niedziela, 2 stycznia 2011

GRA - Kilka ciekawszych pozycji minionego roku

  Nowy rok rozpoczniemy kilkoma wielkimi wydarzeniami (udało się zrealizować pewne zamierzenia, które zupełnie przewietrzą przestrzeń Wyspy Jowisza) ale najpierw chciałbym dokończyć serię tekstów podsumowujących ostatnie dwanaście miesięcy. Zostały mi jeszcze krótkie zestawienia dotyczące gier oraz filmów i dzisiaj zajmiemy się pierwszym z nich. 

  Pragnę zaznaczyć, że czasu na granie mam tyle co i pieniędzy w swoim studenckim życiu, czyli "akurat, żeby dać radę", a i stacjonarny sprzęt obecnej generacji tylko jeden (PS3), toteż nakreślę jedynie, co miałem przyjemność (lub nieprzyjemność) zaliczyć i wybrać te pozycje, których naprawdę wstyd nie znać. Daruję sobie również ustawianie ich w kolejności do najlepszej, chociaż tę "naj naj" z chęcią podkreślę.

- Bayonetta

  Bayonetta to najbardziej szalona gra nie tylko tego roku. Podobnej ilości absurdów, groteski i japońskiego poczucia humoru nie pamiętam od czasów God Hand. Rzeczy, które zobaczycie na ekranie Waszych telewizorów, dadzą Wam solidnego klapsa w kuperek, nieraz też bezlitośnie zaczerwienią Wasze papucie. Jeżeli zaś chodzi o gameplay, Bayonetta idzie tam, gdzie Devil May Cry w swoim "coolu" pójść by nie mogło. Walka na skrzydle samolotu? Przywoływanie ogromnych demonów kosztem utraty ubrania? Dynamicznie zmieniające się pojedynki na ścianach i sufitach? Lot z prędkością rakiety... na rakiecie? Tutaj nie ma granicy. I, co jest naprawdę niesamowite, wszystkie elementy, cały ten kicz, pasują do siebie idealnie, tworząc najbardziej napakowaną akcją grę, jaką można podziwiać na konsolach obecnej generacji. I tylko ta muzyka... Akurat w tym przypadku Sega mogła darować sobie psychodeliczny j-pop i - tradycyjnie - poczęstować nas solidną dawką metalu. Ale to nic, idzie przymknąć oko (ucho?). Bayonetta może rozpocząć kolejną świetną serię slasherów w historii elektronicznej rozrywki.
A na wszystkich młodocianych graczy ma niesamowity wabik...


- Gran Turismo 5

  Trzeba zaznaczyć, że finalny produkt NIE BYŁ warty tylu lat czekania. Grafika jest nierówna niczym mój zgryz, torów mogłoby być nieco więcej, zważając zwłaszcza na fakt, że tylko mniejsza ich część ma zróżnicowane warunki atmosferyczne, a na blisko tysiąc samochodów, tylko około trzysta dopracowana jest w najmniejszym szczególe i pozwala na kamerę zza kierownicy. Tylko co z tego, skoro Gran Turismo 5, jak każda poprzednia część, to fenomenalny symulator, który starczy na miesiące (jak nie lata!) soczystego giercowania.
Chociaż, jest jedna rzecz, której nie wybaczę. Soundtrack! Bieda na resorach i garnki bez dna. Przy tym nie da się jeździć i chwała, zaprawdę - chwała, że żyjemy w czasach, gdy utwory z naszego dysku możemy zaimportować do gry. Inaczej, moi drodzy, posypałyby się gromy.


- God of War III

  Na zakończenie vendetty Kratosa warto było czekać. Gra zaczyna się dokładnie w miejscu, gdzie pozostawiała nas "dwójka" - grupa Tytanów pod przywództwem wściekłego Boga Wojny wspina się na Olimp. Na górze zaś ostatni bastion greckich bóstw szykuje się do swojej ostatniej bitwy. Tej nocy świat ludzi zostanie zrównany z ziemią, poleją się litry krwi i nasz antybohater dokona swej zemsty. Wielkim wyzwaniem było przebicie wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy w serii, więc tym radośniej donoszę wszystkim, że poprzeczka została przebita. Otwierająca grę walka z Posejdonem, zakończona bodaj jedną z najbrutalniejszych scen, jakie przyszło mi oglądać w grach komputerowych sprowadzi na kolana wszystkich - obeznanych z serią, jak i przypadkowych widzów. Później gra nieco zwalnia, aby systematycznie zaskakiwać nas spotkaniami z bogami Olimpu i większość z nich utkwi w Waszej pamięci, zapewniam, a widok kroczącego powoli Kratosa w stronę uboższego o jedną nogę Hermesa bez problemu zgarnia nagrodę dla najbardziej chłodnej sceny roku. I szkoda tylko, że finałowa potyczka i następujące po niej zakończenie wpadają w dziwaczny banał.

