poniedziałek, 8 sierpnia 2011

MUZYKA. Od Deski do Deski - Opeth (1995 - 2008)

  Poznanie zespołu Opeth przez moją osobę łączy się z dwójką „jowiszowych” kolegów z wyspy. Pierwszy raz o Szwedach usłyszałem od Czarnego.  Już wtedy zespół wydał mi się ciekawy, lecz nie poczułem jeszcze „tego czegoś”, co pozwoliło mi na obeznanie się z zespołem parę lat później – wraz z Adamem. Razem z nim poznawaliśmy Opeth od podstaw, i pamiętam dokładnie oczekiwanie na album „Watershed” – ależ było podniecenie :D.

  Opeth. Na sam dźwięk tej nazwy robi mi się cieplej. Nie dzieje się tak bez powodu. Szwedzi są dla mnie grupą bardzo wyjątkową i zaliczam ich do mojej muzycznej czołówki. Spokojnie mogę również powiedzieć, że to moje skandynawskie „numero uno”, a przecież już z samej Szwecji pochodzi wiele znakomitych kapel. To nic. Mikael Akerfeldt rządzący Opeth’em niepodzielnie jest dla mnie swego rodzaju ikoną muzyki skandynawskiej. W ogóle to z tym bandem jest tak, że mogę ich nie słuchać przez jakiś dłuższy czas, ale kiedy nadejdzie moment, w którym pojawi się informacja, że nagrywają płytę… a w końcu płyta Opeth’a już wisi w powietrzu ze znaną okładką, tytułami, czasami, datą premiery oraz singlem.
  Już 20 września ukaże się najnowszy Opeth’owy krążek. Tytuł najnowszego dzieła to „Heritage”. Najwyższa więc pora na podsumowanie dotychczasowej kariery zespołu…

Orchid

  Moim zdaniem wielki Opeth zaczął się dopiero kilka lat po wydaniu debiutu. Mimo wszystko „Orchid” to krążek, który zasługuje na uwagę. Płyta łączy w sobie mocny deathmetalowy growl z dużą dawką melodii, a wszystko zawarte jest w bardzo długich numerach. Najlepiej wypada chyba otwieracz „In Mist She Was Standing”, w którego połowie usłyszymy rewelacyjne zwolnienie. Bardzo udaną kompozycją jest również „The Twilight is My Robe”, gdzie fantastycznie wypada motyw gitarowy z początku utworu. Ogólnie rzecz biorąc, to niezły album, ale na cudeńka przyjdzie jeszcze nam poczekać.


Ocena: 6/10

Morningrise

  Z tym albumem mam spory problem. Zdaję sobie sprawę, że większość fanów zespołu (zwłaszcza tych z długoletnim stażem) po przeczytaniu tego tekstu najchętniej by mnie długo i boleśnie torturowała, ale nic na to nie poradzę. „Morningrise” to płyta, która nigdy nie będzie dla mnie wielkim dziełem, jakim jest przecież dla wielu. Ma ona momenty, które mi się podobają, ale całość jest dla mnie za długa i zbyt męcząca. Nudzi mnie tak, że aż łzy mi z oczu czasem lecą i uważam, że wysłuchanie jej w całości graniczy z wyczynem prawdziwego bohatera. Nie żałuję, że istnieje (w każdej kompozycji coś mi się podoba), ale według mnie to najsłabszy longplay zespołu.

Ocena: 5/10

My Arms, Your Hearse

  Trzeci krążek zespołu został wydany po dwuletniej przerwie, bo w roku 1998 (Orchid – 95’, Morningrise – 96’). Tutaj powoli zaczyna się Opeth, który naprawdę lubię. Nie ma przynudzania (wiem, że przeginam), jak choćby na poprzedniej płycie. Dostajemy solidną dawkę dobrej muzyki zawartą w dziewięciu numerach, z czego dwa są wstępem i zakończeniem. O ile prolog tylko wprowadza nas do wyśmienitego „April Ethereal” , to epilog jest rzeczą wyjątkowo cudowną. Gra gitary dosłownie powala pięknem. Świetnych momentów na tej płycie jest zresztą więcej. Nikomu nie trzeba przedstawiać utworu „Demon of the Fall”, ale warto zwrócić uwagę na taki track, jak „Karma”, który rozwija się wprost wybornie. Kontrast, jaki tworzy tutaj Opeth między delikatnym, spokojnym klimatem, a potężnym i ciężkim graniem jest nie do opisania. Oczywiście są na „MAYH” słabsze chwile, ale to naprawdę pierwszy dobry album zespołu. Warto również wspomnieć, że jest to koncept album, a każdy kawałek na tym LP rozpoczyna się słowami, które kończą utwór poprzedni.

