - z bardzo nietypową prośbą. Hanlon chce, aby Will pomógł mu się pozbyć z jego garażu martwej dziewczyny. Chodzi oczywiście o ducha. Dla Willa tego typu prośba wcale nie jest nietypowa, jednak nasz bohater nie domyśla się, iż może się wpakować w niezłe kłopoty.

  Muszę przyznać, że tematyka duchów, czy egzorcyzmów jest według mnie jedną z bardziej przerażających jeśli chodzi o horrory. Tutaj w końcu mamy i duchy i egzorcystę, ale mimo wszystko "Krąg Doskonały" to pewnego rodzaju chwyt marketingowy. Książka, która jest reklamowana jako najlepszy horror od czasu "Szóstego Zmysłu" nie do końca jest horrorem. Tak naprawdę nie duchy są w tej powieści najwżniejsze, a sama postać Willa i jego życiowych problemów. Koniec końców, "Krąg Doskonały" można nazwać powieścią obyczajową z elementami horroru. Powieścią, w której główny bohater - Will Kennedy - zmaga się ze swoim życiem. Swoją drogą reklama nie jest zbytnio trafiona, gdyż "Szósty Zmysł" też raczej horrorem nazwać nie można.

  Mimo wszystko "Krąg Doskonały" to dobra powieść, którą czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Różne smutne rzeczy, które spotykają Willa mogą sprawić, że czytając rozumiemy bohatera, bo przecież takie problemy, jak choćby małżeńskie są dość normalne.Jeśli ktoś liczy na dobry horror to raczej go ta książka nie zadowoli, ale jeśli ktoś chce przeczytać po prostu dobrą książkę, to już co innego.

Ocena: 7/10

piątek, 13 kwietnia 2012

Gdy Zapada Zmrok #3 : Stephen King (Richard Bachman) - Chudszy

Tłumaczenie : Robert P. Lipski
Data wydania : 1984
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron : 408















  "Chudszy" to bodajże pierwsza książka Kinga pod pseudonimem Richard Bachman, która została przetłumaczona na język polski. Kolejny dowód na to, że książki pod pseudonimem pana R.B. nie są gorsze niż bez owego pseudonimu. Nie ma się więc, co zrażać przed czytaniem, gdy na książce napisane jest "Stephen King piszący jako Rihard Bachman."

  "Chudszy" to powieść, której głównym bohaterem jest Billy Halleck. Prawnik żyjący sobie szczęśliwie ze swoją żoną Heidi i córką Lindą. Wszystko jest jak w bajce, choć Billy ma jeden problem. Ma dość sporą nadwagę, która może doprowadzić do zawału serca. Pewnego dnia nasz bohater potrąca samochodem starą cygankę, która ginie pod jego kołami, lecz ten jest uniewinniony. Pomagają mu w tym jego znajomości - w końcu to prawnik. Jest jednak ktoś, kto sprawiedliwość chce wymierzyć na własną rękę. To stary cygan, Taduz Lemke, który jest ojcem potrąconej przez Hallecka cyganki. Na Billey'ego spada klątwa i od tego momentu zaczyna on chudnąć w zastraszającym tempie, pomimo tego, iż spożywa ogromną ilość kalorii każdego dnia.

  Książka porywa od pierwszych stron. Wciąga i czyta się ją znakomicie. Ciekawa historia i rozdziały, które nazywają się liczbowo (ilość kilogramów spadająca z każdym rozdziałem) to znakomite pomysły, które sprawiają, że "Chudszy" to rzecz nakazująca nam się czytać jak najszybciej do samego końca. Nie ma tutaj bowiem przynudzania i zbędnych motywów. Książka trwa tyle, ile powinna. Przy każdym rozdziale towarzyszyła mi ciekawość, ile teraz będzie ważył Billy i jak to się skończy? I według mnie kończy się naprawdę interesująco oraz nieprzewidywalnie.

  Bardzo udana książka. Bez dwóch zdań. Czyta się ją jednym tchem i jeśli ktoś jest fanem Kinga to powinien ją jak najszybciej wciągnąć.Warto także rzucić okiem na ekranizację tej powieści, która nie jest idealnym odwzorowaniem książki Kinga, ale wypada naprawdę dobrze, choć polski tytuł - "Przeklęty" - pozostawia wiele do życzenia.

