Zespół powstał w roku 1992 w miejscowości Tumba. Nie jest to typowa dla szwedzkich melodic death metalowych formacji nazwa miasta. Największa szkoła tego gatunku wywodzi się przecież z Göteborga (At the Gates, In Flames, Dark Tranquillity). Początkowo nazywali się Scum. Amon Amarth to Góra Przeznaczenia (dla fanów Tolkiena wszystko powinno być jasne). Tematyka utworów nawiązuje do mitologii skandynawskiej, stąd prócz melodic death, zespół wkłożymy do szufladki z napisem „viking metal”.

Ocena: 6,5/10

Ocena: 7/10
Rok po wydaniu „Once Sent From the Golden Hall” ukazuje się „The Avenger”. Album ten poziomem zbliżony jest do swego poprzednika. Mimo to różni się od niego, a różnica ta jest zasadnicza. Pełnowymiarowy debiut zespołu to krążek dobry, choć nierówny. Dwa kawałki wyjątkowo się wyróżniały. Totalnie inaczej będzie z „The Avenger”, gdzie usłyszmy siedem naprawdę dobrych, równych numerów. Nie znajdziemy tu jednak evergreenów zespołu na poziomie choćby wspomnianego już „Victorious March”. Płyty słucha się jednak naprawdę pozytywnie, a gdybym miał wyróżnić jakąs kompozycję, to zapewne byłby to numer tytułowy. Warto wspomnieć, że na tym albumie perkusistą zespołu nie jest już Martin Lopez, który opuścił AA na rzecz innego szwedzkiego giganta – Opeth.
Ocena: 7/10
Rok 2001 to wspaniały czas dla światowej muzyki (według mnie, chyba najlepszy) Wtedy światło dzienne ujrzały takie wydawnictwa, jak: Opeth – „Blackwater Park”, Anathema – „A Fine Day To Exit”, Green Carnation – „Light of Day, Day of Darkness”, Rammstein – „Mutter”, System of a Down – „Toxicity”, Gorillaz – „Gorillaz”, Slayer – „God Hates Us All”, czy wreszcie… Tool – „Lateralus”. Nie był to jednak wybitny rok dla szwedzkiego melodeath, a już na pewno nie dla Amon Amarth. Można rzec, iż zespół się nam troszkę „stoczył” wydając album, o którym na pewno nie powiem , że jest krążkiem złym. „The Crusher” to jednak o wiele za mało na ten etap działalności zespołu. Po udanym EP i dwóch dobrych longplay’ach nadszedł czas na krok do przodu. Nic z tego. „The Crusher” może i ma bardzo dobrą okładkę, ale muzycznie przegrywa z poprzednikami. Jest to album niezły. Fakt. Pojawi się na nim kapitalny „Masters of War”, czy „The Eyes of the Horror” (ten drugi i tak jest coverem formacji Possessed), jednak poza niezłymi solówkami album ten się nie wyróżnia, a i momentami może troszkę nudzić.
Ocena: 6/10
Rok 2002 to wielki przełom w historii zespołu. Od tego albumu aż do dziś zespół Amon Amarth utrzymuje się w wielkiej formie kompozycyjnej. Od pierwszego „Death In Fire” słychać, że na "Versus the World" mamy do czynienia z albumem wielkim. Ryk Johana Hegga na tle pięknie grających gitar tworzy nam bajeczny kontrast – jedyny w swoim rodzaju. Instrumentalia są wprost wyśmienite. O to właśnie chodzi w tej muzyce. Gitary są smutne, przesiąknięte emocjami. Kapitalnie wypadają takie numery, jak „For the Stawbound In Our Backs”, tytułowy, czy „Bloodshed”. Grzechem jednak będzie jeśli nie napiszę, że tak naprawdę każdy tytuł wprawia na tym albumie w zachwyt. I to zakończenie… „…And Soon World Will Cease To Be”. Mój numer „2” roku 2002.
Ocena: 9/10
Mijają dwa lata od wydania znakomitego „Versus the Worlds”. Rok 2004 przynosi nam na świat „Fate of Norns”. Album jest jeszcze lepszy od swego poprzednika (w co aż ciężko uwierzyć). To najlepsza rzecz wydana przez Amon Amarth. Osiem zwartch numerów zamykających się w czterdziestu minutach muzyki. Czym się charakteryzuje? Kapitalnym otwarciem – to na pewno. „An Ancient Sign of Coming Storm” pokazuje, że zespół po wydaniu mistrzowskiego „VS the World” nie zwalnia tempa. Przepięknie wypada refren kompozycji tytułowej gdzie Hegg drze gardło ile tylko może, a gitara w tym czasie robi po prostu przecudowne tło. Choć moim faworytem będzie tu najdłuższy na płycie „Arson”, nie można nie wspomnieć o najsłynniejszym utworze w historii zespołu. Takim na pewno jest „Pursuit of Vikings”, który zawiera w sobie przede wszystkim… bez wątpienia najgenialniejszy riff w historii gatunku. Rzecz, która wpada do głowy raz na całe życie. Coś niesamowitego. Najlepiej puścić sobie ten kawałek głośno i samemu grać razem z zespołem. Mój numer „3” roku 2004. Choć ich najlepszy krążek, konkurencja w tym roku była większa nawet w ich kraju (Cult of Luna – Salvation).
Ocena: 9/10

Ocena: 8/10
Ostatni album Amon Amarth. Oczywiście, jak do tej pory. Już niebawem będzie można zakupić nowy album zespołu – „Surtur Rising”. Szczerze mówiąc nie mam wątpliwości, że będzie to kolejna pozycja na miarę ostatnich dokonań Szwedów. Od 2002 roku AA nie wydało albumu, który oceniam niżej niż „bardzo dobry”, więc w formie są znakomitej. 2008 rok to kolejne tego potwierdzenie. „Twilight of the Thunder God” to rzecz na poziomie swego poprzednika. Świetne otwarcie w postaci kompozycji tytułowej oraz takie numery, jak fenomenalny „Guardians of Asgaard”, Varyags of Miklagaard”, czy serwujący nam wysmakowane, wytrawne melodie – kończący płytę – „Embrace of the Endless Ocean”, to coś, o czym można pisać praktycznie w samych superlatywach. Pozostaje już tylko czekać na „Surtur Rising”.
Ocena: 8/10
Ostatnimi czasy zdałem sobie sprawę z pewnego faktu. Od dawna słucham melodic death metalu i uważałem, że In Flames to mój osobisty numer „1”. Nic bardziej mylnego. Choć „W płomieniach” to świetny zespół, to jest wiele innych – grających podobnie. Amon Amarth natomiast jest jedyne w swoim rodzaju, co czyni ich według mnie obecnie najlepszą melodic death metalową formacją. Ciekaw jestem jak w tym roku wypadnie ich „Surtur Rising” w konfrontacji z nowym In Flames – „Sounds of a Playground Fading”. Pożyjemy, posłuchamy…
Zainteresowało mnie zdanie, że rok 2001 był najlepszym rokiem dla muzyki gitarowej. Nie do końca się z tym zgodzę (bo mamy przecież 1969), ale załóżmy, że mowa o XXI wieku. Dorzuciłbym do niego radiogłowy "Amnesiac", muse'owe "Orgin of Symmetry" i "Returning Jesus" (jedno z największych dzieł Wilsona). Robi wrażenie, zwłaszcza porównując do "przynudnawych" lat 90
OdpowiedzUsuń