środa, 9 lutego 2011

FILM - Czarny łabędź (2010)

Czas trwania: 108 minut
Reżyseria: Darren Aronofsky

  Jakoś tak wyszło. Po zaledwie dobrym "Zapaśniku", przestałem śledzić w sieci nowinki o Darrenie Aronofsky'im i jego następnych poczynaniach. Premiera "Czarnego Łabędzia" uderzyła mnie zatem niczym grom z jasnego nieba blondynkę z telefonem komórkowym na środku pola ziemniaków. Tu gadali o filmie, tam pisali, krytykowali, wychwalali, jednym słowem - szum zrobił się ogromny. Sprawdziłem trailer. Połknąłem haczyk. Poszedłem do kina. Piszę recenzję. Dlaczego taki przeźroczysty styl?
Hah, bo jak zaraz posypią się metafory, frazeologizmy, neologizmy, masła maślane i rozlegnie głośne cmokanie z zachwytem, to aż Was zęby zabolą :)

   Na początku, pokrótce wytłumaczę, dlaczego "Zapaśnik" nie rozpalił mnie do czerwoności. Film z jednej strony odrzucał audio - wizualne dążenie do perfekcji Aronofsky'ego, z drugiej zaś, jakby ukradkiem, przedstawił banalny schemat historii człowieka opuszczonego, przegranego, który świadomie porzucił miłość i rodzinę. Kamera mozolnie śledziła każdy ruch bohatera (muzyki praktycznie nie kojarzę), uświadamiając mi coraz mocniej z minuty na minutę, iż do czynienia mam ze zwykłym filmem. Tak po prostu. A że historia mnie nie wciągnęła, oglądnąłem, pomyślałem chwilę i o "Zapaśniku" zapomniałem. Ale często zdarza się tak, że nie trafiają do nas obrazy, które całe rzesze pokochały i tak było w tamtym przypadku. Ludzie wespół z krytykami (cholerka, właśnie odrzuciłem swoje człowieczeństwo!) rzucali się z mostów w rozpaczy za Randy'ym, krytycy docenili małą ilość "bełkotu" znanego ze "Źródła". Summa summarum, Aronofsky osiągnął sukces (nawet jeżeli ja wspomnianego filmu "nie rozumiem"), a to mogłoby oznaczać, że przy swoim następnym dziele jeszcze dalej wejdzie w szarą zwykłość, prostą historię, audiowizualne ochłapki. I co? Guzik z pętelką!



  Świat showbiznesu jest żądny krwi. Powtarzano nam to wielokrotnie, powtórzy się raz jeszcze. I jeżeli myśleliście, że balet, sztuka postrzegana za "wyższą" i jakby natchnioną, jest inny - tkwicie w głębokim błędzie. Dokładnie jak Nina (Natalie Portman) - protagonistka "Czarnego łabędzia". Jej jedynym marzeniem jest bycie najdoskonalszą tancerką i los wkrótce uśmiecha się do niej swym parszywym grymasem. Dostaje najważniejszą rolę w oklepanym Jeziorze łabędzim - dwojaką w naturze księżniczkę Odettę. Ta ogromne wyzwanie, ponieważ zaprezentować musi "dwie wersje" swojej bohaterki - delikatnego, ufnego Białego łabędzia oraz jej mroczną bliźniaczkę - niebezpiecznego i pasjonującego Czarnego łabędzia. O ile pierwsza "strona" Odetty nie stanowi najmniejszego problemu dla perfekcjonistki Niny, która potrafi każdy krok zatańczyć idealnie niczym maszyna, tak nie lada wyzwaniem okaże się mroczna bliźniaczka głównej bohaterki. Tancerka będzie musiała wyzbyć się swojej natury i zanurzyć w chwilowym szaleństwie, żeby zdobyć serca widowni..

  I tutaj właśnie Darren Aronofsky rozwinie swoje zakurzone skrzydła. Ninę obserwować będziecie zupełnie jak Randy'ego, towarzysząc jej w każdej czynności (nawet oddawaniu popołudniowego "moczku") i bardzo szybko zauważycie pewne "nieścisłości" w realności, którą ją otacza. Nie wdając się zbytnio w szczegóły - prowadząca rola jest największym marzeniem wszystkich aktorek. Kto wie zatem, do czego zdolne byłyby się posunąć, aby ją zdobyć? Strach wkracza do życia bohaterki, mieszając w jej umyśle niczym stara wiedźma z polskiej fantastyki. Krok po kroku, będziecie zanurzać się w psychicznym szaleństwie, ujrzycie wytwory pełnej obaw wyobraźni. Nikt nie będzie patyczkował się z widzem i po półtoragodzinnym seansie zrozumiecie, jaką cząstkę samego siebie trzeba czasem oddać, aby osiągnąć artystyczny sukces. Aby stać się Czarnym łabędziem.



  Film to podróż i nieustanna zabawa widzem. Początkowo "skromne" ujęcia wejdą z czasem pod Waszą skórę, nie pozwalając na chwilę oddechu, atakując klaustrofobicznymi pomieszczeniami i szarą stylistyką. Nie będziecie czuć się spokojnie, wiedząc, że w każdym momencie rzeczywistość może się wykrzywić, a nasza bohaterka ujrzeć coś, co nie ma racji bytu. Oprócz ciągłego trzymania w napięciu, reżyser wielokrotnie uderzy nas sceną bezczelnie ohydną (pamiętasz wbijanie igły z "Requiem dla snu"? Na pewno! Przygotuj się zatem na więcej takich "kwiatków"), które wielu moich znajomych przyprawiły o krzywe grymasy na buźkach i ciche syczenie. Po raz kolejny powraca także Clint Mansell, który swoją muzyką buduje więcej klimatu niż pięć losowych horrorów, jakie miałeś ostatnio okazję zobaczyć, razem wziętych. Co prawda, utwory towarzyszące nam podczas seansu to często przearanżowane kompozycje z oryginalnego Jeziora łabędziego, ale swoje zadanie spełniają fenomenalnie. Dominuje orkiestrowe zacięcie i niepokojąca psychodelia. Przepyszne połączenie.



  Jak widzisz, drogi Czytelniku, nie chciałbym zdradzić za wiele. Bo szkoda, żebym miał Ci zepsuć chociaż kwadrans tego seansu. Przed Tobą prosta merytorycznie historia i wizualno - dźwiękowe szalenśtwo przepełnione burzą emocji i poczuciem czystej pasji, miłością do dziesiątej muzy oraz zabawy jej zwolennikami. Będziesz wniebowzięty, zwłaszcza w dobrym kinie, uwierz mi. Mój ulubiony film ubiegłego roku i kropka.

Ocena: 9/10 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.