wtorek, 2 listopada 2010

MUZYKA - Sylvan: Force of Gravity (2009)


1. Force of Gravity 5:12
2. Follow Me 4:39
3. Isle in Me 6:00
4. Embedded 3:30
5. Turn of the Tide 6:53
6. From the Silence 5:43
7. Midnight Sun 5:12
8. King Porn 7:31
9. Episode 609 6:00
10. God of Rubbish 4:01
11.Vapour Trail 14:30

  Kilka miesięcy temu, w momencie premiery "Force of Gravity", nowy materiał grupy Sylvan trochę za szybko spisałem na straty po dwóch czy trzech niewnikliwych odsłuchaniach. Dużo wody w Nilu musiało upłynąć, zanim spróbowałem się z Niemcami przeprosić, ale nie żałuję, ponieważ w momencie progresywnej posuchy na rynku, znalazłem pozycję świeżą i przyjemną. Tak więc, jestem niejako zmuszony napisać recenzję w ramach pokuty za chwile zwątpienia.

   Alternatywnym tytułem nowego dziecka Niemców mogłaby być "Siła Eksperymentów", bo tym właśnie charakteruzyje się jedenastka nowych kompozycji. Nieśmiałe kroki muzycy kierują w wielu kierunkach, nie zapominając nigdy o swoich neoprogresywnych korzeniach. I tak, mamy "prawie hard rock" w "Follow Me" opartym na szarpiących riffach i krzykliwym refrenie, które jednak zastępuje sekcja instrumentalna w stylu Dream Theater. "King Porn" już na starcie atakuje brudną, agresywną gitarą, by później wymieszać ją z artrockowym blaskiem w refrenie, a cały zabieg powtarza jeszcze kilkukrotnie. Delikatna ballada "Isle In Me" w połowie rusza z kopytem i siłą dziesiątek bębnów, zapierając dech w piersiach, podczas gdy finał "Turn of the Tide" niespodziewanie zaskakuje smyczkową aranżacją. Wokalista Sylvan, Marco Glühmann, w wyciszonym "Midnight Sun" zaśpiewa w duecie z delikatnym głosem Miriam Schnell, zakrzyczy z metalową energią w "God of Rubbish", a w zakończeniu albumu zagra niczym Fish na wszystkich emocjach słuchaczy. "Force of Gravity" co rusz zmienia kierunek, prędkość i styl, a jednak nie sprawia, że słuchacz czuje się w końcu zagubiony. Wręcz przeciwnie, daje się na ten swoisty (co de facto sugeruje już okładka) rollercoaster zabrać bez większych sprzeciwów.

   Niestety, Sylvan w przeszłości popełnił ogromny błąd, który odtąd zawsze będzie głównym powodem narzekań recenzentów na każdy kolejny album. Ten błąd nazywa się "Posthumous Silence". Album (na domiar złego z przedrostkiem "concept") tak wybitny, że cień jego zasłonił już krążek "Presets", swymi mrocznymi mackami sięgnął także "Force of Gravity". Bo to na "Posthumous Silence" Sylvan udowodnił, kto jest "mistrzem" - tam odkrywali, miast eksplorować i delikatnie poszerzać swoje granice. Nie chcę teraz wypaść jak czepialski recenzent z zawsze niezadowolonym wyrazem buźki, ale fakt jest faktem - "Force of Gravity" to jedynie (albo aż) kolejny zestaw eksperymentalnych piosenek, intrygujących muzycznie, bogatych w formę, acz ubogich w treść.

   Ale przecież nie każdego obchodzi treść; zainteresowany jest, przede wszystkim, muzyką samą w sobie. I taka właśnie osoba może bez wahania do tej kolejki wskoczyć. Czeka ją kilka chwil jazdy w przestworzach (tytułowy utwór, "Isle In Me", "Midnight Sun" i "Episode 609"), trochę bardzo udanych kompozycji, jak i niestety chwile znudzenia, w postaci zbyt przekombinowanego "King Porn" (już tytuł czymś śmierdzi), czy nazbyt wydłużonego "Vapour Trail", na szczęście będzie to miało miejsce dopiero w późniejszej części przejażdzki, kiedy już pasażer zostanie "pochwycony".

   Wiele już zespołów pokazało, że po niesamowitym dziele można wpaść we własną pułapkę twórczości, jednak Sylvan trzyma się dzielnie po "Posthumous Silence". "Force of Gravity" szczególnie ambitnie nie jest, ale słucha się go (i przede wszystkim - powtarza) z przyjemnością. Na razie więc mocna siódemeczka, bo wiem, że stać panów na więcej :)

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.