niedziela, 27 lutego 2011

MUZYKA - DevilDriver - Beast (2011)


1. Dead To Rights (4:53)
2. Bring The Fight (To The Floor) (3:33)
3. Hardened (5:46)
4. Shitlist (4:04)
5. Talons Out (Teeth Sharpened) (4:20)
6. You Make Me Sick (5:19)
7. Coldblooded (4:05)
8. Blur (4:58)
9. The BLame Game (4:00)
10. Black Soul Choir (5:07)
11. Crowns Of Creation (4:56)
12. Lend Myself To The Night (4:01)

Całkowity czas: 55:01

  W ostatnim czasie Mark Lewis wyprodukował słaby album, jakim było najnowsze dokonanie formacji Deicide. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa jego współpracy z amerykańskim groove metalowym zespołem DevilDriver. Nie będę ukrywał, że zespół znam nie od dziś, gdyż ich poczynania śledzę już od czasu, gdy na koncie mięli dwa studyjne krążki. „Beast” jest już piątym albumem tej niezwykle energicznie grającej kapeli. Po raz kolejny Fafara i jego koledzy mnie nie zawiedli, bo i po raz kolejny pokazali, co znaczy konkretne metalowe łojenie spod znaku „groove”.

  Tytuł nowego longplay’a idealnie pasuje do zawartości muzycznej. Ta płyta to istna bestia, a solówki, to jej ostre szpony, którymi atakuje nas przez cały album. Głodna i rządna krwi, niczym wampir, „Bestia” rozrywa nas wściekłymi tempami i kapitalnym, wręcz miażdżącym brzmieniem perkusji, która na tym krążku jest niewątpliwie jednym z największych atutów. Świetnie sprawdzają się również nieco lżejsze momenty. Motywy zwolnień zawsze były ciekawymi „smaczkami” w twórczości zespołu, a na „Beast” pojawiają się dość często. Bestia też musi w końcu czasem na chwilkę odsapnąć, aby zebrać siły i ponownie zaatakować.

  Zaczyna się fenomenalnie. Otwierający album „Dead To Rights” niszczy nas przede wszystkim swoją mroczną partią gitary. Zarówno motyw przewodni, jak i riff sprawdza się tutaj znakomicie. Wymarzone otwarcie DevilDriver’owego LP, ale nic dziwnego w tym nie ma, gdyż w ich przypadku otwieracz zawsze robi swoje.

  Nagle perkusja zaczyna strzelać, niczym karabin obrotowy. Tak rozpoczyna się, chyba najszybszy na płycie „Bring The Fight (To The Floor)”. Nie czekają chłopaki. Od początku płyty zasuwają serwując nam potężne numery.

  Chwila spokoju. Mroczny klimat unosi się w powietrzu, i po chwili bestia w swoim najlepszym wykonaniu. „Hardened” nie tylko przebija pierwsze dwie kompozycje tego albumu, ale jest również jednym z najlepszych tracków tego dzieła. Na pewno nie zaskakuje refrenem – typowym zresztą dla DD. Solówka jest jednak wyjątkowa. Łagodniejsze oblicze bestii sprawdza się za sprawą cudownej melodii naprawdę wyśmienicie. Jak już wcześniej pisałem to jedna z największych broni tego albumu. W „Hardened” moim zdaniem możemy usłyszeć solówę number one, jeśli chodzi o „Beast”. Nie znaczy to jednak, iż później brakuje panom pomysłu… oj nie…

  Znów łagodny, lecz bardzo klimatyczny wstęp. Po chwili potęga uderzenia wgniata dosłownie z siłą Herculesa. Znakomite gitary, perkusja nawala, aż miło. Świetny refren Deza i mamy kolejny szlagier bestii. Ale to nie wszystko. Pod koniec kawałek znów zwalnia powracając do motywu początkowego, po to, aby po chwili znów uderzyć kosmicznym refrenem.

  Niezwykle psychodeliczny motyw otwierający „Talons Out (Teeth Sharpened)” to rzecz, która nie tylko łatwo wpada w ucho, ale i służy jako podkład do kolejnego kapitalnego refrenu na płycie. Bardzo dobrze wypadają także przejścia w dalszej części utworu, a także… solówka rzecz jasna. Znów tnie serce ostrymi, jak brzytwa pazurami.

  Kiedy wydaje się, że bestia może być już nieco zmęczona nadmiarem zużytej energii, zaczyna się „You Make Me Sick”. Mój osobisty faworyt tego albumu. Już sam początek to istny majstersztyk DevilDriver’a. Słyszymy spokojny wstęp, w którym bestia łapie oddech przed kolejnym szalonym atakiem. Jej sapanie w tle tworzy klimat, jak z naprawdę dobrego horroru. Potem jest jeszcze lepiej. Wszechpotężny riff spada na nas, jak grom z jasnego nieba. Uderzenie jest niczym grzmot pioruna walącego znienacka. Najlepszy riff albumu, a i refren jeśli nie najlepszy, to jeden z lepszych. Kapitalny, choć niezwykle prosty. Fafara wykrzykuje tytuł tej kompozycji z tak ogromną nienawiścią i furią, że słuchając tego odpowiednio głośno czuję, że udziela mi się jego energia. Jej ilość tak bardzo się kumuluje za pomocą gitar i perkusji, że spokojnie byłbym w stanie za jej pomocą rozpierdolić średniej wielkości miasteczko. Powalająca sekcja rytmiczna… a to w zasadzie dopiero połowa „Bestii”.