- Final Fantasy XIII

  Mnie osobiście, pierwsza część planowego na dekadę uniwersum Final Fantasy XIII zadowoliła. Dostajemy płytką historię, piękną grafikę i megawidowiskowy system walk. "Płytką", co nie znaczy "nudną", bowiem historia poszukiwanych uciekinierów i i źle koniecznym, jakiego muszą dokonać, aby przeżyć wciąga na tyle, żebyśmy bez szemrania pod nosem wędrowali po uroczych, ale pustych i liniowych lokacjach. I wszyscy zdają się być tą liniowością zbulwersowani do potęgi. "Dwunastka" oddawała nam do dyspozycji ogromny świat i śladowe ilości jakiegokolwiek dramatu, tym razem proporcje się odwracają. Efekt końcowy przypomina widowiskowy film fantasy, którego poznanie (oscylujące w granicach 30-40 godzin) naprawdę syci. Seria już dawno utraciła boski blask, a Square rozmienia się na drobne, wydając spin-offy i spin-offy sin-offów. "Trzynastka" nigdy nie miała być żadnym dziełem, a po prostu bardzo dobrą grą rpg. I swoje zadanie spełnia.

- Just Cause 2

  Nie jestem fanem GTA i pomysł wielkiego, otwartego świata w tropikalnych klimatach z wielkimi lasami, pustyniami, a nawet szczytami górskimi przypadł mi o wiele bardziej do gustu niż śmiganie po nudnawych ulicach miasta, dlatego zaryzykowałem i kupiłem Just Cause 2. Okazało się, że gra oferuje świetny klimat gier arcade i nie traktuje siebie w ogóle poważnie, co pozwala na równie widowiskowe, co idiotyczne akcje, jak kradzież wojskowego samolotu, rozpędzenie go w powietrzu, wyskoczenie na dziób, ostrzeliwanie w międzyczasie ptaków, szybkie "hyc" na bok, lot spadochronem i wbicie pojazdu w ścianę wieżowca. Gra staje się jednak po solidnym, 60-godzinnym ograniu strasznie schematyczna i pozostawiłem ten ogromny świat zwiedzony jedynie w połowie. Ale pograć można, przynajmniej dla możliwości zobaczenia co kilka sekund widoczków takich, jak ten poniżej



- Kingdom Hearts: Birth by Sleep

  O najnowszym Kingdom Hearts opowiem niebawem w recenzji, dlatego teraz ograniczę się do stwierdzenia, że prequel historii Sory, zamknięty w trzech krótkich (ok. dziesięć godzin każda) kampaniach to gra warta wydanych na nią pieniędzy. Denerwuje jedynie wielka bitwa finałowa, której poszczególne momenty poznawać będziemy pod koniec każdej historii, a którą tak bardzo chciałoby się przeżyć na raz, jako jedno, epickie wydarzenie.











  Teraz przyszedł czas na szczyt szczytów - trzy pozycje, które sprawiły, że moja gasnąca pasja do gier odżywała pełnią blasku, a wszystkie przyziemne zajęcia schodziły w cień. Te tytuły powinien chociaż zobaczyć każdy, kto interesuje się elektroniczną rozrywką.

3. Metal Gear Solid: Peace Walker

  Jestem wielkim fanem serii i towarzyszę jej od... Dwunastu lat. Więcej niż połowę życia! Ale do Peace Walker, jeśli mam być szczery, ustawiłem się w pozycji obronnej. Gra zapowiadała bowiem tyle zmian i tak chwaliła się ogromnym naciskiem na multiplayer, że nabrałem przekonania, iż Kojima zapomniał o najważniejszym elemencie serii - fabule. I, jak często bywa, złudzenia szybko zostały rozwiane. Jeżeli przymkniemy oko na kilka naciągnięć znanych do tej pory faktów (przede wszystkim, postać Mastera i ojca Otacona), szybko damy się wciągnąć w historię Big Bossa, przepełnioną pacyfistyczną symboliką, świetnymi dialogami, wzruszeniami i napięciami oraz, tradycyjnie, całkiem sporą dawką głupkowatego humoru.  Peace Walker miał zespoić pierwsze odsłony Metal Geara ze Snake Eaterem w świetle faktów przedstawionych w "czwórce" (dosyć ciężkie wyzwanie) i jakoś to wszystko udało się połączyć. Seria zatoczyła pełne koło i wydaje się, że w życiorys zarówno Big Bossa, jak i Solid Snake'a nie da rady już nic wcisnąć. Fani mogą zatem skierować swoje nadzieje w kierunku znienawidzonego Raidena, bowiem wydaje się, że to jego postać rozpocznie trzecią "generację" Metal Gear Solid.
  Ach, ale zapomniałem o samej rozgrywce. Rozbudowana do rozmiarów rpga, różnorodna, napakowana akcją, rozrywkowymi mini misjami i kilogramami sekretów, ale wciąż prześwietna skradanko - strzelanka. Piękne podsumowanie wszystkiego, co w serii się pojawiło, ubrane na dodatek w bardziej zwiewne szaty.

