Na początek, jak zawsze, zajmę się podróżą, dlatego zainteresowanych jedynie samym koncertem zapraszam do akapitu pod zdjęciem. Z naszej ukochanej metropolii wybrało się - uwaga - sześć osób (w tym jedna przyjezdna, której całkiem nieźle się powodzi w popularnej ostatnio Leśnej, co to ich tam fale zalewają). Świadomi ośmiogodzinnej przeprawy pociągami, która nas czekała, uzbrojeni po zęby w prywatne odtwarzacze muzyki i słuchawki oraz bardzo dobry nastrój, wsiedliśmy do obskurnego wagonu. Na zegarku 5:35 rano, czyli "to już za siedemnaście i pół godziny". Niestety, miny zrzedły na widok plastikowych siedzeń i zapach pociągowej toalety o poranku. Z trzygodzinnej wędrówki do Wrocławia, czyli jedynego otwartego na świat miasta w pobliżu, miło wspominać będę konduktora, który opuścił nam trzy złote za przejazd. "Na czekoladę!", jak to sam uznał. Zdążyliśmy też obstawić po piętnaście utworów, jakie Muse według nas miałoby zagrać (specjalnie nie sprawdzaliśmy setlist z ostatnich występów), każdy własną. Zwycięzcy obiecaliśmy piwo... Które kupi sobie sam.
Wrocław przywitał nas rozkręcającym się upałem. Miła odmiana po całym miesiącu deszczów i zachmurzeń. Godzina patrzenia w przestrzeń i nurek w pociąg linii TLK, wraz z morzem napalonych ludzi, którzy na weekend postanowili chyba odwiedzić babcię mieszkającą na trasie Wrocław - Kraków. Pozytywne zaskoczenie - przedziały; w naszym województwie jakby zapomniane. Negatywne zaskoczenie - wszystkie zajęte. Czarne chmury zgromadziły się nad moją głową, ale zanim spadły pierwsze krople deszczu, doczepili do nas dwa świeżutkie wagony. I takim sposobem, w podróży na Śląsk towarzyszył nam zabawny Ślązak bez przedniego zęba, który sam przedstawił się jako "Ślązak drugiej klasy", czyli nie-do-końca-Ślązak. W każdym razie - mieszkał na Śląsku i częstował nasze kobiety cukierkami od babci, które te potajemnie chowały, ze względu na klasyczne "nie bierz słodyczy od miłego nieznajomego".
W Katowicach dopiero nasza koncertowa gromadka została do końca skompletowana, zostały tylko dwie godziny drogi do Krakowa. Właśnie wtedy po raz pierwszy przekląłem słońce (dorzuciło do pieca, termometry wskazywały okolice trzydziestu stopni) i powoli traciłem nadzieję na jakiekolwiek zachmurzenie, ciesząc się w myślach, że główny koncert odbędzie się bardzo późno, gdy nocny wiatr dobrze przewietrzy teren festiwalu. Pozostała droga minęła dosyć szybko, głównie za sprawą klozetowych dowcipów (pozdrawiam Gutka! :D)
Kraków tętnił życiem jeszcze bardziej niż zwykle. Na miejsce koncertu postanowiliśmy dojechać darmowymi autobusami zorganizowanymi przez miasto. Tych z kolei było niewiele, więc wepchanie się do środka zawdzięczam jedynie własnej przebiegłości i łokciom. Summa summarum, w autobusie upchało się chyba trzy razy więcej osób niż jest to dopuszczalne przez wszelkie przepisy BHP. Stałem obklejony przez ludzi, jedną rękę ledwo trzymałem się najbliższej rurki. Humor dopisywał wszystkim, grupowe "łooooo" towarzyszyło każdemu zakrętowi. Nie zapomnę wariata, który jakoś zdołał przez chwilkę hycać w miejscu i krzyknąć "Kto nie skacze, ten z policji!". Autobus zatrzymywał się na stacjach, ale nikt do nas nie chciał wejść - czyżby zapach dziesiątek skrępowanych w powietrzu pach?
scena główna |
Coke Live Music Festiwal - ostatni letni koncert zorganizowany przez Alter Art. Olbrzymia impreza aspirująca do miana drugiego Open'era. Wielkie pole na terenie starego lotniska wyglądało majestatycznie w promieniach zachodzącego słońca (żegnałem się z nim, rozradowany w duszy). Mniejsze sceny pozostały dla mnie nieznane - od jednej odstraszał mnie pulsujący beat, od drugiej lista wykonawców. Skupiłem się na daniu głównym - wielgachnej, czerwonej budowli, na której grać zaczął właśnie The Big Pink.
The Big Pink |
Brytyjski duet, Robbie Furze i Milo Cordell, wspomagany na scenie przez Japonkę Akiko Matsuura, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie.Transowa i głośna muzyka, brytyjska do szpiku kości, duża ilość elektroniki, która na żywo przypominała mi Archive - wystarczyło, żebym z zainteresowaniem obserwował scenę i posłuchał debiutu grupy w najbliższym czasie. Zespół grał do zmroku, a po jego występie nadszedł czas na chrzczonego Heinekena i - niestety - wstanie z trawki. Zaczął się robić ścisk, bo na scenie rozkładał się popularny w naszym kraju Panic! At the Disco.