  Siódmy na płycie „Coldblooded” rozpoczyna się kapitalnym motywem gitarowym. Znów klimat mroku ogarnia nasze serca i dusze, a bezlitośni „kaci” z DD uderzają z kolejnym świetnym refrenem – niezwykle chwytliwym do tego.

  Na „Beast” dużo jest typowej muzyki, jak dla formacji DevilDriver. Są jednak rzeczy, które mnie bardzo zaskoczyły. Przykładem takiego kawałka może być „Blur”. Początek niczym szczególnym się nie wyróżnia. Mało tego – ustępuje większości innym zawartych na tym LP. Refren wypada już lepiej, choć też się nie wybija w jakiś znaczący sposób. Jest za to motyw, który wywołał u mnie śmiech, ale to już nie wina zespołu. Zauważyłem to już przy pierwszym słuchaniu. W trzeciej minucie kawałka pojawia się przejście i Dez zaczyna krzyczeć słowa, które układają mi się wyraźnie… po polsku. Dzieje się to dokładnie w 2:31. Nie ma bata… wyraźnie słyszę tam „wykop dupę”. Ach ten język polski. Najważniejszym motywem w „Blur” będzie jednak rzecz, która dzieje się nieco później. W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że kawałek już się skończył, ale… mamy chwilkę przerwy i po chwili zupełnie nowe motywy. I to jakie! Złowrogie gitary łoją dźwiękami z wysokiej metalowej półki. Natomiast nagła zmiana tempa w 4:19 to już po prostu mistrzowski finał tej kompozycji. DevilDriver w niemalże progresywnej scenerii. Faktycznie „wykop”.

  „The BLame Game” na początku odebrałem jako wpadkę. Myliłem się. To naprawdę dobry kawałek z ciekawymi rozwiązaniami (zwłaszcza instrumentalnymi, choć Dez też gardła nie szczędzi). Mimo wszystko nie wnosi on do „Bestii” nowych, niesamowitych warstw, pod którymi można by spokojnie (czy też z gniewem) rozjebać coś w drobny mak (przy „You Make Me Sick” nie ma z tym problemu). Dobry numer, lecz najsłabszy na „Beast”.

  Napisałem już o tym, że zaskoczył mnie „Blur”. To było jeszcze nic. Teraz czas na kawałek, który do DD mi w ogóle nie pasuje (zwłaszcza jego refren). Kiedy usłyszałem „Black Soul Choir” po raz pierwszy, stwierdziłem: „to nie może być ich kawałek”. Cóż. Miałem rację. Okazało się bowiem, iż „BSC” to piosenka (nie znoszę tego terminu, ale tutaj pasuje idealnie) country zespołu 16 Corpseflower i do twórczości DD ma się nijak. Warto jednak usłyszeć wersją oryginalną dla porównania. Jest kompletnie inna, dlatego konfrontacja wypada naprawdę ciekawie.

  Czas powoli płytkę kończyć. Czas więc na kolejne „evergreeny”. Takimi są właśnie dwie ostatnie kompozycje. „Crowns Of Creation” to kolejny numer z niezwykłymi zmianami nastroju i świetnym refrenem, który zapada w pamięć na długi czas. Jego wykonanie podoba mi się zwłaszcza pod koniec, kiedy jego tempo jest dwukrotnie szybsze, niż na początku.


  „Lend Myself To The Night”. To rzecz kończąca album „Beast”. Jest ona odzwierciedleniem tego wszystkiego, co już się wcześniej wydarzyło: gniewu, mroku, kapitalnych partii gitarowych i perkusyjnych, a także świetnego wokalu. Do tego dojdzie jeszcze number two, jeśli chodzi o najlepsze solówki na płycie i mamy zajebiste po prostu podsumowanie krwiożerczej „Bestii”, która za pomocą moich słuchawek rozerwie mnie nastrzępy jeszcze nie jeden raz.


  Warto również wspomnieć nieco o bonusach. Są trzy, a dwa z nich to całkowicie nowe kawałki. Są to „Lost” oraz „Fortune Favors the Brave”. Ogólnie nie jestem fanem dodawania tracków, które na płycie się nie znalazły, ale DD jest jednym z przypadków odmiennych. Ten drugi wypada lepiej, choć obie kompozycje nie są tak naprawdę powalające. Trzecim bonusem jest zapis utworu „Grinfucked” (TFOOMH) w wersji koncertowej.

  DevilDriver znów mnie rozszarpał. „Beast” stawiam, co prawda nieco niżej od „The Fury Of Our Maker’s Hand” (tego już dla mnie chyba nigdy nie przeskoczą), ale na równi z ostatnim, także znakomitym „Pray For Villains”. Wielka metalowa uczta. Przypominają mi się nawet pewne, kultowe już w świecie muzyki metalowej (i nie tylko) słowa: „it’s number, is six hundred and sixty six”.

Ocena: 8,5/10

1 komentarz:

  1. Recenzja napisana wyśmienicie. Co jednak do poszczególnych utworów to blur i black soul choir to wg mnie najmocniejsze pozycje i to przy ich akompaniamencie mam ochote rozpierdolic średniej wielkości miasteczko na płycie mimo to wszystkie sa wyśmienite. Na koniec piekne odniesienie do ironów których równierz jestem wielkim fanem. a za płyte odemnie 9.5/10 i nie wiem czy nie pierwsze miejsce spośród płyt DD szczególnie za prace perkusji bo na to nie ma

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.