poniedziałek, 21 lutego 2011

MUZYKA - Radiohead: The King of Limbs (2011)

1. Bloom (5:14)
2. Morning Mr Magpie (4:40)
3. Little by Little (4:27)
4. Feral (3:12)
5. Lotus Flower (5:00)
6. Codex (4:46)
7. Give Up the Ghost (4:50)
8. Separator (5:20)

Całkowity czas: 37:29

I WSTĘP

  Prawdziwego bakcyla na Radiohead załapałem w czasie poznańskiego, pierwszego pełnowymiarowego koncertu grupy nad Wisłą w 2009 roku. Wcześniej twórczość chłopaków znałem bardzo dobrze, ale nie można było mówić o jakiejkolwiek chemii. Wraz z niekłamaną miłością, pojawiły się także nieśmiałe nadzieje na nowe wydawnictwo. Bo wiadomo - fan nigdy nie zadowoli się tym, co ma. Ekipa Thoma Yorke'a przejawiała wówczas niechęć do nagrywania długogrającego albumu. Mówiło się o wypuszczaniu co jakiś czas nowych utworów do sieci (w ten sposób poznaliśmy "These are My Twisted Words"), później "co najwyżej" EPce, następnie nagraniu z udziałem orkiestry (w stylu "Harry Patch (In Memory Of)"), aż wreszcie zespół zdradził, że - najzwyczajniej w świecie - powstaje ósmy krążek.

  W jakim szoku więc były ponad tydzień temu osoby, które (podobnie jak niżej podpisany) myślały, że między wiosną a latem zanurzą się w nowym świecie królów muzyki alternatywnej. 14 lutego pojawiła się informacja, że nowy album, zatytułowany "The King of Limbs", będzie można pobrać z sieci za pięć dni. Podziękowano nam również za cierpliwość. Aby owe zaskoczenie pogłębić jeszcze bardziej, "premiera" odbyła się dobę wcześniej. Trzeci weekend lutego był zatem nadzwyczaj wyjątkowym przeżyciem dla milionów fanów na całym świecie. Ale najwyższy czas podjąć próbę oceny tego wydarzenia. Moja recenzja będzie jedną z pierwszych w naszym kraju i zakładam, że niezależnie od jej werdyktu, spotka się ze sporą krytyką. Że niby za szybko, aby pisać o "The King of Limbs"? Nieprawda. Dosłownie oddycham tą płytką od piątku i dziesiątki spostrzeżeń w mojej ciasnej główce aż marzą o przelaniu ich na język pisany. Nie można też w nieskończoność odkładać momentu oceny, bo w końcu wmówię sobie, że do czynienia mam z dziełem ponadczasowym. A tak, moi drodzy, nie jest.
Przed Wami solidna dawka tekstu, proponuję zatem zaparzenie ulubionej herbaty przed zagłębieniem się w lekturę :)

II CO BYŁO

  Przypomnijmy sobie na początku, dlaczego Radiohead budzi tyle emocji w świecie muzyki. Osobiście uważam, że zrewolucjonizowali kraj alternatywy dwa i pół raza. Przy "OK Computer" i jego znaczeniu spierać się chyba nie będzie nikt. Różne opinie do dziś jednak towarzyszą bliźniaczym "Kid A" i "Amnesiac" - dla jednych to początek końca kariery bandu, inni uważają, że dopiero w tym momencie udowodnili, ile jeszcze można zrobić w tym pozornie banalnym gatunku. Ale niezależnie od strony, którą byśmy zajęli, nie da się zaprzeczyć, że od momentu premiery "Dzieciaka A", dziesiątki zespołów odważyły się w końcu coraz śmielej wkraczać w odżywające krainy psychodelii i elektroniki. Docenił to ponad rok temu portal Pitchfork, przyznając "Kid A" ("Amnesiac" uważa się jedynie za dalszą eksplorację tego samego terenu, chociaż ja właśnie ten album kocham najmocniej) tytuł najważniejszego albumu ubiegłej dekady.

