poniedziałek, 23 sierpnia 2010

KONCERT - Kto nie skacze, ten z policji! - Kraków Coke Live Music Festiwal 2010 (21 VIII)

  Muse. Zespół wielbiony, poważany, popularny jak sam Lucyfer, a zarazem mieszany z błotem, wyśmiewany. Z jednej strony "skończyli się na "Orgin of Symmetry"", z drugiej "dopiero rozwinęli skrzydła na "Absolution"". W mrocznej otchłani internetu można znaleźć tyle samo pieśni pochwalnych, co totalnego gnojenia. Ale kilka miesięcy temu, kiedy ogłoszono tegoroczne gwiazdy Coke Live Music Festiwal, wszyscy byli zgodni - koncert Muse trzeba zobaczyć. No bo przecież nikt nie odmówi chłopakom jednego - na żywo rozpierdalają sufit! Gdy piszę te słowa, dzieli mnie półtora dnia od krakowskiego występu grupy. Myśli cały czas wracają pod ogromną scenę, a opaska na ręce wciąż delikatnie drapie w miarę wycierania klawiatury. Nie potrafiłbym nie podzielić się swoimi przeżyciami.

  Na początek, jak zawsze, zajmę się podróżą, dlatego zainteresowanych jedynie samym koncertem zapraszam do akapitu pod zdjęciem. Z naszej ukochanej metropolii wybrało się - uwaga - sześć osób (w tym jedna przyjezdna, której całkiem nieźle się powodzi w popularnej ostatnio Leśnej, co to ich tam fale zalewają). Świadomi ośmiogodzinnej przeprawy pociągami, która nas czekała, uzbrojeni po zęby w prywatne odtwarzacze muzyki i słuchawki oraz bardzo dobry nastrój, wsiedliśmy do obskurnego wagonu. Na zegarku 5:35 rano, czyli "to już za siedemnaście i pół godziny". Niestety, miny zrzedły na widok plastikowych siedzeń i zapach pociągowej toalety o poranku. Z trzygodzinnej wędrówki do Wrocławia, czyli jedynego otwartego na świat miasta w pobliżu, miło wspominać będę konduktora, który opuścił nam trzy złote za przejazd. "Na czekoladę!", jak to sam uznał. Zdążyliśmy też obstawić po piętnaście utworów, jakie Muse według nas miałoby zagrać (specjalnie nie sprawdzaliśmy setlist z ostatnich występów), każdy własną. Zwycięzcy obiecaliśmy piwo... Które kupi sobie sam.

  Wrocław przywitał nas rozkręcającym się upałem. Miła odmiana po całym miesiącu deszczów i zachmurzeń. Godzina patrzenia w przestrzeń i nurek w pociąg linii TLK, wraz z morzem napalonych ludzi, którzy na weekend postanowili chyba odwiedzić babcię mieszkającą na trasie Wrocław - Kraków. Pozytywne zaskoczenie - przedziały; w naszym województwie jakby zapomniane. Negatywne zaskoczenie - wszystkie zajęte. Czarne chmury zgromadziły się nad moją głową, ale zanim spadły pierwsze krople deszczu, doczepili do nas dwa świeżutkie wagony. I takim sposobem, w podróży na Śląsk towarzyszył nam zabawny Ślązak bez przedniego zęba, który sam przedstawił się jako "Ślązak drugiej klasy", czyli nie-do-końca-Ślązak. W każdym razie - mieszkał na Śląsku i częstował nasze kobiety cukierkami od babci, które te potajemnie chowały, ze względu na klasyczne "nie bierz słodyczy od miłego nieznajomego".

  W Katowicach dopiero nasza koncertowa gromadka została do końca skompletowana, zostały tylko dwie godziny drogi do Krakowa. Właśnie wtedy po raz pierwszy przekląłem słońce (dorzuciło do pieca, termometry wskazywały okolice trzydziestu stopni) i powoli traciłem nadzieję na jakiekolwiek zachmurzenie, ciesząc się w myślach, że główny koncert odbędzie się bardzo późno, gdy nocny wiatr dobrze przewietrzy teren festiwalu. Pozostała droga minęła dosyć szybko, głównie za sprawą klozetowych dowcipów (pozdrawiam Gutka! :D)

  Kraków tętnił życiem jeszcze bardziej niż zwykle. Na miejsce koncertu postanowiliśmy dojechać darmowymi autobusami zorganizowanymi przez miasto. Tych z kolei było niewiele, więc wepchanie się do środka zawdzięczam jedynie własnej przebiegłości i łokciom. Summa summarum, w autobusie upchało się chyba trzy razy więcej osób niż jest to dopuszczalne przez wszelkie przepisy BHP. Stałem obklejony przez ludzi, jedną rękę ledwo trzymałem się najbliższej rurki. Humor dopisywał wszystkim, grupowe "łooooo" towarzyszyło każdemu zakrętowi. Nie zapomnę wariata, który jakoś zdołał przez chwilkę hycać w miejscu i krzyknąć "Kto nie skacze, ten z policji!". Autobus zatrzymywał się na stacjach, ale nikt do nas nie chciał wejść - czyżby zapach dziesiątek skrępowanych w powietrzu pach?

