sobota, 12 marca 2011

MUZYKA - Blackfield: Welcome to My DNA (2011)

1. Glass House (2:59)
2. Go to Hell (3:03)
3. Rising of the Tide (3:47)
4. Waving (3:54)
5. Far Away
6. Dissolving with the Night (4:06)
7. Blood (3:17)
8. On the Plane (3:41)
9. Oxygen (3:04)
10. Zigota (5:04)
11. DNA (3:56)

  Fani tego ukochanego w Polsce duetu naczekali się wyjątkowo długo na następcę "Blackfield II". Ale, jako miłośnicy twórczości Stevena Wilsona, chyba nie mieliśmy powodów do narzekań, prawda? W głośnikach zagościł "The Incident", bardzo ciężko było w końcu wyrzucić z nich "Insurgentes", ze słuchawek straszyły nas kolejne nagrania Bass Communion (albo tulił do snu Tim Bowness mieszanie przyjętym "Schoolyard Ghosts"), zobaczyliśmy Stefana na żywo, a jeżeli komuś było mało, obciążył swój portfel "porkowym" koncertowym wydawnictwem Blu-Ray zatytułowanym "Anesthetize" lub no-manowym DVD "Mixtaped". Jednak przyznać można, że rok 2010 mógł wzbudzić tęsknotę za bosym bożyszczem, który zajął się ładowaniem wszystkich dział. A te zaczynają właśnie swój ostrzał! Będzie bowiem drugi solowy krążek, będzie nowy projekt z Mikaelem Åkerfeldtem (jak i również "niemetalowe" Opeth), będzie trzecie Continuum i zapewne choć jedno Bass Communion... Słowem - ogrom Wilsona będzie. A przygotować do ofensywy na nasze muzyczne półeczki ma "Welcome to My DNA", pierwsze prawdziwie zatytułowane dzieło Blackfield.

  Oczekiwałem tego krążka z wieloma obawami, kosińskie Noce Muzycznych Pejzaży poszły w odstawkę, ponieważ od kilku tygodni pojawiały się tam pojedyncze kompozycje, przestałem również przeglądać fora i shoutboxy Last.fm, z których mógłby mnie kusić niskiej jakości przeciek. Nagrodę stanowił niemal dziewiczy odsłuch "Welcome to My DNA". I co z tego, że wiadomo było, czego się spodziewać po kolejnym wcieleniu Blackfield, skoro - jak zawsze podczas słuchania nowej muzyki Stevena Wilsona - znowu przeszły mi te ciarki po karku.

  Pokaż kotku, co masz w środku. Aviv Geffen po raz kolejny stoi za większością materiału na albumie, ale tym razem wychwyci to nawet mniej wprawione ucho. O wiele częściej przejmuje mikrofon, na zmianę z Wilsonem śpiewa zwrotki w chociażby "Rising of the Tide" (obdarzonego tak delikatną solówką Bosego, że aż łzy w oczach stają) czy "Dissolving with the Night" (o którym później), przewodzi na przykład w żywym "Oxygen", na potrzeby albumu oddaje też znaną z solowego "Memento Mori" kompozycję "Zigota" - jedną z najpiękniejszych perełek. Bez wątpienia to on stanowił siłę sprawczą "Blood" - niemal instrumentalnego utworu, w którym ciężkie riffy (jak na Blackfield, bardzo ciężkie nawet) mieszają z orientalnymi wstawkami. Stefanka zaś osądzam o najistotniejszy element "Welcome to My DNA" - orkiestrę. Wcześniejsze krążki duetu miały czasem skrzypki lub różnego rodzaju klawiszowe imitacje, fakt, jednak nie mogły one brzmieć tak "żywo", organicznie i pięknie. Orkiestralne wstawki pojawiają się w każdej kompozycji na płycie; od lulającego "Glass House", przez wyklaskane, radosne "Waving", niepokojące "Dissolving with the Night" (nagroda za najlepsze wykorzystanie elementów "poważnych". Druga połowa buduje tak niesamowity nastrój, że głowa mała) a nawet buntownicze "Go to Hell". Ostatni utwór wzbudzi na pewno wiele kontrowersji przez krótki i bezpośredni tekst ("fuck you all"), ale to przecież naprawdę klimatyczna rzecz, zwłaszcza gdy następuje "eksplozja" smyków.
Słowem, album ma własny, delikatnie odmienny charakter. I po pierwszym przesłuchaniu  nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Szybko jednak doszedłem do wniosku, że właśnie "tego" było potrzeba sprasowanej formule zespołu.

  Jednak istota Blackfield nie uległa zmianie. To kolejny zestaw krótkich, chwytliwych kompozycji i paleta sentymentalnych emocji, której nie powstydziłaby się żadna porządna stacja radiowa. W porównaniu do "dwójki", brakuje tutaj energicznego otwarcia ("Glass House" nijak ma się do "Once") i przebojowych piosenek w stylu "Christenings" lub "Epidemic". Gitar troszkę brakuje, mówiąc wprost. Samo "Waving" i "Blood" to trochę za mało. Na szczęście tych smutnych melodii jest tyle, ile potrzeba. Zakończenie albumu w postaci "Zigoty" i mojego ulubionego "DNA" zadowoli każdego wielbiciela wilsonowej nostalgii.

  Fani Blackfield, co chyba nie powinno dziwić, dzielą się na tych, którzy preferują debiut i tych, którzy kochają bardziej jego kontynuację. Sam zaliczam się do tej drugiej grupy i mnie "Welcome to My DNA" zdecydowanie grzeje. Obawiałem się, że Steven "odwali" ten album na szybko, skupiając się na drugim solowym krążku, ale zostałem pozytywnie zaskoczony. Wszyscy fani Blackfield powinni być usatysfakcjonowani, a ludzie, którzy twórczości brytyjsko-izraelskiego duetu jeszcze nie znają, miast przyznawać się do tego, powinni jak najszybciej nadrobić zaległości i zamówić bilet na jeden z kwietniowych występów grupy w Polsce.

Ocena: 8/10
(wilsonowi sceptycy niech sobie ją obniżą o ćwierć oczka)

1 komentarz:

  1. A ja się nie mogę pozbyć wrażenia że te płyta jest słaba. Gdzie takie kawałki jak: Blackfield, Hello, 1000 People i Epidemic? Niestety na nowej płycie IMHO nie ma utworów na tą miarę...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.