wtorek, 13 września 2011

MUZYKA - Anthrax: Worship Music (2011)

 01.Worship (Intro) (1:41)
02.Earth on Hell (3:11)
03.The Devil You Know (4:46)
04.Fight'em 'Til You Can't (5:48)
05.I'm Alive (5:37)
06.Hymn 1 (0:38)
07.In the End (6:46)
08.The Giant (3:47)
09.Hymn 2 (0:44)
10.Judas Priest (6:24)
11.Crawl (5:29)
12.The Constant (5:01)
13.Revolution Screams (6:10)
14.New Noise (Refused cover) (hidden track) (4:45)

Całkowity czas: 60:45

  "Wielka Czwórka Thrashu". To stwierdzenie od początków jego istnienia pojmowałem głównie jako komercyjne nabijanie kiesy ogromnych korporacji i wytwórni muzycznych. Nie znaczy to wcale, że zespoły wchodzące w jej skład traktowałem bez należytego im szacunku i gromiłem niczym księża "czarny rock" z ambony. Wręcz przeciwnie. Zawdzięczam im bardzo wiele. A nawet więcej. Dzięki najbardziej utytułowanemu (komercyjnemu?) zespołowi z tego grona, czyli Metallice brnąć zacząłem w coraz to różne nurty metalowej stylistyki. Wielka w tym rola była też rudowłosego jegomościa i jego Megaśmierci. Pokochałem cięte riffy i galopujące rytmy ("Rust In Peace"!). Za to po przesłuchaniu "Reign In Blood", logo Slayera zacząłem ryć cyrklem na każdej szkolnej ławce. Do dziś ci wszyscy ww. panowie zajmują najwyższe miejsca w moim prywatnym, osobistym panteonie odlanym z metalu. Cztery zespoły. Nie wspomniałem o jednym. Wcale nie zapomniałem o zespole o smacznej nazwie Wrzód. Ale prawda jest taka, że Anthrax z całej tej wesołej, zarośniętej gromadki zawsze jakoś mnie interesował najmniej. Mam do nich ogromny szacunek za "Among The Living" i "Persistence Of Time", które stanowią zapewne nie tylko dla mnie klasyki thrashu. Późniejsze ich dokonania traktowałem z dystansem ze względu na coraz większy pociąg Iana do raperskich, a nawet plażowych klimatów.

  Te czasy jednak minęły. Ostatni album to "We've Come For You All" z 2003. Wokalnie produkował tam się John Bush. A sama płytka wypadła przyzwoicie. Fani są podzieleni poprzez osoby wokalistów. Nie jeden przewinął się przecież w historii Anthrax. Większość stoi jednak murem za Joey'iem Belladonną. I nic dziwnego. To on przecież jest głosem trzech najbardziej klasycznych, ozłoconych krążków. Jego forma jest już znana dzięki występom Wielkiej Czwórki (ech, nie lubię tego określenia i koniec). Na żywo nie zawodzi, więc nie mógł też zawieść w studio. I tak też jest. Brzmi dobrze, choć... inaczej. Inaczej w ujęciu długograjów sprzed ponad 20 lat. Zdarzają mu się momenty podobne. Czyli łapiące za cojones wysokie wokalizy. Niestety zdecydowanie za rzadko. Czy jednak zapracowani, zabiegani i ciągle grający panowie Anthrax są w stanie poradzić sobie z presją pierwszego od 8 lat albumu i powrotu studyjnego Belladonny po 21 latach od "Persistence Of Time"?

  Rozpoczyna się niczego nie obiecującym, tajemniczym instrumentalem "Worship". "Worship", czyli kult. Nie jest nikomu obce to, że Scottowi Ianowi uderzyła do głowy sława, czyżby udzielało się to też reszcie zespołu? Jednak już od pierwszych chwil "Earth On Hell", nie ulega wątpliwości, że na laurach panowie nie osiedli i to co nam proponują to może odrobinę nowoczesny thrash, ale jednak thrash bez tych wszystkich nu-metalowych smaczków. Soczyście brzmi gitara, ale niestety zawodzi krótkie i niczym nie zaskakujące solo. Jeszcze więcej nowoczesności słychać w "The Devil You Know". Jest to dalej thrash, ale gdzieś odbija się w nim młodsze pokolenie już nie tylko thrashu, a także heavy metalowców z tzw nowej fali amerykańskiego heavy. Słychać te wpływy przez cały album, na szczęście nie dominują, ale pozostają w tle wymieszane z wieloma innymi inspiracjami.