Ocena: 8/10

wtorek, 10 kwietnia 2012

MUZYKA: Lamb Of God - Resolution (2012)



1.Straight for the Sun (2:28)
2.Desolation (3:54)
3.Ghost Walking (4:30)
4.Guilty (3:24)
5.The Undertow (4:46)
6.The Number Six (5:21)
7.Barbarosa (1:35)
8.Invictus (4:12)
9.Cheated (2:35)
10.Insurrection (4:51)
11.Terminally Unique (4:21)
12.To the End (3:49)
13.Visitation (3:59)
14.King Me (6:36)

Całkowity czas: 56:21

Koło się toczy. Wybieramy swoich przedstawicieli, którzy mają teoretycznie reprezentować interesy narodu. A tym, co nam pozostaje, to wieszanie na nich psów za ich decyzje, by za kilka lat ponownie zagłosować na tak znienawidzonych polityków. Czy Randy Blythe głosuje, tego nie wiem, ale pewne jest to, że na władze swojego ojczystego kraju jest nieźle wkurzony. W swoich wypowiedziach dawał wielokrotnie temu upust, nie szczędząc kwasu pod adresem świty Obamy, a wcześniej Busha. Ale na bok polityka. Rzućmy okiem na okładkę Resolution. Horyzont w ogniu i dym przesłaniający niebo. Przygotujcie się na ostrą muzykę bez kompromisów.

Już w pierwszych sekundach Straight For The Sun, gdy Randy nabiera w płuca powietrze i wybucha nagle pełnym nieskrępowanej wściekłości krzykiem, nie ma ma wątpliwości, że Lamb Of God nie podrzuca nam festynowej petardy, ale kilka ton muzycznego trotylu gotowego wysadzić uszy. Panterowy zwolniony riff powoli toczy się, by pod koniec ustąpić popisowi starszego z braci Adlerów, który rozpędzając się na podwójnej stopie, płynnie wprowadza nas do przepełnionego agresją Desolation. Blythe nisko ryczy o utraconym raju i spustoszeniu, a gdzieś nad nim unosi się machineheadowa melodia.

The Undertow i The Number Six mają podoby ładunek ładunek złości (co nie znaczy, ze są takie same). Występując jeden po drugim odbierają oddech. Wyryczany niemal z death metalową manierą The Undertow, zapada głęboko w pamięć. A czego tu nie ma. Patenty z tego kawałka mogłyby z powodzeniem obdarzyć swoją mocarnością i nie tylko, kilka innych utworów i machałoby się do nich głową na pewno niezgorzej niż do The Undertow. Zaznaczyłem, że piosenka jest ciężka, ale nie wyłącznie, a to dzięki perfekcyjnemu solo, które następuje zaraz po klimatycznym zwolnieniu. Gdy popis się kończy, wracamy do głównego, szybkiego motywu, by znów, jeszcze raz przed końcem zaryczeć: I am the one who's left to take the fall!. Mniej może zapadać w pamięć refren szóstego utworu na płycie, którym jest po prostu The Number Six, co wcale nie oznacza, że jest gorszy. Chóralne okrzyki stwarzają w nim pozór podniosłości. Sama kompozycja przypomina The Undertow. Ciężkie riffy rozbijają się na moment o melorecytację Blytha, by po chwili, z nową, spotęgowaną jeszcze bardziej brutalnością eksplodować w głowie słuchacza, wraz z towarzyszącym mu wyjątkowo wściekłym krzykiem. Gdy The Number Six wycisza się, Lamb Of God daje nam chwilę na odetchnięcie. A to dlatego, że Barbarosa to... nastrojowa miniaturka na akustyku i elektryku. Dzięki temu jest to jeden z najbardziej intrygujących momentów  na tym długograju. Podobny mieliśmy w historii Lamb Of God tylko na Wrath. Nie jest to jedyny skok w bok na Resolution. Szybki, singlowy Ghost Walking od pozostałych utworów różni się akustycznym, melodyjnym wstępem i thrashowym zabarwieniem. 

Jeszcze bardziej zaskakujący jest King Me. Tego jeszcze kwintet z Richmond nie próbował. Zaczyna się niemal horrorowo. Sam Alice Cooper, mistrz horrorów, nie powstydziłby się takiej atmosfery. Początek, spokojny, może skojarzyć się z niektórymi momentami Wildhoney Tiamatu. Sam King Me przesycony jest atmosferą niemal gotycką. Ten pozór stwarza... orkiestra symfoniczna i gdzieś w oddali zawodząca śpiewaczka operowa. Razem w połączeniu z miażdżącym refrenem tworzy epicki koniec albumu.
Wróćmy jednak co na Resolution i nie tylko tu, bo w całej twórczości Lamb Of God dominuje. A mam na myśli brutalność i agresję. Należałoby w tej kategorii wymienić praktycznie resztę utworów na krążku. Na To The End mamy powrót do starej szkoły Darrella. Visitation przypomina o głęboko gdzieś schowanych thrashowych korzeniach. Na średnio szybkim Insurrection jako środka przekazu Randy używa także śpiewu. Za to dla odmiany na Guilty ryczy, wyje, piszczy niczym zarzynana bestia. A lekko ponad 2-minutowy Cheated zawiera w sobie punkowy pierwiastek.

