1. Before Destruction 3:17
2. Is Love Forever? 2:07
3. The Mystery Zone 4:59
4. Who Makes Your Money 3:44
5. Written in Reverse 4:18
6. I Saw the Light 5:32
7. Trouble Comes Running 3:05
8. Goodnight Laura 2:28
9. Out Go the Lights 4:36
10. Got Nuffin 3:58
11. Nobody Gets Me But You 4:56
Całkowity czas: 43:01
2. Is Love Forever? 2:07
3. The Mystery Zone 4:59
4. Who Makes Your Money 3:44
5. Written in Reverse 4:18
6. I Saw the Light 5:32
7. Trouble Comes Running 3:05
8. Goodnight Laura 2:28
9. Out Go the Lights 4:36
10. Got Nuffin 3:58
11. Nobody Gets Me But You 4:56
Całkowity czas: 43:01
"Transference" to kolejny album z popularnej ostatnio serii "mniej = więcej" (daleko nie szukając, tą metodą posłużyło się ostatnio The Flaming Lips, Pain of Salvation, bądź też Marillion, a przecież klasa tych zespołów mówi sama za siebie), co oznacza odejście od studyjnych efektów, wypolerowanego brzmienia i bogatego instrumentarium. To dosyć ryzykowny krok, łatwiej uchodzący w ogólnie pojętej muzyce progresywnej niż bijącym popularność światku amerykańskiego rocka alternatywnego. The Flaming Lips pokazało, że "można" i efekt takiego zabiegu potrafi być powalający, ale Spoon nie ma za sobą takiego ogromnego doświadczenia. Skutki mogły być tragiczne...
Na szczęście, nie są. Skoro już te tysiące słuchaczy Spoon w naszym kraju odetchnęło z ulgą, możemy przyjrzeć się bliżej samej muzyce. Jedenaście kompozycji, na jakie składa się "Transference", przy pierwszym przesłuchaniu szokują. No bo jak to? Utwory nie mają żadnych wstępów, kończą się nagle, urwane w trzeciej czwartej, wokal brzmi czasem, jakby wokalista obraził się na mikrofon, rzadkie smaczki dźwiękowe wyskakują znienacka w nieoczekiwanym momencie, perkusja w większości utworów gra wciąż ten sam rytm, nie słychać w niej żadnej (maluteńkiej nawet) zmiany, a płyta kończy się, zostawiając biednego słuchacza z otwartą buźką. Myśli on: "Cholera jasna, przecież to jeden z najsłynniejszych amerykańskich zespołów, coś mi tu nie gra", po czym drapie się w podbródek, sięga po plastikowe pudełko i ogląda je dociekliwie. Okładka dokładnie taka, jak na artrock.pl i w ostatnim TR. Wyciąga płytę z odtwarzacza, nadruk radośnie głosi "Spoon - Transference", czyli o pomyłce nie ma mowy. "Matko, na co ja wydałem tyle pieniędzy?" - juz chce powiedzieć do stojącego nieopodal akwarium, ale jego narodowość nie pozwala mu na to. Podpowiada, że musiał odlecieć myślami podczas słuchania i każe włączyć album jeszcze raz. No i - znany scenariusz - nagle okazuje się, że płyta wcale nie jest zła.
A nawet przeciwnie. To jeden z tych albumów, których nie sposób ocenić po jednym przesłuchaniu. Na początku sprawia wrażenie nieprzemyślanego, jednak melodie wkrótce "wchodzą do głowy", a sama stylistyka, przypominająca nagrania demo, to właśnie ten zabieg "mniej = więcej". Utwory bez zbędnych ceregieli rozpoczynają się, wypełniając pokój nośnym basem, kończą bez pożegnania i niemal płynnie przechodzą w następne kompozycje. Po czasie wychwycamy smaczki dźwiękowe, ukryte w tle klawisze, sample, zauważamy, że gitary, choć proste, grają bardzo chwytliwe partie i nawet Britt Daniel - wokalista - zaczyna nas intrygować swoim "brudnym" głosem. Album jest nienachalny, powtarzamy go coraz częściej, a jednak nas nie nudzi. "Chwyta z czasem!" - krzyczałby stacje radiowe, gdyby Spoon puszczały. A wiele utworów na "Tranference" się nadaje, jak na przykład świetny "The Mystery Zone" z psychodeliczną gitarą w refrenie, agresywny "Written in Reverse" oparty na partii fortepianu i "charczącym" refrenie, najpiękniejsze ze wszystkich "I Saw the Light", zamieniające się w drugiej połowie w transową jazdę, no i wzruszająca ballada "Goodnight Laura". Nie wszystkie utwory trzymają się tak dobrego poziomu, drażni mnie hałaśliwe "Trouble Comes Running", a "Nobody Gets Me But You" do teraz, po wielu przesłuchaniach, nie wpadło mi w ucho.
