poniedziałek, 1 listopada 2010

MUZYKA - Linkin Park: A Thousands Suns (2010)

1. The Requiem (2:01)
2. The Radiance (0:57)
3. Burning In the Skies (4:13)
4. Empty Spaces (0:18)
5. When They Come For Me (4:55)
6. Robot Boy (4:29)
7. Jornada Del Muerto (1:34)
8. Waiting For the End (3:51)
9. Blackout (4:39)
10. Wretches And Kings (4:15)
11. Wisdom, Justice, And Love (1:38)
12. Iridescent (4:56)
13. Fallout (1:23)
14. The Catalyst (5:39)
15. The Messenger (3:01)

Całkowity czas: 47:56

Spotkania z przeszłością, część II
  
  Nieco starsi Czytelnicy uśmieją się teraz do rozpuku, ale Linkin Park był dla mnie i moich rówieśników czymś przełomowym. Pierwszym poważnym krokiem postawionym na świeżej jeszcze muzycznej drodze poznania. Wszystko przed, wliczając tak wstydliwy dla naszego kraju (na szczęście, zakończony definitywnym zgonem) boom disco polo, nagle straciło znaczenie. Dla nas, pierwszych pokoleń niezakrytej żelazną kurtyną Polski, Linkin Park, jakkolwiek - ironicznie czy poważnie - do niego obecnie podchodzimy, będzie miał wartość sentymentalną. Pech chciał, że po albumie "Meteora" mieliśmy cztery lata na poznanie niemałego zakamarka Muzyki i wydaną wówczas "Minutes to Midnight" spuściliśmy z wodą w klozecie. I teraz, prawie dziesięć lat później, gdy nasze drogi dawno już się rozeszły, Linkin Park nagrywa nowy krążek. Po raz drugi więc rozprawię się z moimi młodzieńczymi idolami i już na starcie przygotujcie się na...

   Szok. Zespół, który zasłynął połączeniem agresywnej, numetalowej jazdy z rapowanymi wstawkami, zakochał się w syntezatorze, gitary utopił w oceanie przesterów i efektów, a perkusistę wysłał chyba na dłuższy urlop. "A Thousands Suns" to bez wątpienia zaskoczenie roku, nawet dla mnie - osoby, która Linkin Park już nie słucha. Chłopaki podjęli równie ryzykowną decyzję, co Pure Reason Revolution przy okazji wydania "Amor Vincit Omnia".

   Przed premierą najnowszego dziecka Amerykanów, miałem okazję usłyszeć reprezentujący album "The Catalyst". Posłuchałem i szybko podsumowałem słowami "sprzedali się". Jednak, singiel spełnił swój cel i zasadził we mnie ziarno ciekawości, które wykiełkowało całkiem szybko i płyta, trafiła do odtwarzacza. Trzy kwadransy później popadłem w konsternację. Niektórzy recenzenci już w tym momencie przelaliby tę konsternację na papier i zamknęli za sobą przygodę z nowym wcieleniem Linkin Park. Niestety, w głębi swego prostego serducha czułem (a musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że dla osoby zajmującej się muzyką, to najbardziej męczący i - paradoksalnie - intrygujący impuls), iż natrafiłem na płytę, która wymaga odrobinę wysiłku. W efekcie, płyta raz za razem doprowadzała do wrzenia moich sąsiadów i po pewnym czasie, uderzyła również we mnie, i to podwójną siłą. Ze zdumieniem odkryłem, że pozornie wycelowane w radiowe listy przebojów i elektroniczne do bólu zębów "A Thousands Suns" jest tak naprawdę dojrzałym, ambitnym albumem.

  Piętnaście kompozycji, z czego tylko dziewięć to utwory z krwi i kości. Pozostałe służą zagęszczeniu nastroju lub niezauważalnemu przejściu między kawałkami. Album zyskuje dzięki temu uczucie spójności i w żadnym wypadku nie przynudza. Wspomniałem o nastroju, bo i owszem, jest on (jak na omawiany zespół) niesamowity. Pojawiający się już w pierwszym na płycie "The Requiem" refren "The Catalyst" przyprawia słuchacza o ciarki a przejście pomiędzy "Wisdom, Justice, And Love" i "Iridescent" wprowadza go w nieopisywalny niepokój. Smutek jest uczuciem rządzącym "A Thousands Suns", przerywanym jedynie momentami, przez nostalgiczno - pozytywne ballady ("The Messenger", "Burning In the Skies") i agresywne "When They Come For Me" (ach, te werble!), wykrzyczane "Blackout" i jedyny moment na płycie, który pocieszy zrozpaczonych fanów pierwszych dwóch albumów Linkin Park - "Wretches and Kings". Krótko - krążek jest bardzo przemyślany i kompozycje po kilku przesłuchaniach łączą się w skończoną całość.

  Instrumentarium "A Thousands Suns" przyprawi fanów o zawał serca. Bo czy spodziewali się oni delikatnej linii basu i komputerowego beatu ("Burning In the Skies"), triphopowej elektroniki ("When They Come For Me"), syntezowanych smyków ("Robot Boy"), chórków ("Iridescent"), komputerowo obrobionych wokali ("The Requiem", "Fallout"), czy wreszcie ballady na akustyka i pianino ("The Messenger")? Nie, nie, i jeszcze raz nie. Stąd rozstrzelone po całej skali ocen przyjęcia w prasie i sieci.

  Jeżeli podobały Ci się pierwsze albumy Linkin Park, zastanów się dwa razy przed zakupem tej płyty. Jeżeli zaś lubujesz się w rzeczach nietypowych, doceniasz muzykę takiego na przykład Archive i nie straszne Ci są elektroniczne eksperymenty, możesz śmiało zainteresować się "A Thousands Suns". Dla mnie to ogromnie pozytywne zaskoczenie i dowód na to, że nawet tak ironicznie traktowana przeze mnie Gimnazjalna Miłość może po tylu latach zaskoczyć rozkochanego w artystycznej muzyce zrzędę. Postawić nowe Linki Park na półce, którą w ogromnej części zajmuje przecież progresywny rock? Żaden wstyd.

Ocena: 8/10 (czasami nawet mam ochotę wystawić 8,5)

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.