Resolution = revolution? Chłopaki z Richmond odpalają ładunek skondensowanej muzycznej agresji i wściekłości. Nie patyczkują się, nie owijają w bawełnę, nie bawią w ładne melodie. Od wydania debiutanckiego krążka, z albumu na album, dało się usłyszeć coraz większe pokłady energii i samodoskonalenia w muzyce Lamb Of God. Tak jest i na Resolution. Poprzeczka zawisła wysoko.

Ocena: 8/10

Gdy Zapada Zmrok #2 : Stephen King (Richard Bachman) - Wielki Marsz

Tłumaczenie : Paweł Korombel
Data wydania : 1979  
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Ilość stron : 344















   Niektórzy uważają, że książki Stephena Kinga pod pseudonimem Richard Bachman są na niższym poziomie, stąd autor początkowo ukrywał swoją prawdziwą tożsamość i dopiero po jakimś czasie okazało się, iż King i Bachman to ta sama osoba. "Wielki Marsz" to powieść udowadniająca, że Richard Bachman to pisarz nie gorszy od samego Kinga...

  "Wielki Marsz" to pierwsza książka Kinga jaką w życiu przeczytałem. Pożyczyłem ją dawno temu od kolegi i jej fabuła od razu mnie zaintrygowała. Pomysł na teleturniej, którego myśl przewodnia to "gra o życie" jest naprawdę ekstremalny.

  Ray Garraty oraz dziewięćdziesięciu dziewięciu innych chłopców (kilkunastoletnich, nie dorosłych mężczyzn!) postanawia wziąć udział w marszu, którego metą jest śmierć dziewięćdziesiątego dziewiątego z nich. Wygrać może bowiem tylko jeden. Resztę czeka rozstrzelanie przez żołnierzy, którzy tylko czekają na to aż ktoś zwolni poniżej wymaganych sześciu kilometrów na godzinę. Warto dodać, że "Wielki Marsz" to coroczna narodowa zabawa transmitowana w telewizji, ale uczestników można oglądać na żywo, niczym na meczu piłkarskim, choć bardziej przypomina to wyścig kolarski. Tylko, że w tym wyścigu przeżyje tylko zwycięzca.

  Pesymistyczna wizja przyszłości Stanów Zjednoczonych pokazuje upadek człowieka, który może czerpać ogromną zabawę z oglądania ludzi walczących o życie. W "Wielkim Marszu" jest to rzeczą absolutnie normalną, gdyż na widowni zasiadają rodziny z dziećmi i użądzają sobie pikniki świetnie bawiąc się przy oglądaniu padających jak muchy chłopaków. Należy się zastanowić czy jest to w ogóle możliwe? Czy w przyszłości może się sprawdzić taka wizja Kinga? Nie wiem. Osobiście jednak myślę, że znalazłoby się mnóstwo chętnych do udziału w takiej grze (o ile nagroda byłaby odpowiednio wysoka) a także jeszcze więcej chętnych widzów do zobaczenia tej szalonej zabawy.

Ocena: 8/10

wtorek, 3 kwietnia 2012

Gdy Zapada Zmrok #1 : Stephen King - Desperacja

Tłumaczenie : Krzysztof Sokołowski
Data wydania : 1996
Wydawnictwo : Albatros
Ilość stron : 544















  Minęło sporo czasu i lat poświęconych ciągłemu słuchaniu muzyki. Zawsze jednak wiedziałem, że nadejdzie taki moment, w którym stwierdzę, że czas także, aby nieco oszczędzić na uszach i pomęczyć swoje oczy dobrą książką. Właśnie się to stało. W związku z tym, iż jestem fanem kina grozy, a filmy oparte na powieściach Stephena Kinga zazwyczaj przypadały mi do gustu, stał się on moim priorytetem.

  Natchnięty w pewien sposób, udałem się do księgarni, w której wybór był nieco ograniczony. Instynktownie sięgnąłem po tytuł "Desperacja" i oto właśnie ta powieść Kinga stała się pierwszą zakupioną, a drugą kiedykolwiek przeczytaną (pierwszą był dawno już skonsumowany "Wielki marsz", o którym niebawem zapewnę także napiszę).

  Na pierwszy rzut oka nie wydaje się, aby fabuła była wybitnie zmyślna. Wiele razy natykałem się w swoim życiu (na szczęście nie osobiście) na różnego rodzaju psychopatów, którzy lubią sobie pomęczyć, czy pomordować. Bez powodu. Collie Entragian będący potężnie zbudowanym gliniarzem strzeże prawa, a w strzeżeniu tym pozwala sobie na bardzo wiele.

  Już na samym początku poznajemy wspomnianego Colliego Entragiana, na którego nieszczęśliwie natyka się podróżujące małżeństwo Jacksonów. Gliniarz znajduje w ich samochodzie torebkę z dużą zawartością marihuany i od tego ich koszmar się zaczyna. Szybko znajdują się w miasteczku o nazwie Desperacja i przekonują się czym jest prawdziwe zło. Nie są jednak sami, gdyż na miejscu spotkają innych nieszczęśników, którzy także padli ofiarą bezwględnego policjanta.