Mimo tych dwóch złośliwych rodzynków, najnowszego dzieła Spoon słucha się z nieukrywaną przyjemnością. Nie jest to ambitna płyta, nawet takiej nie udaje, ale najważniejszą fukcję muzyki spełnia doskonale. Warto się Łyżeczkami zainteresować, o ile oczywiście nie śmieje się na sam dźwięk słowa "indie". W przerwach pomiędzy kolejnymi progresywnymi olbrzymkami - polecam :)
Ocena: 7/10
Na szczęście, nie są. Skoro już te tysiące słuchaczy Spoon w naszym kraju odetchnęło z ulgą, możemy przyjrzeć się bliżej samej muzyce. Jedenaście kompozycji, na jakie składa się "Transference", przy pierwszym przesłuchaniu szokują. No bo jak to? Utwory nie mają żadnych wstępów, kończą się nagle, urwane w trzeciej czwartej, wokal brzmi czasem, jakby wokalista obraził się na mikrofon, rzadkie smaczki dźwiękowe wyskakują znienacka w nieoczekiwanym momencie, perkusja w większości utworów gra wciąż ten sam rytm, nie słychać w niej żadnej (maluteńkiej nawet) zmiany, a płyta kończy się, zostawiając biednego słuchacza z otwartą buźką. Myśli on: "Cholera jasna, przecież to jeden z najsłynniejszych amerykańskich zespołów, coś mi tu nie gra", po czym drapie się w podbródek, sięga po plastikowe pudełko i ogląda je dociekliwie. Okładka dokładnie taka, jak na artrock.pl i w ostatnim TR. Wyciąga płytę z odtwarzacza, nadruk radośnie głosi "Spoon - Transference", czyli o pomyłce nie ma mowy. "Matko, na co ja wydałem tyle pieniędzy?" - juz chce powiedzieć do stojącego nieopodal akwarium, ale jego narodowość nie pozwala mu na to. Podpowiada, że musiał odlecieć myślami podczas słuchania i każe włączyć album jeszcze raz. No i - znany scenariusz - nagle okazuje się, że płyta wcale nie jest zła.
A nawet przeciwnie. To jeden z tych albumów, których nie sposób ocenić po jednym przesłuchaniu. Na początku sprawia wrażenie nieprzemyślanego, jednak melodie wkrótce "wchodzą do głowy", a sama stylistyka, przypominająca nagrania demo, to właśnie ten zabieg "mniej = więcej". Utwory bez zbędnych ceregieli rozpoczynają się, wypełniając pokój nośnym basem, kończą bez pożegnania i niemal płynnie przechodzą w następne kompozycje. Po czasie wychwycamy smaczki dźwiękowe, ukryte w tle klawisze, sample, zauważamy, że gitary, choć proste, grają bardzo chwytliwe partie i nawet Britt Daniel - wokalista - zaczyna nas intrygować swoim "brudnym" głosem. Album jest nienachalny, powtarzamy go coraz częściej, a jednak nas nie nudzi. "Chwyta z czasem!" - krzyczałby stacje radiowe, gdyby Spoon puszczały. A wiele utworów na "Tranference" się nadaje, jak na przykład świetny "The Mystery Zone" z psychodeliczną gitarą w refrenie, agresywny "Written in Reverse" oparty na partii fortepianu i "charczącym" refrenie, najpiękniejsze ze wszystkich "I Saw the Light", zamieniające się w drugiej połowie w transową jazdę, no i wzruszająca ballada "Goodnight Laura". Nie wszystkie utwory trzymają się tak dobrego poziomu, drażni mnie hałaśliwe "Trouble Comes Running", a "Nobody Gets Me But You" do teraz, po wielu przesłuchaniach, nie wpadło mi w ucho.
Mimo tych dwóch złośliwych rodzynków, najnowszego dzieła Spoon słucha się z nieukrywaną przyjemnością. Nie jest to ambitna płyta, nawet takiej nie udaje, ale najważniejszą fukcję muzyki spełnia doskonale. Warto się Łyżeczkami zainteresować, o ile oczywiście nie śmieje się na sam dźwięk słowa "indie". W przerwach pomiędzy kolejnymi progresywnymi olbrzymkami - polecam :)
Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.