  Tajemniczą połówką rewolucji był dla mnie wydany w 2007 roku "In Rainbows". Przy jego premierze Radiogłowi pokazali niedowiarkom, że sprzedaż muzyki można ograniczyć wyłącznie do zakupu plików przez Internet (słuchacze zakochani w "tradycyjnym" formacie załamywali ręce) i kto wie, czy nie po raz ostatni pozwolili sobie wtedy na muzyczny luz i proste melodie mogące podbić listy przebojów. Ja sam odnosiłem się doń nader sceptycznie, płytka wydawała mi się krokiem wstecz, ale zrozumiałem z czasem, że właśnie takiego krążka brakowało dotąd w ich twórczości. Takiego, który można puścić o każdej porze dnia i nocy. Przeglądając oceny, jakie wystawiły mu największe muzyczne media, można dojść do wniosku, że podobnego zdania było naprawdę wielu. I kilkanaście miesięcy później, gdy usłyszeliśmy nowe "These are My Twisted Words", było jasne, że dług wobec muzyki (powiedzmy) komercyjnej został spłacony i zespół wyrusza w nową podróż.

III CO JEST

  Przejdźmy w końcu do "The King of Limbs". Trwa trzydzieści siedem minut (krótszy nawet od "In Rainbows"!), w których zamyka osiem kompozycji. I powiem od razu, że tym razem nie uświadczymy żadnej rewolucji. Może to właśnie zasmuciło mnie najbardziej po pierwszym przesłuchaniu. Radiohead na jakiś czas odpuszcza sobie wyznaczanie kierunku rozwoju alternatywy, a nawet sama podbiera co nieco od innych i... Własnej twórczości. Można poczuć, że zapewnienia o dobrym nastroju i lepszych relacjach między chłopakami z palca wyssane na pewno nie były. "The King of Limbs" prezentuje pewność siebie, jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi.

  Album podzielić można na dwie połowy, które różnią się od siebie pod niemal każdym aspektem. Pierwsze cztery kompozycje to niemal zupełnie elektroniczne szaleństwo. Pierwsze skrzypce odgrywają tutaj poszarpane sample (tworzące chaotyczny początkowo beat) i diabelsko wytłuszczony bas Colina Greenwooda. Psychodeliczny "Feral" sprawi, że domowy subwoofer zwróci uwagę wszystkich sąsiadów. Proste partie gitar (tych będzie brakować fanom, ale bądźmy szczerzy - ktoś liczył na ich definitywny powrót?) mieszają się z dynamicznym podkładem "Morning Mr Magpie", aby w połowie ustąpić nieco miejsca mrocznym "plamkom" klawiszy (świetny motyw!), nie brakuje ich także w "Little By Little", którym rządzi łamliwy głos Yorke'a w refrenie. Całkowitą niespodziankę stanowi rozpoczynający album "Bloom", w którym Tomkowi towarzyszyć będą piękne partie trąbek - czyżby niedobitek idei "płyty z muzyką orkiestrową"? Bardzo możliwe, bo nie będzie na "The King of Limbs" osamotniony.

  Pierwsze cztery utwory przywodzą na myśl albo głośniejsze fragmenty "Amnesiac", albo solowy "Eraser" Thoma Yorke'a. Kombinują jak koń pod górę z elektroniką, rozsadzają domowy sprzęt audio. Ciężko będzie nieosłuchanej z Radiohead osobie przez nie się "przebić", a nawet niektórzy fani kapeli mogą w starciu z nimi polec (ci notabene od kilku dni wymachują szabelkami w sieci). Warto jednak kilka razy podejść do nich z przyjacielskim nastawieniem! Mi udało zakopać się topór wojenny po (około) dziesięciu przesłuchaniach i podjętego wysiłku nie żałuję.