Panic! At the Disco |
Panikarze przestali grać chwilę przez godziną 22, co oznaczało tragiczną godzinę czekania w tłumie. Jeszcze straszniejsza była za to suchość gardeł, dlatego wraz z kumplem (pozdrawiam Adama! :D) zdecydowaliśmy się na heroiczny gest - kupienie wszystkim wody. Ludzi za nami zebrało się już multum, ale staliśmy w charakterystycznym miejscu, co pomogło nam wrócić z wodą... Za pół godziny. W tym miejscu z chęcią zadałbym organizatorowi imprezy takie oto drobne pytanko: kto, do cholery, na festiwalu tak ogromnym (ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi) stawia dwa namioty z napojami innymi niż Heineken? Dziękuję cudownej nieznajomej, która kupiła dla nas cztery beskidzkie Krople. Szybkie nadrobienie płynów i najdłuższy kwadrans czekania... Wydłużony o dziesięć minut. Z takim bowiem spóźnieniem na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru.
typowy wygląd sceny w czasie Muse |
Było wiadomo, że oglądniemy nieco okrojone show, ale scena i tak robiła niesamowite wrażenie. Ekrany w kształcie plastrów miodu, fenomenalne lasery, dziesiątki świateł - wszystko wybuchło jak jeden mąż wraz z rozpoczęciem "New Born". Akurat tego utworu nie spodziewałem się na rozpoczęcie, ale - wraz z poszarpanym riffem - olbrzymi tłum zafalował w podskokach. Wokal Bellamy'ego był rewelacyjny, ten człowiek na żywo potrafi wszystko zaśpiewać z taką perfekcją, jak w studiu. Czyli wszystkie opinie w tym temacie okazały się prawdziwe. Nie wierzę, że ktokolwiek stał prosto na "Map of the Problematique". Wizualia topiły gałki oczne, a czysty dźwięk, z basem Chrisa na czele, zatrzymywał serce.
Wtedy uświadomiłem sobie naprawdę, na jakim koncercie jestem. Podczas "Uprising" słowa refrenu wyświetlały się na "plastrach", ale nie sądzę, aby było to ludziom potrzebne. Tysiące głosów odśpiewało buntowniczy refren z rękoma w powietrzu. Wyglądaliśmy wtedy jak prawdziwa armia. Bardzo dobrze, że Tadeusz daleko w Toruniu nie był w stanie tego zobaczyć. Przestraszyłby się nie na żarty. Pierwszą część koncertu zakończył "Supermassive Black Hole", który zawstydził każdego próbującego nucić z Mattem refren (w tym mnie, oczywiście :D)
Następne (pi razy drzwi) dwadzieścia minut Muse przeznaczyło na cichszą kontemplację. "Guiding Light", jeden z moich ukochanych kawałków z najnowszego albumu, zachwyciło patosem. Matt tutaj nie śpiewał,on wznosił się w niebiosa. Krótki przerywnik w postaci nieznanego mi dotąd "Nishe" (nawet nie wiedziałem, że to osobny utwór!) i lider zasiadł do lśniącego fortepianu. To mogło oznaczać tylko jedno - "United States of Eurasia".
prawdziwy wariat na scenie |
Zwiane piłeczki z "Plug In Baby" |
Na bis trio zafundowało drugiego killera z "Absolution" - "Hysteria". Bas miażdżył jajka, a solówka Bellamy'ego, zaskakująco zgodna z wersją studyjną (zapomniałem dodać, gitarowe popisy często różniły się od tych znanych z albumów), gdyby mogła, podpaliłaby pewnie scenę. Na sam koniec Christopher zaczął grać na harmonijce "Man With a Harmonica" Ennio Morircone, co mogło oznaczać tylko jedną, wspaniałą i smutną zarazem wiadomość - czas na ostatnie "Knights of Cydonia". Chyba nie muszę nawet pisać, że bawił się każdy. Po raz ostatni pole pod sceną Coke Live Music Festiwal zabrzmiało tysiącami głosów, wszyscy wiedzieli, że "You and I must fight to survive!". Po tym utworze na scenie wzniosły się kolumny dymu, w których zniknął zespół Muse.
Coke Live Music Festiwal 2010 zakończył się z przysłowiową "pompą" - wyjątkowo długim pokazem sztucznych ogni w rytm patetycznej muzyki. Idealne zwieńczenie koncertu Muse. Pozostało tylko napić się chrzczonego piwa i udać się do długiej kolejki oczekującej na darmowe autobusy. Usłyszałem raz "Gdzie jest krzyż?", więc humor w dalszym ciągu dopisywał. Pan w żółtym kubraczku skandował ("Czyżby? Tak! To następny żółty autobus, gotowy do wyjazdu!"), w towarzystwie jego słów bez problemu wsiedliśmy do pojazdu i odjechaliśmy na peron.
Będzie co wspominać? A jak myślisz? ;)
Chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich, dzięki którym ten wyjazd był tak wspaniały, to jest Nestera, Gutka, Kej-Keja, Snoszka, Ping-Ponga, Tomka i Michała. Wszyscy też dziękujemy Agnieszce i Bajdziochowi za gościnę, płatki śniadaniowe i prysznic! :) Fotografie możecie oglądać dzięki uprzejmości Oli Roczek (całą resztę znajdziecie pod tym linkiem)
Uwielbiam te określenia typu 'bas miażdżył jajka'. Mimo, że Muse śmierdzi recenzja jest ewidentnie zachęcająca :)
OdpowiedzUsuń