  Dużym plusem książki jest postać Colliego Entragiana. Tutaj King wykreował znakomitego bohatera, o którym czyta się z dużą przyjemnością. Osobiście polubiłem także Cynthię Smith, Steve'a Amesa oraz jego szefa - Marinville'a. Reszta potrafi troszkę irytować, jak choćby rodzinka Carver'ów z Bożymchłopczykiem na czele. Jest on jednak niewątpliwie postacią przewodnią, gdyż wątek religijny - wiary w Boga (praktycznie bezgranicznej) - jest bardzo istotny, i zapewne nie wszystkim to przypadnie do gustu.

  Początkowo "Desperację" czyta się bardzo dobrze, ale w dalszej części książki zacząłem odnosić wrażenie, że z horroru za bardzo zalatuje bajką. Mimo to jest to powieść ciekawa, choć nieco wydłużona. Momentami nudzi i gdyby była krótsza o kilkadziesiąt stron to nic by praktycznie nie straciła. W celu dopełnienia swej wiedzy na temat tej historii warto również oglądnąć film, który bardzo dobrze oddaje zawartość powieści Kinga. Oczywiście nie wszystko jest identycznie, ale większość faktów jest ujęta w dobry sposób.

  Warto przeczytać "Desperację", warto także oglądnąć film. Choćby dla samego Rona Perlmana, któy świetnie odgrywa postać maniakalnego policjanta - Colliego Entragiana. "Masz prawo zachować milczenie. Wieczne milczenie."

Ocena: 7/10

poniedziałek, 23 stycznia 2012

MUZYKA - Podsumowanie roku 2011 - część 6 (ostatnia)

Po pięćdziesiątce najlepszych albumów roku 2011 czas na największe zawody minionego roku, a także największe nadzieje związane z rokiem 2012. Poniżej dziesięć największych minusów roku ubiegłego.

10. Nazareth - Big Dogz
 
Po prostu liczyłem na nieco więcej. Weterani się nie spisali i nagrali raczej średni krążek.

 







9. Samael - Lux Mundi

Kolejna porażka tego zespołu. Już poprzedni longplay formacji Samael nie przypadł mi do gustu. "Lux Mundi" wypada według mnie jeszcze słabiej.

 






8. Anthrax - Worship Music

Rok 2011 nie był udanym rokiem dla gatunku jakim jest thrash metal. Przynajmniej według mnie, choć wiem, że nowy Anthrax ma swoich zwolenników - ja nim jednak na pewno nie jestem. Nowy krążek tego zespołu jest według mnie raczej przeciętny.

 





7. Megadeth - TH1RT3EN

Mój kolejny dowód na to, że dobrych thrah metalowych płyt w roku 2011 było niewiele. Skoro taki gigant jak Megadeth również mnie zawiódł to ciężko się spodziewać dobrych rzeczy. "Trzynastka" spodobała się szerszemu gronu, więc widocznie to ja jestem ten zły.

 





6. Division By Zero

Ten zespół w roku ubiegłym nic nie nagrał, ale działo się w ich szeregach bardzo wiele. Chodzi oczywiście o personalia. Po tym jak od zespołu odeszli Robert Gajgier (klaiwsze) oraz Maciej Foryta (gitara basowa) wydawało się, że nic złego już się stać nie może. Zresztą zespół znalazł muzyków na ich miejsce. Nowym basistą został Piotr Wierzba a nowym klawiszowcem Vincent Venoir. Niestety okazało się, że w roku 2011 DBZ opuścił także wokalista Sławek Wierny. Trudno mi sobie wyobrazić ten zespół bez jego głosu.

5. Children of Bodom - Relentless Reckless Forever

Jedno z większych nieporozumień roku. Liczyłem na dużą dawkę melodyjnego grania a dostałem nudną papkę byle czego. Duży zawó i chyba najsłabszy krążek CoB.

 






4. Steven Wilson - Grace for Drowning

Jeżeli jakiś fan Wilsona to teraz czyta to pewnie chętnie by mnie dorwał i rozstrzelał. Cóż. Dla mnie jednak najnowsze wydawnictwo Wilsona, a bardziej, jego entuzjastyczne recenzje i wysokie miejsca w podsumowaniach roku to jakiś spory żart. Żart raczej z kategorii tych niezbyt śmiesznych a po prostu wrednych czy też niesmacznych. Mówienie o tym jak bardzo Steven jest awangardowy i podniecanie się tym jest także nie na miejscu. Na tej płycie są dobre utwory ale ogólnie jest przeciętna rzecz. "Raider II" trwający ponad dwadzieścia minut jest o jakieś 80 % za długi. Niedługo Wilson zacznie nagrywać płyty, na których będzie grał na grzebieniu albo garnkach kuchennych a zaślepieni fani stwierdzą, że takiej awangardy i innowacji muzycznej jeszcze nie słyszeli. Ten pan świetnie potrafi nabierać swoich fanów, że tworzy coś wyjątkowego. Na "Insurgentes" dałem się nabrać. Na "GfD" nie mam zamiaru.