scena główna


 Coke Live Music Festiwal - ostatni letni koncert zorganizowany przez Alter Art. Olbrzymia impreza aspirująca do miana drugiego Open'era. Wielkie pole na terenie starego lotniska wyglądało majestatycznie w promieniach zachodzącego słońca (żegnałem się z nim, rozradowany w duszy). Mniejsze sceny pozostały dla mnie nieznane - od jednej odstraszał mnie pulsujący beat, od drugiej lista wykonawców. Skupiłem się na daniu głównym - wielgachnej, czerwonej budowli, na której grać zaczął właśnie The Big Pink.

The Big Pink

Brytyjski duet, Robbie Furze i Milo Cordell, wspomagany na scenie przez Japonkę Akiko Matsuura, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie.Transowa i głośna muzyka, brytyjska do szpiku kości, duża ilość elektroniki, która na żywo przypominała mi Archive - wystarczyło, żebym z zainteresowaniem obserwował scenę i posłuchał debiutu grupy w najbliższym czasie. Zespół grał do zmroku, a po jego występie nadszedł czas na chrzczonego Heinekena i - niestety - wstanie z trawki. Zaczął się robić ścisk, bo na scenie rozkładał się popularny w naszym kraju Panic! At the Disco.

Panic! At the Disco
  Amerykanie szybko rozluźnili się na scenie, w czym z pewnością pomógł im pisk setek fanek i ogólne ożywienie w tłumie. Ich muzyki również do tej pory nie znałem, ale kilka utworów łatwo wpadło w ucho. Wokalista, Brendon Urie, przylizał się kilka razy, jakoby był to "najlepszy koncert, na jakim występował" i że chciałby nas wszystkich fuck. Należy mu oddać, że żywotności ma za dwóch, skakał, tulił się do kolegów, było go po prostu wszędzie pełno, czym wypełniał braki we własnym głosie. Za nic nie rozumiałem słów. Sama muzyka, choć skoczna i szalona (tempo zmieniało się co chwilę), w połowie trochę zaczęła mnie nudzić. "Bo nie znasz zespołu, kmieciu!" - krzykniecie, ale The Big Pink również nie znałem, a nie przeszkadzało mi to w dobrej zabawie. Tak więc, z zespołów "rozgrzewających" lepiej wspominam ten pierwszy.

  Panikarze przestali grać chwilę przez godziną 22, co oznaczało tragiczną godzinę czekania w tłumie. Jeszcze straszniejsza była za to suchość gardeł, dlatego wraz z kumplem (pozdrawiam Adama! :D) zdecydowaliśmy się na heroiczny gest - kupienie wszystkim wody. Ludzi za nami zebrało się już multum, ale staliśmy w charakterystycznym miejscu, co pomogło nam wrócić z wodą... Za pół godziny. W tym miejscu z chęcią zadałbym organizatorowi imprezy takie oto drobne pytanko: kto, do cholery, na festiwalu tak ogromnym (ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi) stawia dwa namioty z napojami innymi niż Heineken? Dziękuję cudownej nieznajomej, która kupiła dla nas cztery beskidzkie Krople. Szybkie nadrobienie płynów i najdłuższy kwadrans czekania... Wydłużony o dziesięć minut. Z takim bowiem spóźnieniem na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru.
typowy wygląd sceny w czasie Muse
Muse
  Było wiadomo, że oglądniemy nieco okrojone show, ale scena i tak robiła niesamowite wrażenie. Ekrany w kształcie plastrów miodu, fenomenalne lasery, dziesiątki świateł - wszystko wybuchło jak jeden mąż wraz z rozpoczęciem "New Born". Akurat tego utworu nie spodziewałem się na rozpoczęcie, ale - wraz z poszarpanym riffem - olbrzymi tłum zafalował w podskokach. Wokal Bellamy'ego był rewelacyjny, ten człowiek na żywo potrafi wszystko zaśpiewać z taką perfekcją, jak w studiu. Czyli wszystkie opinie w tym temacie okazały się prawdziwe. Nie wierzę, że ktokolwiek stał prosto na "Map of the Problematique". Wizualia topiły gałki oczne, a czysty dźwięk, z basem Chrisa na czele, zatrzymywał serce.
 Wtedy uświadomiłem sobie naprawdę, na jakim koncercie jestem. Podczas "Uprising" słowa refrenu wyświetlały się na "plastrach", ale nie sądzę, aby było to ludziom potrzebne. Tysiące głosów odśpiewało buntowniczy refren z rękoma w powietrzu. Wyglądaliśmy wtedy jak prawdziwa armia. Bardzo dobrze, że Tadeusz daleko w Toruniu nie był w stanie tego zobaczyć. Przestraszyłby się nie na żarty. Pierwszą część koncertu zakończył "Supermassive Black Hole", który zawstydził każdego próbującego nucić z Mattem refren (w tym mnie, oczywiście :D)

