Zespół powstał w roku 1992 w miejscowości Tumba. Nie jest to typowa dla szwedzkich melodic death metalowych formacji nazwa miasta. Największa szkoła tego gatunku wywodzi się przecież z Göteborga (At the Gates, In Flames, Dark Tranquillity). Początkowo nazywali się Scum. Amon Amarth to Góra Przeznaczenia (dla fanów Tolkiena wszystko powinno być jasne). Tematyka utworów nawiązuje do mitologii skandynawskiej, stąd prócz melodic death, zespół wkłożymy do szufladki z napisem „viking metal”.
Moja przygoda z zespołem zaczęła się od wydanego w 1996 roku mini albumu „Sorrow Throughout the Nine Worlds”, więc i od niego zaczynam, choć prawdziwy debiut miejsce miał dopiero dwa lata później. Ta epka to mniej więcej dwadzieścia pięć minut melodic death metalu na całkiem niezłym, jak na początkujący zespół, poziomie. Nie jest to jeszcze Amon Amarth, który zaserwuje nam jakieś gustowne riffy. Usłyszymy jednak pierwsze zalążki tego, co Wikingowie mają w sobie najlepszego – pięknych melodii.
Ocena: 6,5/10
Pierwszy długograj zespołu zostaje wydany w 1998 roku i jest to „Once Sent From the Golden Hall”. Mimo, że nie jest to wciąż największa forma zespołu (na ową przyjdzie jeszcze trochę poczekać), to już na „OSFTGH” możemy momentami usłyszeć Amon Amarth z najwyższej półki. Chodzi przede wszystkim o dwa tytuły, o których w przypadku tej formacji nie wolno nigdy zapomnieć. Będzie to ponad ośmiominutowy, imienny kawałek z pięknym motywem przewodnim i walką na polu bitwy w tle oraz nieco krótszy… „Victorious March”. Tutaj mamy już prawdopodobnie do czynienia z najlepszą kompozycją w historii zespołu. Numer ten cechuje przede wszystkim, to co w AA (fantastyczny skrót) zawsze będzie number one. Mam na myśli smutne melodie. W moim mniemaniu Amon Amarth jest bandem grającym najsmutniejszy i najromantyczniejszy malodic death, jaki kiedykolwiek powstał.
Ocena: 7/10
Rok po wydaniu „Once Sent From the Golden Hall” ukazuje się „The Avenger”. Album ten poziomem zbliżony jest do swego poprzednika. Mimo to różni się od niego, a różnica ta jest zasadnicza. Pełnowymiarowy debiut zespołu to krążek dobry, choć nierówny. Dwa kawałki wyjątkowo się wyróżniały. Totalnie inaczej będzie z „The Avenger”, gdzie usłyszmy siedem naprawdę dobrych, równych numerów. Nie znajdziemy tu jednak evergreenów zespołu na poziomie choćby wspomnianego już „Victorious March”. Płyty słucha się jednak naprawdę pozytywnie, a gdybym miał wyróżnić jakąs kompozycję, to zapewne byłby to numer tytułowy. Warto wspomnieć, że na tym albumie perkusistą zespołu nie jest już Martin Lopez, który opuścił AA na rzecz innego szwedzkiego giganta – Opeth.
Ocena: 7/10
Rok 2001 to wspaniały czas dla światowej muzyki (według mnie, chyba najlepszy) Wtedy światło dzienne ujrzały takie wydawnictwa, jak: Opeth – „Blackwater Park”, Anathema – „A Fine Day To Exit”, Green Carnation – „Light of Day, Day of Darkness”, Rammstein – „Mutter”, System of a Down – „Toxicity”, Gorillaz – „Gorillaz”, Slayer – „God Hates Us All”, czy wreszcie… Tool – „Lateralus”. Nie był to jednak wybitny rok dla szwedzkiego melodeath, a już na pewno nie dla Amon Amarth. Można rzec, iż zespół się nam troszkę „stoczył” wydając album, o którym na pewno nie powiem , że jest krążkiem złym. „The Crusher” to jednak o wiele za mało na ten etap działalności zespołu. Po udanym EP i dwóch dobrych longplay’ach nadszedł czas na krok do przodu. Nic z tego. „The Crusher” może i ma bardzo dobrą okładkę, ale muzycznie przegrywa z poprzednikami. Jest to album niezły. Fakt. Pojawi się na nim kapitalny „Masters of War”, czy „The Eyes of the Horror” (ten drugi i tak jest coverem formacji Possessed), jednak poza niezłymi solówkami album ten się nie wyróżnia, a i momentami może troszkę nudzić.
Ocena: 6/10
Rok 2002 to wielki przełom w historii zespołu. Od tego albumu aż do dziś zespół Amon Amarth utrzymuje się w wielkiej formie kompozycyjnej. Od pierwszego „Death In Fire” słychać, że na "Versus the World" mamy do czynienia z albumem wielkim. Ryk Johana Hegga na tle pięknie grających gitar tworzy nam bajeczny kontrast – jedyny w swoim rodzaju. Instrumentalia są wprost wyśmienite. O to właśnie chodzi w tej muzyce. Gitary są smutne, przesiąknięte emocjami. Kapitalnie wypadają takie numery, jak „For the Stawbound In Our Backs”, tytułowy, czy „Bloodshed”. Grzechem jednak będzie jeśli nie napiszę, że tak naprawdę każdy tytuł wprawia na tym albumie w zachwyt. I to zakończenie… „…And Soon World Will Cease To Be”. Mój numer „2” roku 2002.