3. Kat & Roman Kostrzewski - Biało-czarna

Wokal, który kiedyś robił wrażenie, teraz nudzi. Teksty, które dawniej intrygowały, teraz zniesmaczają. To już nie to samo. Forma została zgubiona lata temu.

 






2. Lou Reed & Metallica - Lulu

Największe płytowe rozczarowanie tego roku. Myślałem, że panowie z formacji Metallica podejmując się czegoś absolutnie nowego, zaszokują. Zrobili to. Szkoda tylko, że w odwrotną stronę. "Lulu" to płyta, o której już pisałem, i do której już wracać na pewno nie chcę.

 





1. Tool

Największym rozczarowaniem roku 2011 w mojej opinii nie był żaden album. To co mnie osobiście ugodziło ajbardziej to fakt, że tradycja pięcioletnich przerw między poszczególnymi albumami formacji Tool została przerwana. Czekałem jak na zbawienie. Nie doczekałem się. Wciąż czekam jak na zbawienie. Rok 2012 to już musi być ich rok...





 





W roku 2012 liczę na wiele wspaniałych płyt. Poniżej dziesięć ważniejszych (moich zdaniem) premier, które powinny się w tym roku pojawić.

  1. Tool
  2. Archive
  3. Metallica 


  4. Blindead
  5. Riverside
  6. Meshuggah
  7. Slayer
  8. Neurosis
  9. Frontside
10. Accept
     Soulfly
     Cannibal Corpse


Czas skupić się na roku 2012...

piątek, 13 stycznia 2012

Muzyka - Podsumowanie roku 2011 - część 5

10. Trivium - In Waves

Czas na dziesięć najlepszych albumów tego roku. Na sam początek zespół, który darzę ogromną sympatią. Świetny album, który w pewien sposó podsumowuje dotychczasową działalność tej formacji. Fani Trivium znajdą tutaj bowiem wszystko, co w tym zespole najlepsze. Nie ma mowy o przypadkowych numerach. Same znakomite tracki na wysokim poziomie. Z każdą płytą zastanawiam się kiedy w końcu Heafy i chłopaki się potkną. Każdy zespół ma jakiś gorszy album. Oni wciąż takiego nie nagrali.



9. In Flames - Sounds of a Playground Fading

Ten zespół już dawno zapomniał, że kiedyś grał chłodny, skandynawski melodic death metal. Teraz muzyka In Flames wygląda zupełnie inaczej i pewnie wielu starszych fanów zespołu tego nie akceptuje. Trzeba jednak pogratulować tego, że nie boją się rozwijać, i choć osobiście nie uważam, iż nagrywanie albumów w podobnej konwencji stylistycznej jest czymś złym (jeżeli są wciąż dobre), to w przypadku tego bandu ewolucja wychodzi na dobre.Kolejna bardzo dobra pozycja w dyskografii Szwedów.



8. DevilDriver - Beast

Jak sam tytuł wskazuje, jest to rzecz naprawdę mocna. Bestia atakuje nas z każdym numerem. Dez Fafara po raz kolejny udowadnia, że jest w świetnej formie,a trzeba przyznać, iż nie tylko on. Wszyscy na tej płycie spisują się naprawdę kapitalnie. Sekcja rytmiczna na "Beast" dosłownie miażdży, a solówki są wprost wyśmienite. Trzeba również zwrócić uwagę, iż ta płyta nieco odbiega od ostatnich dokonań zespołu, bo choć wciąż słychać, że jest to DevilDriver, to właśnie niektóre partie gitarowe wydają się być utrzymane w troszeczkę innym klimacie.


7. Decapitated - Carnival is Forever

Ten album przebił nawet najnowsze dokonanie formacji Vader, a co za tym idzie przyczyniło się do wyrzucenia "Welcome to the Morbid Reich" z pierwszej dziesiątki mojego rankingu. Duża dawka technicznego death metalowego grania na poziomie tak wysokim, że aż duma rozpiera człowieka, iż ten zespół pochodzi z naszego kraju.Świetna, klimatyczna okładka zdobiąca owy krążek to kolejny plus tego longplay'a, który stał się w roku 2011 moim polskim albumem roku number 2.





6. Adele - 21

Ten krążek ma u mnie zdecydowanie miano czarnego konia roku. Rzecz, która muzycznie odbiega od wszystkich płyt znajdujących się w tym zestawieniu.Brytyjka dosłownie powala swoim wokalem i nie mogłem jej nie umieścić w pierwszej dziesiątce, gdyż kawałki z jej drugiego albumu zachwycały mnie przez bardzo długi okres czasu. Jestem przekonany, że to się nie zmieni, a takie numery jak słynne już "Rolling in the Deep", "Set Fire to the Rain", czy "Someone Like You" będę powtarzał przez następny rok z ogromną przyjemnością.