  Całkowicie inny świat kryje się w drugiej połowie albumu. Otwierający ją "Lotus Flower" (singiel, którego teledysk musi zobaczyć każdy, kto miał przyjemność obserwowania kiedyś "tańczącego" na scenie Yorke'a) wprowadza nas w oniryczny nastrój, a tego nie zburzy już żaden postrzępiony beat. Spokojny śpiew wokalisty rozwija skrzydła w fenomenalnym refrenie, który zdobędzie niejedne serce. "Kwiat lotosu" wespół ze swoim następcą stanowi najlepszy moment "The King of Limbs". Bo to właśnie "Codex" dostarcza element, którego najbardziej mi na krążku brakuje - smutek. Powolnie krocząca ballada z "przesterowanym" fortepianem, emocjonalnym wyciem Thoma i... Trąbkami. W pewnym momencie zaczynają uzupełniać wokal i tworzą tak piękny nastrój, że mimowolnie na myśl przychodzą mi ulubione fragmenty "Amnesiac". Ostatnie dwa utwory, całe szczęście, już nie przyspieszają. "Give Up the Ghost" łączy podzielone na kilka chórków zwielokrotnienie Tomeczka i proste, akustyczne plumkanie na gitarze. "Separator" już tylko budzi nas  ze snu weselszym nastrojem i "okejkompjuterowymi" gitarami w tle.

  Drugą połowę albumu polubiłem niemal po pierwszym przesłuchaniu. Właśnie takie Radiohead kocham - przepełnione po brzegi emocjami. Cztery utwory, z "Codex" na czele, stanowią idealną przeciwwagę dla szaleństwa swoich poprzedników i dodają całości uczucia głębi, co jest niezbędne przy każdym wydawnictwie chłopaków. 

IV CZEGO NIE MA

  Nie oszukujmy się, największą rewolucją na tym albumie jest prawdopodobnie czas jego trwania. Ale nie można od chłopaków ciągle wymagać przewracania wszystkiego do góry nogami. "The King of Limbs" kojarzy mi się z takim "In Rainbows" skierowanym przeciw komercji, nie ku niej. Niestety, przez to brakuje na nim większej ilości wzruszających utworów, sam "Codex" to za mało. Brakuje też czegoś absolutnie niesamowitego na zakończenie - "Separator" nie może się równać z killerami pokroju "A Wolf at the Door" (ach, ciarki na samą myśl) lub "Life In a Glass House" (podobnie). Osobiście zatęskniłem także za eklektycznym wizerunkiem dwóch ostatnich albumów i tą niesamowitą bezkompromisowością.

  Według wielu osób, brakuje też... Kilku utworów. Poważnie, polecam wpisać na Google "The King of Limbs theory" i zobaczyć, ile argumentów na to, że wraz z wersją materialną dostaniemy więcej utworów odnaleźli już ludzie. Albo na fakt, iż planowana jest bezpośrednia kontynuacja w stylu "Amnesiac". I wiele z nich brzmi nad wyraz przekonująco. Nie obraziłbym się, gdyby za niedługi czas przyszło mi znów napisać o Radiohead.

V CO W ZWIĄZKU Z TYM, CO JEST / ZAKOŃCZENIE

  Byłem zmieszany, bardzo zaskoczony, być może czułem się oszukany. Ale to tylko pierwsze, bardzo mylne wrażenie. "The King of Limbs" to udany krążek - po prostu. Ciężki i wymagający, lecz na swój sposób uzależniający. I wymykający się prostemu zaszufladkowaniu oraz ocenieniu, co tylko przypomina, z jakim zespołem mamy do czynienia. Osobiście zapalam zieloną lampkę i czekam, aż chłopaki z tym materiałem przyjadą do nas i jak zaprezentują go na żywo. Bo że przyjadą, wie każdy, kto był tego upalnego sierpniowego wieczoru w Poznaniu.