Ocena: 9/10
Mijają dwa lata od wydania znakomitego „Versus the Worlds”. Rok 2004 przynosi nam na świat „Fate of Norns”. Album jest jeszcze lepszy od swego poprzednika (w co aż ciężko uwierzyć). To najlepsza rzecz wydana przez Amon Amarth. Osiem zwartch numerów zamykających się w czterdziestu minutach muzyki. Czym się charakteryzuje? Kapitalnym otwarciem – to na pewno. „An Ancient Sign of Coming Storm” pokazuje, że zespół po wydaniu mistrzowskiego „VS the World” nie zwalnia tempa. Przepięknie wypada refren kompozycji tytułowej gdzie Hegg drze gardło ile tylko może, a gitara w tym czasie robi po prostu przecudowne tło. Choć moim faworytem będzie tu najdłuższy na płycie „Arson”, nie można nie wspomnieć o najsłynniejszym utworze w historii zespołu. Takim na pewno jest „Pursuit of Vikings”, który zawiera w sobie przede wszystkim… bez wątpienia najgenialniejszy riff w historii gatunku. Rzecz, która wpada do głowy raz na całe życie. Coś niesamowitego. Najlepiej puścić sobie ten kawałek głośno i samemu grać razem z zespołem. Mój numer „3” roku 2004. Choć ich najlepszy krążek, konkurencja w tym roku była większa nawet w ich kraju (Cult of Luna – Salvation).
Ocena: 9/10
2006 roku to szósty longplay AA – „With Oden On Our Side”. Pamiętam, że kiedy tylko wyszedł, początkowo czułem spore zawody. Pierwszym była bardzo średnia okładka. Potem nienajlepszy otwieracz (wcześniejsze dwa to majstersztyki zespołu). Potem okazało się jednak, iż „Valhall Awaits Me” to najsłabszy track na kolejnej naprawdę dobrej płycie zespołu. „WOOOS” to kolejna mocna pozycja zespołu. Czterdzieści dwie minuty konkretnego grania spod znaku melodic death (oczywiście tego granego przez Amon Amarth, gdyż zespół wypracował swój styl już na tyle, że nie można go pomylić z żadnym innym z owego gatunku). Tym razem prócz świetnego kawałka tytułowego usłyszymy „Hermod’s Ride To Hell – Lokes Treachery Part 1” (part 2 ma się znaleźć na nowym krążku), oraz dwie kompozycje, na które muszę zwrócić szczególną uwagę. Pierwszym będzie „Under the Northern Star” z najromantyczniejszym w historii zespołu motywem gitarowym. Rzecz to do prawdy piękna i wzruszająca. To jednak nic w porównaniu do najsmutniejszego w historii zespołu „Gods of War Arise”. Utwór tak dołujący instrumentalnie, że nadawałby się jako soundtrack do jakiegoś dramatu. Wszystkiego dopełni nam jeszcze wieńczący płytę „Prediction of Warfare” i możemy smiało stwierdzić, że „With Oden On Our Side” to kolejny bardzo dobry album Amon Amarth.
Ocena: 8/10
Ostatni album Amon Amarth. Oczywiście, jak do tej pory. Już niebawem będzie można zakupić nowy album zespołu – „Surtur Rising”. Szczerze mówiąc nie mam wątpliwości, że będzie to kolejna pozycja na miarę ostatnich dokonań Szwedów. Od 2002 roku AA nie wydało albumu, który oceniam niżej niż „bardzo dobry”, więc w formie są znakomitej. 2008 rok to kolejne tego potwierdzenie. „Twilight of the Thunder God” to rzecz na poziomie swego poprzednika. Świetne otwarcie w postaci kompozycji tytułowej oraz takie numery, jak fenomenalny „Guardians of Asgaard”, Varyags of Miklagaard”, czy serwujący nam wysmakowane, wytrawne melodie – kończący płytę – „Embrace of the Endless Ocean”, to coś, o czym można pisać praktycznie w samych superlatywach. Pozostaje już tylko czekać na „Surtur Rising”.
Ocena: 8/10
Ostatnimi czasy zdałem sobie sprawę z pewnego faktu. Od dawna słucham melodic death metalu i uważałem, że In Flames to mój osobisty numer „1”. Nic bardziej mylnego. Choć „W płomieniach” to świetny zespół, to jest wiele innych – grających podobnie. Amon Amarth natomiast jest jedyne w swoim rodzaju, co czyni ich według mnie obecnie najlepszą melodic death metalową formacją. Ciekaw jestem jak w tym roku wypadnie ich „Surtur Rising” w konfrontacji z nowym In Flames – „Sounds of a Playground Fading”. Pożyjemy, posłuchamy…
Zainteresowało mnie zdanie, że rok 2001 był najlepszym rokiem dla muzyki gitarowej. Nie do końca się z tym zgodzę (bo mamy przecież 1969), ale załóżmy, że mowa o XXI wieku. Dorzuciłbym do niego radiogłowy "Amnesiac", muse'owe "Orgin of Symmetry" i "Returning Jesus" (jedno z największych dzieł Wilsona). Robi wrażenie, zwłaszcza porównując do "przynudnawych" lat 90
OdpowiedzUsuń