5. Machine Head - Unto the Locust

Ścisła czołówka. Piąte miejsce i tuż poza walką o podium w tym roku znalazł się Machine Head, którego najnowszy krążek jest po prostu znakomity. Kiedy po raz pierwszy go odsłuchiwałem to utwór otwierający ("I am Hell") zmiażdżył mnie i wgniótł w fotel.Kapitalna gra nie kończy się jednak na tym numerze, bo płyta w całości jest bardzo równa. Jeśli miałbym się teraz pokusić o jakiegoś faworyta to z pewnością byłby to najlżejszy na płycie, balladowy numer 5 - "Darkness Within".



4. Opeth - Heritage

Muszę przyznać, że od dawna wiedziałem, iż walka o podium rozegra się między moją "wielką czwórką" roku 2011. I właśnie Opeth w tej czwórce zajął miejsce najniższe, i choć przed rokiem uważałem ten album za jednego z dwóch głównych faworytów, to na pewno miejsce zajmowane przez Opeth nie może być zawodem. "Heritage" to album zupełnie inny od ostatnich dokonań zespołu. Akerfeldt zdecydował się przejść z metalu na rock progresywny. Nie ma mowy o growlu i ciężkich riffach. Mimo wszystko album nadrabia to klimatem i świetnymi kompozycjami, których tutaj nie brakuje.



3. Sepultura - Kairos

Czas na podium. Moja radość jest ogromna. Radość spowodowana tym, że z czystym sumieniem mogę umieścić ten album tak wysoko. Bardzo długi czas Sepultura była numerem jeden roku 2011, ale w ostatnich miesiącach ukazały się dwa albumy, które postawiłem nieco wyżej. "Kairos" jest jednak rzeczą godną uwagi. Jest tutaj od początku do końca soczyście i klimatycznie. To znakomita rzecz przepełniona genialnymi motywami instrumentalnymi a także niepowtarzalnym wokalem Derricka Green'a. Coś wspaniałego. Brąz dla Sepultury.






2. Coma - Czerwony album
 
 Nowa Coma tym razem bez tytuły, choć możemy spokojnie przyjąć umowną nazwę - "Czerwony album". W kategorii polskiej płyty roku jest to mój zwycięzca. Po raz kolejny zespół mnie nie zawiódł, a wręcz zaskoczył. Spodziewałem się bardzo dobrej rzeczy z ich strony, ale nie spodziewałem się ich na moim tegorocznym podium. Jest to więc mała niespodzianka, choć na pewno nie sensacja, gdyż Coma udowodniła już, że nagrywa płyty znakomite. Tal jest także z najnowszym "dzieckiem" tej kapeli. Ciężkie, przyjemne riffy i przejmujące teksty,a także "to coś", co Coma po prostu w sobie ma - to plusy tego genialnego wydawnictwa. Srebro dla Comy.



1. Airbag - All Rights Removed

Number 1. Grupa pochodząca z Norwegii była moim tegorocznym faworytem. Nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie. To co wyprawiają na gitarach ci muzycy jest istną rozkoszą. To prawdziwy miód na moje uszy. Muzyka przepełniona pięknem i bólem. Prawdziwy majstersztyk. Słychać tutaj nie tylko inspiracje gigantem rocka progresywnego - Pink Floyd. Można usłyszeć nawet mniej znaną niemiecką grupę Eloy, ale przede wszystkim Norwegowie sami w sobie są geniuszami, którzy z lekkością i płynnością płyną grając kolejne nuty. Do tego wszystkiego charakterystyczny wokal, który pasuje do całości idealnie. Wszystkie tytuły są cudowne, ale to co pojawia się na koniec to prawdziwa perła. Trwający ponad siedemnaście minut "Homesick I-III" to najgenialniejsza kompozycja stworzona w roku 2011. Solówka znajdująca się w finałowej części utworu rozrywa mnie na części. Airbag - "All Rights Removed" w pełni zasłużył na miano najlepszego albumu roku 2011. Złoto dla poduszki powietrznej z Norwegii.

czwartek, 12 stycznia 2012

Muzyka - Podsumowanie roku 2011 - część 4

20. CygnosiC – Fallen

Pierwszą dwudziestkę otwiera jedna z moich rewelacji tego roku. Nigdy dotychczas nie słuchałem tego typou muzyki, ale jest to rzecz niezwykle ciekawa. Muzyka elektroniczna z dodatkiem growlu to coś naprawdę ciekawego. CygnosiC to grecki zespół wykonujący muzykę, którą nazwać możemy dark electro. Świetnie sprawdza się na słuchawkach, w ciemnościach, a najlepiej na plaży – nocą, kiedy morze jest wzburzone.
 