  Utarło się, że stada zombie grasują wyłącznie po miastach USA. A jednak "władze miasta w północnych Włoszech donoszą, że ciała martwych wychodzą z grobów i atakują żywych". Całe szczęście, że mają w odsieczy Anthrax, który po takim wstępie bez pardonu atakuje swoim klasycznym riffem przywołującym na myśl "Time", "Among The Living", czy choćby "Efilnikufesin (N.F.L.)". Podobnie jest ze skandowanym refrenem. Takie połączenie nie może się nie spodobać na koncercie. Po ataku zombie Anthrax deklaruje się: "I'm Alive". To, co na pewno zapadnie w pamięć z tego utworu, to soczyste riffy, chwytliwy refren z dołami Belladonny i dwie solówki, które, mimo że krótkie, są treściwe i poprawnie zagrane. Właśnie. Poprawne. Jak na jedną z największych gwiazd thrashowego firmamentu to trochę za mało.Trafiły się też na krążku dwa instrumentalne upychacze "Hymn 1" i "Hymn 2", wstawione tam nie wiadomo w jakim celu. Panowie zapatrzyli się widocznie w powermetalowy splendor i patos. Jednak na płycie thrasherów pasują one niczym dresik Adidasa do metala z krwi, kości i długich włosów. Jeden z tych "Hymnów" miał chyba posłużyć jako katalizator przed "In The End", który nie wybija się niczym ponad poprzednie utwory, a z power metalem ma wspólne tylko chórki. Miło i to bardzo się słucha wprowadzającego riffu w "The Giant", a potem z kolei Belladonna przypomina nam (może odrobinę nu-metalowym śpiewem) nie tak odległą przeszłość Anthraxowej świetności.

  Największe zaskoczenie przy przeglądaniu listy utworów może wzbudzać bezczelne i nieukrywane nawiązanie do Judas Priest w kawałku... "Judas Priest". Jest to muzyczny hołd zarówno dla odchodzących już powoli w stan spoczynku heavymetalowej legendy, jak i wszystkich przedstawicieli Nowej Fali, którym za inspirację powinni dziękować dziś wszyscy thrasherzy. Mimo że "Judas Priest" to utwór w hołdzie metalowym bogom, to słychać w nim najbardziej na całym albumie ducha starego Anthrax. Przynajmniej w mojej opinii. Bo Anthrax to był dla mnie zawsze przede wszystkim charakterystycznie brzmiący bas. Na całym długograju gdzieś się gubi. Całe szczęście (a może i nieszczęście), że tak późno budzi się tu Bello, aby dać krótki popis starego basowego ducha. 

  Po "Black Albumie" przyjęło się, że aby coś się dobrze sprzedało, musi zawierać balladkę. Za taką tu służy "Crawl". Jest zagrany prawidłowo, ale szału nie ma. Grungowy początek jest intrygujący, lecz dziwić może elektroniczna wstawka, która psuje tu końcówkę i koncepcję całości. Nie zawodzi Joey, dla którego zarówno ten, jak i dwa ostatnie utwory są zdecydowanie największym popisem wokalnym na całości materiału. Żal jest jednak jego pisków i wysokich wokaliz z klasycznych długograjów. Jak widać,lata w trasie, na scenie i rock'n'rollowy tryb życia robią swoje.
Na deser, jako hidden track po "Revolutions Screams", dostajemy przyzwoity cover słabiutkej piosenki Refused - "New Noise".

  Uważnemu czytelnikowi nie umknie zapewne, że pominąłem w recenzji grę Benante. Jestem fanem jego kunsztu z dawnych albumów. Na "Worship Music" z kolei zawiódł mnie niemożebnie. Jego partie zagrane są w paradnym, nudnym i płaskim, nieurozmaiconym stylu. Jest najsłabszym ogniwem maszyny anthraxowej. Belladonnie można wybaczyć małą ilość wysokich wokaliz. Rob Caggiano gra bardzo poprawnie, równo. Razem z Ianem tworzą zgrany duet. Wnoszą ostro brzmiące, mocno thrashowe riffy, które są znakiem rozpoznawczym tego albumu.

  Można się zawieść na nowym długograju Anthrax. Bo jest to album przyzwoity, ale nic poza tym. Panowie zawiesili sobie poprzeczkę wysoko i jej nie udźwignęli. Stworzyli coś, co może nie odstrasza i nie pozostawia negatywnych emocji, ale też w pełni nie satysfakcjonuje. Mogło być dobrze, jest średnio.

Moja ocena: 6,75/10

3 komentarze:

  1. Po osłuchaniu się z "Worship Music" uważam ten album za bardzo dobry, ale pierwsze wrażenie miałem szalenie negatywne..

    OdpowiedzUsuń
  2. e tam, po co wysokie wokliazy rodem z przetrąconych jaj lat 80-tych? Belladona fajnie śpiewa, niżej, potrafi też pójść wyżej, dopasowując swój głos do muzyki i wypada świetnie. Mamy przecież 2011 a nie 1987 rok. A co nie tak z grą Benante? Bóg raczy wiedzieć.....

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie gra Benante na tym konkretnym albumie jest płaska, bez polotu i po prostu nudna. Facet wiedział jak grać, ale kilka albumów wstecz.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.