1.Slow Train (6:49)
2. Dust Bowl (4:32)
3. Tennessee Plates (4:18)
4. The Meaning of the Blues (5:43)
5. Black Lung Heartache (4:13)
6. You Better Watch Yourself (3:30)
7. The Last Matador of Bayonne (5:23)
8. Heartbreaker (5:48)
9. No Love on the Street (6:31)
10. The Whale That Swallowed Jonah (4:45)
11. Sweet Rowena (4:33)
12. Prisoner (6:48)
Całkowity czas: 62:53
Ten Joe to ma motywację. "Black Rock" dopiero co weszło w świadomość słuchaczy, a on już atakuje z nowym materiałem studyjnym pod własnym szyldem i wraz z wesołą kompanią Black Country Communion. Ktoś tu wyrasta na Stevena Wilsona (lub bardziej na czasie - Devina Townsenda) blues rocka. Można mieć zatem pewne wątpliwości dotyczące poziomu jego nowej muzyki, całkiem zrozumiałe zresztą. Ale sam Bonamassa tak "nagrzał się" na "Dust Bowl", że przynajmniej niżej podpisany spał spokojnie. Czułem, że będzie "dobrze", i to w najgorszym przypadku. Ale, jako że kobietą nie jestem, i moja intuicja może czasem zawodzić, czyż nie?
Mam Cię, drogi Czytelniku. Jeżeli nie zaglądnąłeś do oceny przed rozpoczęciem lektury, wprowadziłem do Twojego umysłu lekką konsternację. Zupełnie bezpodstawnie, bowiem najnowsze wydawnictwo wirtuoza gitary to wciąż cholernie sycąca i bogata w treści rzecz. Cofnijmy się w czasie. Wydany w zeszłym roku "Black Rock" stanowił wybuchową mieszankę greckiej sielanki i brudnego, mogącego na spokojnie brać udział w wojnie głośności rzępolenia. Strawa tego dziwactwa okazała się zaskakująco przyjemna i był to jeden z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów ubiegłego rocznika. Joe Bonamassa nie chciał osiąść na zasłużonych laurach i padła obietnica, że następny krążek zerwie z tą stylistyką na rzecz bardziej klasycznego, amerykańskiego blues rocka. Naszym zadaniem będzie rozpatrzyć, czy entuzjastyczne obietnice znalazły pokrycie w rzeczywistości.
Jedyną pozostałością po greckich klimatach jest cudowny "Black Lung Heartache", który jako urozmaicenie sprawdza się "w pytkę". Brzmienie rzeczywiście zostało wygładzone, gitary nie starają się już wyrwać z głośników i ruszyć w krwiożerczym pościgu za słuchaczem. Podkreślona została rola pianina, które zaiste nadaje części kompozycji brzmienie na tyle klasyczne, że żadnym grzechem byłoby wskazanie ubiegłego wieku jako daty ich powstania. Utwory brzmią bardziej spontanicznie, jak gdyby artysta nagrał je z zespołem podczas jam session, nastrój również uległ upozytywnieniu. Klasycznego feelingu dodają również gościnne występy przy mikrofonie: w "Tennessee Plates" usłyszymy Johna Hiatta, w "Sweet Rowena" o względy pięknej kobiety upomni się z Bonamassa Vince Gill, a do śpiewania "Heartbreaker" dołączył dobry przyjaciel artysty z Black Country Communion - Glenn Hughes. Joe nie jest wybitnym wokalistą (choć przyznać trzeba, że poprawia się wraz z każdym wydawnictwem), dlatego gościnne struny głosowe bardzo dobrze urozmaicają znajomość z "Dust Bowl", wypełniając przy okazji do końca założenie "stworzenia klasycznego, amerykańskiego" nastroju. Teraz zadaj sobie pytanie, drogi Czytelniku, czy taki nastrój na pewno Ci odpowiada?
Jeżeli nie, wujaszek Bonamassa nie poskąpił rzeczy bardziej eklektycznych i rozbudowanych. Wspominany już "Black Lung Heartache" z greckimi wstawkami, bazującymi na partiach buzuki (odmiana gitary), bębnach i klaskaniu (świetny motyw!) to przystawka do iście "kowbojskiego" utworu tytułowego, opartego na bujającym basie lub prawdziwej perełki w środku albumu - wolnego, bardzo smutnego "The Last Matador of Bayonne" z motywem wygranym na trąbce. Na "Dust Bowl" usłyszymy także cztery "kolosiki", czyli "Slow Train", "The Meaning of the Blues", "No Love On the Street" i "Prisoner", w których częściej od artysty dochodzi do głosu jego gitara. Bo chyba nikt nie wątpił, że Joe daruje sobie solówki. W każdym utworze pojawia się tak zwany moment "A teraz słuchajcie i padnijcie na kolana, śmiertelnicy!". Joe rozpoczyna wtedy solo, skacze po progach niczym młodziutka baletnica, wyprowadza dziesiątki uderzeń w trakcie kilku sekund, ale robi to w sposób tak emocjonalny, szczery i jakby entuzjastyczny, że słuchaczowi nie pozostaje nic więcej niż, nomen omen, paść na kolana w zachwycie.
Wyjątkowo różniące się od "Black Rock", pełne młodzieńczej pasji (chociaż Joe dawno po trzydziestce), nieokiełznanej energii, ale ujęte w klasyczną, wygładzającą formę, która - ostrzegam - nie wszystkim przypadnie do gustu. Jeżeli Bonamassa nie zwolni, za pięć lat obcować będziemy z prawdziwą legendą blues rocka. Osoby czujące się w tym gatunku jak ryba w wodzie mogą, a nawet powinny podwyższyć ocenę o pół oczka.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.