  
Następne (pi razy drzwi) dwadzieścia minut Muse przeznaczyło na cichszą kontemplację. "Guiding Light", jeden z moich ukochanych kawałków z najnowszego albumu, zachwyciło patosem. Matt tutaj nie śpiewał,on wznosił się w niebiosa. Krótki przerywnik w postaci nieznanego mi dotąd "Nishe" (nawet nie wiedziałem, że to osobny utwór!) i lider zasiadł do lśniącego fortepianu. To mogło oznaczać tylko jedno - "United States of Eurasia".

prawdziwy wariat na scenie
 Kochane przez jednych, przez drugich nienawidzone. Ja zaliczam się do pierwszej grupy, dlatego byłem w siódmym niebie, krzycząc z tłumem "Eurasia! SIA! SIA!". Niestety, zabrakło znanej z płyty chopinowskiej nokturny. Tę spokojniejszą część występu zespół zakończył singlowym "Undisclosed Desires", na który zaplanowana była akcja z latarkami. W tylnej część publiki mnóstwo osób włączyło wtedy flesze w telefonach i aparatach, z przodu ponoć "zapomniano". Szkoda.

Zwiane piłeczki z "Plug In Baby"
  Pierwsze, nieco zmienione dźwięki "Bliss" zwiastowały powrót tych bardziej dynamicznych utworów. To jeden z moich ulubionych utworów, dlatego niemalże ze łzami w oczach wyłem słowa refrenu. "Resistance" - co nie zaskakujące - zabrzmiał jak prawdziwy stadionowy hymn, podniosły refren zatrząsł Krakowem niczym Godzilla. Po nim - "Boże, nareszcie" (autor nie ukrywa uwielbienia) - pojawił się pierwszy reprezentant z potraktowanego po macoszemu "Absolution", genialny "Time Is Running Out". Wstęp do refrenu odśpiewała publiczność ("Bury it / I won't let you bury it / I won't let you smother it / I won't let you mu...nana na!" - ostatnio wers trochę się "rozmył" :D), ale wszyscy - razem z Mattem - szaleli podczas tłustego riffu, każdy też jęczał "ja ja ija ija!". Na kolana powalił ostatni kawałek przed przerwą - "Plug In Baby". Istny szał, nawet jeżeli kultowe piłkooczy zwiał nam wiatr.

 Na bis trio zafundowało drugiego killera z "Absolution" - "Hysteria". Bas miażdżył jajka, a solówka Bellamy'ego, zaskakująco zgodna z wersją studyjną (zapomniałem dodać, gitarowe popisy często różniły się od tych znanych z albumów), gdyby mogła, podpaliłaby pewnie scenę. Na sam koniec Christopher zaczął grać na harmonijce "Man With a Harmonica" Ennio Morircone, co mogło oznaczać tylko jedną, wspaniałą i smutną zarazem wiadomość - czas na ostatnie "Knights of Cydonia". Chyba nie muszę nawet pisać, że bawił się każdy. Po raz ostatni pole pod sceną Coke Live Music Festiwal zabrzmiało tysiącami głosów, wszyscy wiedzieli, że "You and I must fight to survive!". Po tym utworze na scenie wzniosły się kolumny dymu, w których zniknął zespół Muse.


  Coke Live Music Festiwal 2010 zakończył się z przysłowiową "pompą" - wyjątkowo długim pokazem sztucznych ogni w rytm patetycznej muzyki. Idealne zwieńczenie koncertu Muse. Pozostało tylko napić się chrzczonego piwa i udać się do długiej kolejki oczekującej na darmowe autobusy. Usłyszałem raz "Gdzie jest krzyż?", więc humor w dalszym ciągu dopisywał. Pan w żółtym kubraczku skandował ("Czyżby? Tak! To następny żółty autobus, gotowy do wyjazdu!"), w towarzystwie jego słów bez problemu wsiedliśmy do pojazdu i odjechaliśmy na peron.

  Będzie co wspominać? A jak myślisz? ;)

  Chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich, dzięki którym ten wyjazd był tak wspaniały, to jest Nestera, Gutka, Kej-Keja, Snoszka, Ping-Ponga, Tomka i Michała. Wszyscy też dziękujemy Agnieszce i Bajdziochowi za gościnę, płatki śniadaniowe i prysznic! :) Fotografie możecie oglądać dzięki uprzejmości Oli Roczek (całą resztę znajdziecie pod tym linkiem)


1 komentarz:

  1. Uwielbiam te określenia typu 'bas miażdżył jajka'. Mimo, że Muse śmierdzi recenzja jest ewidentnie zachęcająca :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.