poniedziałek, 7 lutego 2011

Pierwszy kęs: Blackfield - Welcome to My DNA (2011)

Data premiery: 28 marca 2011
RECENZJA ALBUMU

Kiedy ja walczyłem w łóżku i zatłoczonych tramwajach z gorączką o życie, brytyjsko - izraelski duet Stevena Wilsona i Aviva Geffena rozpoczął promocję swojego nowego dziecka, które - jako pierwszy album Blackfield - zostanie wydany pod JAKIMŚ tytułem. Teraz więc, zamiast "Blackfield III", przyjdzie nam podpisywać krążek "Welcome to My DNA". Dlaczego taki tytuł? "Stanie się wszystko jasne, gdy kompozycję tytułową usłyszycie!" - rzekłby Yoda, gdyby tylko istniał, ale skoro nie istnieje, Wilson musiał napisać to bez łamania zasad gramatyki na swoim Facebooku. Po raz kolejny także, wydawnictwo Kscope stworzyło specjalną stronę albumu (taką ładną), na której dominuje okładka przyszłego dzieła zespołu - całkiem piękna, co przyznacie pewnie sami. Czytałem gdzieś, że to jedna z odrzuconych przez Marillion propozycji do artworku "Somewhere Else". I rzeczywiście, kolorystyka całkiem podobna, tematyka również. Jeżeli to prawda, pozostaje się cieszyć, że nie tamten krowi placek zdobi owe zdjęcie :)



  "Glass House", pierwszą kompozycję z "Welcome to My DNA", można pobrać za darmo, rejestrując się na stronie albumu. Jako zachęta do zakupu, przynajmniej moim zdaniem, sprawdza się wyjątkowo średnio. Powolny kawałek, pozbawiony ciekawego refrenu - chwytliwej wizytówki Blackfield, z prostą gitarką, smyczkami w tle i nuconym "lalala". Przekonać się możecie sami, ale mnie bardzo "Szklany domek" zawiódł. Z ratunkiem nadszedł Piotr Kosiński, którego nazwisko na Wyspie Jowisza pojawia się niemal cyklicznie. Puścił w swojej Nocy Muzycznych Pejzaży prawdopodobnie prawdziwy singiel, czyli kompozycję "Waving" (której możecie posłuchać, puszczając filmik poniżej). I tym razem, uśmiechnąłem się rubasznie pod nosem. Czuć tutaj wiosenną energię i totalną beztroskę, której od dawien dawna brakowało Stefanowi. Wyklaskiwany rytm i prosty riff pasują bardziej do amerykańskiej muzyki niezależnej niż do angielskiego artrocka. Miłe zaskoczenie! Dziękować mogę Geffenowi, który stoi za większością materiału na "Welcome to My DNA". 



  O wynik końcowy nie mam wielkich obaw, bowiem Wilson smykałkę do melodii wciąż dzierży w swych łapskach i puścić nie chce za żadne skarby. Marzy mi się jednak, żeby nie wyszła płyta "na siedem", tylko taka, którą z dumą postawię na półce i, być może, dołożę w grudniu do zestawienia najciekawszych albumów roku. Przekonamy się w marcu, a czas minie szybko, bo to przecież "tylko Blackfield" (dużo ciężej będzie wyczekać na następcę "Insurgentes"). Wtedy też zdecydujemy, czy wyjazd na koncert duetu należy do tegorocznych obowiązków, czy też lepiej oszczędzić gotówkę :)

PS: Pierwszy kęs to taki eksperyment. Być może się przyjmie i zagości na stałe, być może nie i zginie w lochach :D

3 komentarze:

  1. A okładka wygląda trochę jak plakat to filmu "W chmurach". Co do samej płyty, jeżeli faktycznie to Geffen stoi za większością materiałów, to w sumie można być spokojnym, bo po moim ukochanym "Cloudy Now" ufam mu (muzycznie) prawie bezgranicznie, mimo, że jego solowy krążek nie za bardzo podpadł mi do gustu. (Tak przypadkiem tu trafiłam i zobaczyłam, że piszecie nowym Blackfield, na które nie mogę się doczekać. Cheers :)

    OdpowiedzUsuń
  2. http://1.bp.blogspot.com/_tLrhAmLUw8E/SfmK5qNHM_I/AAAAAAAAAPo/n2vTqv5z1zc/s400/Marillion+-+Somewhere+Else+-+Back.jpg

    ;]

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.