niedziela, 14 listopada 2010

MUZYKA - Riverside: Anno Domini High Definition (2009)

DUDOTYDZIEŃ, część IV

1. Hyperactive 5:45
2. Driven to Destruction 7:06
3. Egoist Hedonist 8:56
4. Left Out 10:59
5. Hybrid Times 11:53

Całkowity czas: 44:44

Uwaga! Tekst jest powiązany z recenzją "Rapid Eye Movement" - poprzedniej płyty Riverside.

   20 czerwca 2009

   (...) Obudził mnie śpiew ptaków. Nie otwierając oczu, zacząłem po omacku szukać w odmętach pościeli pilota od wieży. Po chwili moja ręka natrafiła na pożądany przedmiot, a pokój wypełnił się wspaniałymi dźwiękami pianina... Za sprawą pilota oczywiście. "Hyperactive" służy mi do pobudki już piąty dzień z rzędu, czyli od premiery "Anno Domini High Definition" i zamieszkania jej digipack'owej wersji na mojej półce. Klawisze powoli się wyciszyły, a "ADHD" rozpoczęło się na dobre, co dobitnie oznajmiły dwie rzeczy - wibracje podłogi powodujące przyjemne łaskotki oraz siarczyste "KURWA MAĆ!" wykrzyczane przez sąsiada. Tak, należy mu to oddać - Riverside tym razem dało czadu. Dosłownie i w... Zdecydowanie dosłownie. Bo najnowszy album nie tylko zdołał odejść od "Trylogii Snów", ale też wyznaczyć zupełnie nowy styl zespołu - szalony i ostry. Uśmiechnąłem się szeroko i wraz z Mariuszem Dudą zanuciłem: "It's just another day of my life". Szybko nabrałem energii do wyjścia z łóżka i pielgrzymkę do toalety.

   Michał Łapaj rozkręcił się na dobre, atakując wściekłą solówką (sąsiad trzasnął drzwiami i, schodząc po schodach, syczał: "Satanista, satanista"), czego z kolei nie można powiedzieć o czajniku, który doprowadzał wodę do stanu wrzenia jeszcze pięć minut. Czas oczekiwania na kawę wykorzystałem na headbanging i granie na miotle, czego naprawdę dawno nie robiłem i co nabawiło mnie wstydliwego rumieńca, gdy dostrzegłem, jak sąsiadka z naprzeciwka - tląc laskę tytoniu wyjątkowo tandetnej marki - z niedowierzaniem machała głową (wiedźma zawsze mnie podgląduje!).

   Przy dźwiękach "Driven to Destruction" rozpocząłem konsumpcję jajecznicy. Przy pierwszej (instrumentalnej) części utworu przyłapałem się na rytmicznym poruszaniu głową, co zaowocowało nieco później "włochatą" niespodzianką w talerzu. Trochę w tym orientu (w "Driven to Destruction", do cholery, a nie włosach w jajecznicy!), który tworzy naprawdę magiczny klimat. Nie lubię za to partii wokalnych w tym kawałku, co pomogło mi w chwilowym zaprzestaniu machania głową podczas zwrotki, wyciągnięcie włosów z jajecznicy i ostateczną konsumpcję. Po śniadaniu wyłączyłem "Anno Domini High Definition", ubrałem się i poszedłem do pracy.

   (...) Drogę umilił mi "Egoist Hedonist" - jeden z dwóch najlepszych utworów na "ADHD". Absolutna bomba i zapewne istny killer na koncertach (tego się dowiem niebawem). Z wielką przykrością zaparkowałem pod naszym biurowcem. W aucie zostałem jeszcze do końca utworu, wsłuchując się w jego wielgachną instrumentalną część i najciekawszą partię klawiszy, jaką Riverside kiedykolwiek stworzył - imitację plumkania harfy.

   (...) O MAŁY WŁOS NIE WYLECIAŁEM Z ROBOTY! Szef zauważył, jak odgrywałem solówkę z "Left Out" na długopisie (jak możecie się domyślić, nie była to akurat przerwa obiadowa).
   - Co ty robisz? - spytał mrużąc oczy.
   Jako iż nie znoszę kłamstwa, odpowiedziałem w stu procentach prawdziwie.
   - Tak więc, zamiast pracować, grasz na długopisie solówkę z "Left Out"... - przez zęby powiedział szef, wyciągając swój kapownik. - Grał na długopisie solówkę z "Left Out". - podyktował ręce posiadającej pióro, która posłusznie poruszyła się kilka razy nad kapownikiem. - Mój drogi, następnym razem, gdy będziesz chciał... - urwał i popatrzył na mnie krzywo. - "Left Out" z "Anno Domini High Definition"?!
   - Jak najbardziej.
   -...Mogę z tobą?