  No i - niestety - czas na ocenę. "The King of Limbs" podzieli los "Hail to the Thief" - zostanie pokochany przez jednych i zniesmaczy drugich. Można to zaobserwować wśród fanów już teraz, zaledwie kilka dni po premierze. Na pewno jednak o Radiohead będzie przez kilka następnych miesięcy bardzo głośno. I oceny krytyków wahać się będą od idiotycznie niskich do przychylnych lub zbyt wysokich. Ja chciałbym zakwalifikować się do drugiej grupy. Ocena byłaby pół oczka wyższa, gdyby "The King of Limbs" nagrał inny zespół. Należy jednak pamiętać, kim są panowie z Radiohead i ile udało im się w swojej szalonej karierze osiągnąć. 

Ocena: 7,5/10

PS: Kilka osób pewnie zaraz wyciągnie moje starsze recenzje i uśmiechnie litościwie na wieść, że przykładowe The National otrzymało wyższą ocenę niż Radiohead. Oznaczać to będzie tylko i wyłącznie to, że tych wyjątkowo długich wypocin nie chciało im się ruszyć, przescrollowali tekst do oceny i... Nie powinni się wypowiadać ;)

4 komentarze:

  1. Świetny tekst! Szkoda, że Pan nie pisze w jakiejś znanej gazecie, która jest w pierwszych wynikach googla.. Powodzenia w dalszym pisaniu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki! A któraż gazeta chciałaby przyznać, że student może "znać się"? :) Moje teksty pojawiają się na wcale-nie-tak-podziemnym portalu www.rockarea.eu (który szczerze polecam odwiedzać) i obecnie mi to wystarczy ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej!
    Podzielam Twoje zdanie, ja też za pierwszym razem
    nie wiedziałem jak ugryźć nowa płytę,
    Jest zupełnie inna od reszty.
    - "Pablo Honey" była tylko zapowiedzią, ot płytą, którą mogą nagrać setki kapel.
    Nikt by sie nie spodziewał, że ten zespół może
    tak się rozwinąć
    - "The Bends" jest fajnie brzmiącą płytą,
    taki pop ale patrząć przez pryzmat kolejnych płyt,
    to coś więcej, można się doszukać - wracając tu -
    jakiejś drogi, czegoś unikalmego. Traktuję to jako pomost pomiędzy RADIOHEAD a radiohead
    - "Ok Computer" - coś niesamowitego, przejście
    w zupełnie inny wymiar i inne myślenie.
    Od "Creep" poprzez "no supraises", do tej płyty
    to jest skok o całą epokę!
    - "Kid A" i "Amnesiac" ...Ech
    Taką energie, pomysłowość i profesionalizm odkryłem do tej pory słuchająć "Pink Floyd"
    - "Hail to the thief" - dla mnie to jest nsjbardziej niesamowita płyta. i z największym
    przekazem - apogeum Radiohenizmu:)
    - "In Rainbows" - całkiem prosta melodycznie płyta, z dośyć łatwym odbiorem i piękna!
    Chociaż haczyk i pazur jest, bo jakby inaczej:)
    - "King of the Limb"...
    Z tą płytą mam najwiekszy problem
    i tak jak Ty, musiałem ją przesłuchać wielokrotnie. I myśłe, że tą płytę trzeba
    odbireć całościowo.Mam na myśli to, że udział
    Thoma Yorka jest taki sam jak reszty muzyków.
    Jego wokal nie dominuje - tak samo ważne są instrumenty, jak ktoś chce posłuchać pięknej,
    piosenki w wykonaniu "Tomka" to się zgubi.
    Zespół buduje doskonałą całość...
    Sory za marudzenie - tak mnie naszło, żeby
    napisać te kilka słów..

    OdpowiedzUsuń
  4. Takie komentarze motywują wszystkich autorów, więc dzięki :) Również wyjątkowo lubię "Hail to the Thief", ale najbardziej kocham chyba "Amnesiac". Słuchając tego, odlatuję na inną planetę :D

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.