2. Heavy Rain

   Przed Wami najbardziej wciągająca, wzruszająca i niezwykła historia roku.
   Ethan Mars, samotny ojciec Shauna, który stracił jednego syna wskutek wypadku, głęboko pogrążony w poczuciu winy, szuka odkupienia u dziecka. Pewnego dnia wychodzą do parku i, po raz pierwszy od tygodni, Shaun z uśmiechem na ustach zaczyna bawić się z ojcem. Ethan jednak doznaje  utraty świadomości - zdarza się to od utraty pierwszego syna - i budzi się "z ręką w nocniku". Stoi samotnie na ulicy, z figurką origami w ręce. O jego ubrania rozbijają się mnogie krople deszczu, który odtąd nie ustanie aż do finału. Shauna nie ma w pobliżu. Co więcej, nie ma go w parku, nie ma go w domu. Wszystko wskazuje na to, że padł ofiarą Zabójcy Origami, który porywa młodych chłopców i topi w deszczówce. Ethan ma jednak szansę uratować syna - przed nim pięć wyzwań, mających pokazać, "jak daleko może zabrnąć, aby uratować osobę, którą kocha". Co więcej, wszystkie fakty i utraty świadomości wskazują na to, że Origami Killerem może być sam Ethan. W międzyczasie sprawą zabójcy interesuje się pozostała trójka bohaterów. My przeskakujemy w ich skórę na zmianę i każdym staramy się odkryć tożsamość psychopaty i uwierzcie, zależy nam na tym. Zależy nam na Shaunie i głęboko współczujemy Ethanowi. Od naszych decyzji zależeć będzie, czy ojciec rzeczywiście "zrobi wszystko" i zobaczy ponownie syna - to nie błahy slogan, tutaj decyzje, spryt i umiejętność skojarzeń naprawdę mają wpływ na przebieg fabuły.
  Gra definiuje na nowo pojęcie "immersji" i dla przemysłu gier jest tym, czym byłby "Avatar" dla kina, gdyby miał o wiele bardziej wzruszającą fabułę. Jest to historia, której się nie zapomina. A jednak... Tylko pozycja druga w naszym miniaturowym zestawieniu. Czy numer jeden przebija Heavy Rain?

1. Castlevania: Lords of Shadow

  Nie. Castlevania to najzwyklejsza gra przygodowa. Dlaczego więc stawiam ją na szczycie mojego podsumowania? To długa i piękna gra w klimatach fantasy zrobiona z taką pasją, jakiej nie uświadczyłem od długiego, długiego czasu. Podczas podróży Gabriela Belmonta zobaczycie rzeczy i pejzaże tak magiczne, że nawet moja mama nie dała się wypchać z pokoju. To idealna gra, w normalnej definicji tego słowa. Owszem, to Heavy Rain wzruszyło mnie dogłębnie i sprawiło, że naprawdę mi "zależało", ale tylko przy Castlevanii uśmiech z ust nie schodził mi aż do końca. Przemierzyłem magiczne lasy, zamrożone jeziora, górskie szczyty, fortece, wioski, wielgachny zamek królowej wampirów, a nawet świat umarłych. Zmierzyłem się ze wszystkimi krwiopijcami, wilkołakami, nekromantami, goblinami, trollami, ogrami, wiedźmami - całym tym plugastwem ze wszystkich książek fantasy. Jest tutaj materiału na dwie, może nawet trzy gry, a jednak twórcy nie rzucili się na kasę i dali do dyspozycji najbardziej magiczną i przepełnioną pasją przygodę roku. I owszem, Heavy Rain stanowi prawdziwy krok naprzód, ale to Castlevania skradła moje serce.


   To tyle na dziś. Chciałbym zauważyć, że nie dane mi było zagrać w kilka hitów, jak Red Dead, czy Dead Rising 2, dlatego powyższe zestawienie traktujcie raczej jako ciekawostkę. Chciałbym też całkowicie odradzić Dante's Inferno, które okazało się być ogromnym rozczarowaniem i grą nudną, bezbarwną, bezczelnie zrzynającą i wyrzucającą wszystkie karty na samym początku. Strata czasu i - przede wszystkim - pieniędzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.