   (...) Cóż za dzień! Wieczór, tak jak wczoraj, spędziłem w barze z szefem
(OK, jego wczoraj nie było) i starymi znajomymi - Bolkiem, okularnikiem Maciejem i księdzem Stanisławem (pił bezalkoholowe, słowo harcerza!). Dokładnie tymi, w których towarzystwie spaliłem "Rapid Eye Movement" dwa lata temu pod Empikiem oraz kilkoma dziesiątkami nieznanych mi ludzi. Wszystkich łączył jednak temat dyskusji - "Anno Domini High Definition". Maruderów można było policzyć na palcach jednej ręki, reszta dzięki temu albumowi odzyskała nadzieję w Riverside. "Odzyskała" to może zbyt pochopne słowo, bo nasza nadzieja była tylko troszeczkę zachwiana. Teraz po prostu umocniła się. Na dobre.

   Co oczywiście nie przeszkodziło nam o płycie wiele porozmawiać. Każdy był zdania, że najjaśniejszym jej punktem jest Michał Łapaj. Zawsze był ważny w muzyce Riverside, ale dopiero teraz, z ogromnym impetem, pokazał szerokie spektrum swoich umiejętności. Orientalne smaczki w "Driven to Destruction', wspomniana już przeze mnie imitacja harfy w "Egoist Hedonist", czy też niesamowicie psychodeliczna solówka w "Hybrid Times", czyli drugim najciekawszym utworze na albumie. Jeżeli nie najlepszym w ogóle. Jeden z panów obecnych w barze wskoczył nawet na stół i krzyczał niezwykle nietrzeźwym głosem, że najlepiej zagrał Piotr Kozieradzki i, mimo ilości promili w krwi delikwenta, nie sposób się z nim nie zgodzić. Perkusista rzeczywiście dał z siebie wszystko. Dudziak pokazał nam się z zupełnie innej strony, zarówno śpiew, jak i partie basu stały się zadziorniejsze i bardziej bezpośrednie. A Piotrek Grudziński zdaniem większości utrzymał swój poziom z choćby "Second Life Syndrome", czyli bardzo wysoki. Choć takiej solówki, jak w utworze tytułowym z tamtej płytki, w tym roku nie dostaliśmy.


   Być może wymusiła to koncepcja płyty krótkiej (44 minuty i tyleż samo sekund) i intensywnej, która odrzuca rozmarzone solówki na rzecz prawdziwego szaleństwa, a może koncept, na którym opiera się album. "Anno Domini High Definition" mówi o dzisiejszym świecie i przede wszystkim o pośpiechu, który ten świat napędza. Zauważa też niezwykle bolesny fakt: "musisz biec tak szybko jak potrafisz, by zostać w tym samym miejscu". Oryginalnie i intrygująco, ale troszeczkę brakuje mi "sennych" klimatów. Ich brak nie postrzegam jednak jako wadę, bo przecież na tym polega muzyka progresywna - na ewolucji (z tego miejsca autor recenzji pozdrawia Dream Theater)

   Cholera, przecież to pamiętnik, a nie jakaś recenzja! Atmosfera w barze około czwartej, bądź piątej nad ranem (niestety, nie jestem w stanie dokładnie stwierdzić. Już świtało, tyle pamiętam) zrobiła się nieco podniosła. Jako że spory "Czy "ADHD" jest dobrym albumem?" ustały, a tych kilku maruderów opuściło lokal, wszyscy słuchali nowego Riverside, puszczonego przez barmana.
   - Ależ to będzie potęga na koncertach... - rzucił ktoś, na co odpowiedziało mu kilkadziesiąt "Mhmm".
  
   (...) Album się skończył, słońce powitało nas zza okien. Dopiero wtedy zorientowałem się, jak długo tam przesiedziałem. Szef mnie uspokoił, mowiąc, że mogę wziąć dzień wolny. Wstaliśmy. Szybko usiedliśmy z powrotem. Muszę przyznać, że ciężko nam było utrzymać równowagę. Złapaliśmy się za ramiona i, podpierając wzajemnie, chwiejnym krokiem wyszliśmy z baru. Dokąd? W stronę słońca! Myślami wciąż w nowym świecie Riverside, zapytałem szefa:
   - Jak jest?
   - Bardzo dobrze, Bożydarze. Bardzo dobrze.

  
Chciałbym dodać, że i tym razem historyjka jest nieco przejaskrawiona, ale nie pozbawiona wielu pierwiastków prawdy. "Anno Domini High Definition" początkowo mnie negatywnie zaskoczyło, aby, po kilku przesłuchaniach, wywalczyć sobie zasłużone miejsce
w moim umyśle. Bardzo dobra płyta, choć zupełnie inna od Trylogii i o wiele od niej mocniejsza. Jeżeli nie straszne Ci, drogi Czytelniku, bardziej metalowe granie, atakuj śmiało, bo to prawdopodobnie najlepsza polska płyta w tym roku!

Ocena: 8/10

PS1: Dziękuję Ewie za pomoc w zrozumieniu tego albumu
PS2: Wersja digipack wzbogacona jest o DVD z koncertem zespołu w Amsterdamie. Miła rzecz za niewiele więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.