19. Carnifex – Until I Feel Nothing

Jeden z tych zespołów, które były przeze mnie nieco niedoceniane. Zmieniło się to jednak diametralnie. Następca bardzo dobrego „Hell Chose Me” oferuje nam dawkę deathcore’u na bardzo wysokim poziomie. Utwór tytułowy jest prawdziwą ozdobą tej płyty, a motyw przewodni oraz zakończenie tej kompozycji to czysta rozkosz. Wszystkiego dopełnia nam kapitalna, mroczna okładka.
 




 18. Mastodon – The Hunter

Trzeba przyznać, że albumem „Crack the Skye” panowie z formacji Mastodon zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy udało się ją przeskoczyć? Raczej nie. Poprzedni longplay tego zespołu zajął w moim notowaniu 5. miejsce. Mimo wszystko „Łowca” jest krążkiem bardzo udanym i na pewno łatwiej przyswajalnym od ostatniego dzieła Amerykanów. Na „The Hunter” otrzymujemy mniej skomplikowane i krótkie kompozycje, które pozostawiają po sobie naprawdę dobre wrażenie.
 


17. Evile – Five Serpent’s Teeth

Mój thrash metalowy album roku. Podczas, gdy zawiodły mnie takie formacje jak Anthrax, czy Megadeth, Evile pokazał, że można stworzyć rzecz łojącą niemiłosiernie i bez przynudzania. Kawał dobrej roboty i thrash na bardzo wysokim poziomie. Czekałem na ten krążek i zdecydowanie się nie zawiodłem.
 





16. This Will Destroy You – Tunnel Blanket

Najlepsza post rockowa rzecz tego roku. Wciągający album,którego otwierający utwór „Little Smoke” jest depresyjną podróżą po absolutnie najsmutniejszych rejonach ludzkiej duszy. Bardzo dobra płyta.
 







15. Born of Osiris – The Discovery

Deathcore roku. Mimo, że krążek trwa dość długo jak na ten gatunek muzyczny (ponad pięćdziesiąt minut) to pokazuje, iż można w tej szufladce zrobić jeszcze bardzo wiele. Dużo nietypowych zabiegów i smaczków, które pojawiają się na tym LP sprawia, że podróz poprzez ten album jest niezwykle interesująca i odkrywcza.
 





14. Rise to Remain – City of Vultures

Co wyróżnia zespół Rise to Remain? Jest to jedna z wielu formacji metalcore’owych, ale nie pochodzą oni ze Stanów Zjednoczonych, lecz z Wielkiej Brytanii. Do tego wokalistą zespołu jest Austin Dickinson. Tego nazwiska chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Syn wielkiej legendy Iron Maiden radzi sobie na debiutanckim krążku naprawdę bardzo dobrze. Według mnie Rise to Remain to duża nadzieja gatunku, a ich debiut jest bardzo udaną płytą.
 



13. Korn – The Path of Totality

Korn po raz kolejny zaskakuje. Chociaż czy w przypadku tego zespołu można mówić o zaskoczeniu? Korn udowadniał już, że jest zespołem, który potrafi wymknąć się ze swoich ram muzycznych. Tym razem chyba zrobili to jeszcze bardziej. Eksperyment zdecydowanie się powiódł bo elektroniczny longplay „The Path of Totality” jest przepełniony świetnymi numerami, które nasycone są soczyście udanymi refrenami.
 



12. Amon Amarth – Surtur Rising

Powrót wikingów z Amon Amarth zawsze wzbudza we mnie wielkie emocje. Cenię sobie szwedzką grupę i każdy ich longplay oferuje mi dużą dawkę dobrych melodii. Tak jest i tym razem, choć może „Surtur Rising” nieco ustępuje kilku ostatnim dokonaniom zespołu. Mimo wszystko to kolejna rzecz wyprodukowana rękami tej formacji, która mnie bardzo zadowala.
 




11. Vader – Welcome to the Morbid Reich

Kiedy słuchałem tej płyty to myślałem, że znajdzie się ona w pierwszej dziesiątce tego roku. Okazało się, że jest minimalnie za nią, co świadczy o tym, że ten rok wcale do słabych nie należał. Vader konkretnie łoi tutaj od początku do końca aż miło. Świetny album polskiego zespołu i w klasyfikacji „polskiej” ta płyta zajmuje najniższe miejsce na podium.

środa, 11 stycznia 2012

Muzyka - Podsumowanie roku 2011 - część 3


30. Saxon – Call to Arms

Wkraczamy do trzeciej dziesiątki więc albumy powinny robić się jeszcze ciekawsze. I na otwarcie wielki klasyk, czyli zespół Saxon. Jeden z twórców New Wave of British Heavy Metal powrócił z najnowszym dziełem, które stoi na poziomie świadczącym o klasie tego zespołu. Oczywiście Saxon to kapela, która lata swej wielkiej chwały ma już raczej za sobą, ale mimo wszystko uważam, że ich ostatnia płyta to kawał dobrego heavy metalu.




