środa, 16 lutego 2011

MUZYKA - Big Head Todd and the Monsters: Rocksteady (2010)

1. Rocksteady (4:27)
2. Beautiful (3:55)
3. Muhammad Ali (3:21)
4. After Gold (4:26)
5. Happiness Is (4:11)
6. Back to the Garden (4:35)
7. Smokestack Lightnin' (3:44)
8. I Hate It When You're Gone (3:59)
9. People Train (3:27)
10. Beast of Burden (3:42)
11. Fake Diamond King (3:33)

Całkowity czas: 43:20

  Na początku zobowiązany jestem przyznać, że krążek wpadł w moje zachłanne łapska zupełnym przypadkiem, a kilka tygodni temu o zespole Big Head Todd and the Monsters wiedziałem tyle, co większość z Was, czyli absolutnie nic. Ale skoro "Rocksteady" przez większość sesji (którą pożegnaliśmy na dobre!) pomógł mi zachować zdrowy dystans i dobry nastrój, napisanie recenzji należy do moich obowiązków, czyż nie? A kto wie - być może zachęcę kogoś chociaż do sprawdzenia chłopaków na Myspace?

  Big Head Todd and the Monsters to - wbrew pozorom - mocna marka i grupa mająca na koncie "platynkę". Ale tę wiązać należy z ubiegłym wiekiem, bowiem złośliwy czas i atak muzyki niezależnej zepchnęły zespół do podziemia. Tam do dziś grają prostą blues rockową muzykę, aby wynurzyć się od czasu do czasu na spelunkowe trasy i wpaść z wizytą do studia. American dream, nieprawdaż? "Rocksteady", czyli ich dziewiąte dziecko, niemal całkowicie zrywa z bluesowym pazurem, który charakteryzował wcześniejsze krążki, na rzecz prostych, plażowych wręcz klimatów. Todd Park Mohr, czyli ten tajemniczy Big Head Todd (na miejscu reszty bandu obraziłbym się za pseudonim "potwory"), swoim głosem, stanowiącym mieszankę Adama Levine'a z Maroon 5 i  Caleba Followilla z Kings of Leon, śpiewa nam o przyjaźni i miłości, nigdy nie przechodząc na "ciemną stronę życia". Luźno łączą się tutaj elementy klasycznego rocka (kompozycja tytułowa), reggae ("Happiness Is"), trąbki ("Hate It When Your Gone"), gospelowe chórki ("Beast of Burden") i funkowa beztroska (wiele tytułów). W niemal wszystkich kawałkach tkwi olbrzymi radiowy potencjał (chlubnym wyjątkiem jest zadziorny "Smokestack Lightnin', którego nie powstydziłby się nawet Joe Bonamassa). 

  I właśnie ten aspekt stanowi jednocześnie największą bolączkę "Rocksteady". Brak emocji "z wyższej półki" spowoduje, że album polubimy, ale nigdy do podejdziemy doń serio. Włączymy chłopaków przy nauce, tudzież jakiejś domowej czynności, posłuchamy na spacerku w wiosenne popołudnie (przedstawicieli tego gatunku zapraszamy już serdecznie do Polski!), ale chemii w tym nie będzie. Solówki w postaci kilkusekundowych "reklam" rozochocą jedynie nasz apetyt, ale rozmyją się w jeziorku delikatnych riffów. Dziwi mnie tak niska popularność zespołu. Spojrzałem na portal Last.fm i okazało się, że album nie ma nawet półtora setki słuchaczy (i możemy być pewni, że ponad połowa z nich "kupiła" go na Pirate Bay)... Ba, okładki - zwykłego pliku JPG - brakowało. Wielce rozczarowany, z żalem w sercu, sam takową wysłałem.

  To nie jest co prawda album, który chciałbyś dostać na urodziny, drogi Czytelniku. Słucha się go przyjemnie i byłbym powiedział, że jest "zwyczajnie dobry", tylko na ocenę w postaci "siódemki" - w moich oczach - do końca nie zasługuje. Z kolei "sześć i pół" wydaje się delikatnie krzywdzące, ale na tym wyniku poprzestanę, bo nie chcę wypaść na drobiazgowego faceta. Tak więc na urodziny nie, ale jako prezent bez okazji, "Rocksteady" spisałby się fenomenalnie dla każdego. Można spróbować.

Ocena: 6,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.