29. Uriah Heep – Into the Wild

Kolejny klasyk. Uriah Heep to zespół, którego przedstawiać nie trzeba. Wiele lat na scenie, ale wciąż panowie są w dobej formie i nagrywają nam płytę, której słucha się bardzo przyjemnie. Do tego znajduje się na tym krążku świetny utwór tytułowy, który jest prawdziwym szlagierem. Brawa dla Uriah Heep.






28. Russian Circles – Empros
 
Muszę przyznać, że rok 2011 był dość ubogi jeśli chodzi o wydawnictwa z gatunku post rock/metal. Russian Circles to jeden z dwóch zespołów, wykonujących instrumentalną odmianę post rocka, które znalazły się w moim zestawieniu podsumowującym rok 2011. Udany krążek, choć dużej konkurencji według mnie w tym roku nie mięli. Mimo wszystko uznanie dla zespołu za ten longplay ozdobiony przy okazji bardzo ładną okładką.




27. Stratovarius – Elysium

Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to pierwszy album jaki usłyszałem w roku 2011. Znaleźć tutaj można przede wszystkim dużo ładnych melodii, ciekawe gitary, typowy dla power metalu wokal a także osiemnastominutowy kolos w postaci kończącego album utworu tytułowego. Dobra rzecz, choć jeżeli ktoś nie przepada za power metalem to zapewne i ten album go nie przekona do tego gatunku.





26. Chimaria – The Age of Hell
 
Nigdy specjalnie nie przepadałem za Chimairą. Podobały mi się pojedyncze numery, ale żadna płyta nie zrobiła na mnie jakiegoś powalającego wrażenia. Trzeba jednak przyznać, że „The Age of Hell” to kawał bardzo dobrej roboty. „The Age of Hell” zmieniło moje podejście do tej kapeli i na pewno dam sobie jeszcze szansę na dokładniejsze przedstudiowanie ich dotychczasowej dyskografii.





25. Dream Theater – A Dramatic Turn of Events
 
Tego albumu spodziewałem się nieco wyżej, bo przynajmniej w pierwszej dwudziestce. Troszeczkę jednak zawiedli, choć wciąż nie mogę powiedzieć, że najnowsze dokonanie DT to album nieudany. Jest to płyta troszeczkę nierówna, ale z momentami bardzo dobrymi. Nowy perkusista robi tutaj kawał dobrej roboty,a zespół prezentuje nam to co zwykle, czyli długie rozbudowane kompozycje, w których czuje się najlepiej.




24. Mjut – Akcja ratowania ślimaków

 Gdy tylko usłyszałem o zespole Mjut i dowiedziałem się, że zadebiutują z albumem o nazwie „Akcja ratowania ślimaków”, wiedziałem, że muszę zapoznać się z tym materiałem. Skłoniła mnie do tego nietypowa okładka oraz nietypowy tytuł tego albumu. Nie zawiodłem się. Ten krążek to klimatyczne i melancholijne brzmienia, które są zdobione przez specyficzne i intrygujące teksty.




23. Piotr Rogucki – Loki-Wizja dźwięku
 
Jeśli ktoś myślał, że pierwszy solowy album wokalisty Comy będzie tylko powielaniem pomysłów jego macierzystego zespołu to był w błędzie. Piotr Rogucki stworzył swój własny projekt, który jest pozycją obowiązkową dla wszystkich fanów formacji Coma i nie tylko. „Loki-Wizja dźwięku” to kawał dobrej muzyki, a utwór „Mała” jest jego słodką wisienką na torcie.




22.The Black Dahlia Murder – Ritual
 
Piąty album grupy The Black Dahlia Murder to dawka naprawdę mocnego łojenia melodeath metalowego. Nie jest to raczej granie dla fanów łagodniejszego melodic death w stylu In Flames, gdyż The Black Dahlia Murder niemiłosiernie atakuje nas na swoim najnowszym krążku zmasowaną dawką energii. Świetna praca gitar na całej płycie, ale gdybym miał wyróżnić jakiś tytuł to z pewnością byłby to numer pięć tego krążka – „The Window”.




21. Morbid Angel – Illud Divinum Insanus
 
Ten album był odebrany dość krytycznie przez wielu fanów zespołu. To dlatego, że Morbid Angel popełnił na „Illud Divinum Insanus”eksperyment w postaci stworzenia muzyki nieco innej niż dotychczas. Najnowsze dokonanie MA jest w dużej części industrial metalowe. Riffy kojarzące się z niemiecką grupą Rammstein, w moim odczuciu wypadają świetnie. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na najdłuższe trzy kompozycje na płycie, bo to właśnie one są przede wszystkim utrzymane w tym klimacie. Niestety panowie z Morbid Angel zawiedli mnie nieco na Metal Hammer Festival, gdzie chyba bojąc się po reakcjach fanów, grali najbardziej typowe dla zespołu kawałki, odrzucając kompletnie utwory o nowej dla zespołu charakterystyce.