Ocena: 7,5/10

Still Life

 No i się stało. Wielki Opeth nadszedł i nic go już nie zatrzyma. Wydany w roku 1999 album „Still Life” jest pierwszą rzeczą w historii Szwedów, o której mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest w całości genialna. Już pierwsze sekundy „The Moor” prowadzą nas w mroczny świat Opethowego mistrzostwa, z którego to wypuścić nas nie zechcą. SL to kolejny album koncepcyjny. Tematem płyty jest opowieść człowieka wracającego po latach tułaczki do rodzinnego miasta, w którym nikt nie czeka na niego z otwartymi rękami – wręcz przeciwnie. Człowiek wraca, aby odnaleźć swoją ukochaną Melindę, która wciąż go kocha, lecz złożyła przysięgę małżeńską komuś innemu – bohater postanawia się zabić. Na płycie znajdują się same rewelacje. Jedną z nich jest „Godhead’s Lament” – pierwszy utwór Opeth jaki usłyszałem. W jego drugiej połowie pojawia się jeden z najpiękniejszych gitarowych fragmentów w historii zespołu. Takich chwil jest na Still Life jednak więcej.

Ocena: 9/10

Blackwater Park

  Rok 2001 to istny wysyp fenomenalnych płyt: Tool, SOAD, Anathema, Green Carnation i wiele innych. Opeth w tym właśnie roku stanął na wysokości zadania i wydał swój największy cios – Blackwater Park. Nad tym, który album w historii zespołu jest najlepszy można się oczywiście kłócić – rzecz gustu. Ja nie mam żadnych wątpliwości, że to właśnie ten album zasługuje na miano szwedzkiego „the Best of the Best”. Nad tym albumem Opeth współpracował z liderem formacji Porcupine Tree – Stevenem Wilsonem, którego głos możemy również na BWP usłyszeć (choćby „Bleak” i ”The Drapery Falls”). Krążek idealnie balansuje między mrocznym, gęstym klimatem, a nostalgią i smutkiem. Każda kompozycja dosłownie powala. Od potężnego uderzenia w postaci „The Leper Affinity” do końcowego numeru tytułowego jesteśmy uwięzieni w odmętach parku czarnej wody, i nie raz na pewno tam powrócimy. „The sun sets forever over Blackwater Park…”

Ocena: 10/10

Deliverance

  Na początku XXI wieku Opeth niezwykle rozpieszczał swoich fanów. W końcu ostatni album wyszedł rok wcześniej, a kolejny ("Damnation") miał się pojawić rok później. W roku 2002 w ręce oczekujących na nowe nagrania zespołu trafił longplay zatytułowany „Deliverance”. Ten krążek to ciężka i potężna miazga, od początku do końca.  Muzyka Szwedów na pewno straciła nieco na klimacie, ale fani ciężkich brzmień na pewno mogli być usatysfakcjonowani. Szósty LP w historii formacji Opeth to pięć długich kawałków (każda ponad dziesięć minut) oraz jeden króciutki – „For Absent Friends” (ponad dwie minuty). Świetnie wypada kompozycja tytułowa, w której usłyszymy znakomite zakończenie. Duża zasługa perkusisty – Martin Lopez gra tutaj naprawdę fenomenalnie. Ogólnie rzecz biorąc „Deliverance” to bardzo dobra płyta, ale ustępuje dwóm wcześniejszym dokonaniom Akerfeldta i spółki.

Ocena: 8/10

Damnation

  Jestem raczej dość młodym fanem zespołu (słucham Opetha jakieś cztery lata). Z perspektywy czasu kiedy słucham „Damnation” to mogę powiedzieć, że lubię ten album, ale kiedy pomyślę sobie, iż czekając na nowy krążek dostałbym płytę tak lekką, pozbawioną metalu… .Na szczęście wtedy jeszcze Szwedów nie słuchałem i mogę w miarę obiektywnie ocenić płytę, która w dyskografii tego bandu na pewno znacznie się wyróżnia. „Damnation” była nagrywana w tym samym czasie, co „Deliverance”, ale muzycznie jest inna o 180 stopni. Osiem spokojnych kompozycji składa się na prawie czterdzieści pięć minut klimatycznej rockowej muzyki. Klimat to chyba największa zaleta tego wydawnictwa – dobrego, ale niech już takich krążków nie wydają.

Ocena: 7/10

Ghost Reveries

  Czas na kolejny geniusz zespołu. Tym razem zrobili sobie w końcu dwuletnią przerwę i wydali „Ghost Reveries”. To pierwszy oficjalny album z Perem Wibergiem (instrumenty klawiszowe), oraz pierwszy pod skrzydłami Roadrunner Records.  Płyta łączy w sobie wspaniały, mroczny klimat z ciężkością gitar, a także lżejszymi momentami. Powalają już pierwsze sekundy openera, którym jest „Ghost of Perdition” – mrok i potężny growl Mikaela. Album ten w zasadzie nie ma słabszych momentów. Mamy tutaj, jak wspomniałem, dużo klimatycznych momentów („Atonement”), mocniejsze gitarowe granie („The Grand Conjuration”), czy lżejszy kompozycje („Hours of Wealth” czy przepiękna ballada na koniec płyty – „Isolation Years”.) Do specjalnej reedycji albumu dołączony został cover Deep Purple – "Soldier of Fortune".

Ocena: 9/10

Watershed

  Tym razem zespół zrobił sobie i fanom trzyletnią przerwę między „Ghos Revieries” a kolejnym wydawnictwem. Jednak na takie płyty jak „Watershed” można czekać więcej niż trzy lata (oczywiście żadna zachęta dla zespołu, by zwlekali jeszcze bardziej). Jest to mój drugi ulubiony (po „Blackwater Park”) album szwedzkiego giganta. Co prawda growl został na „Watershed” ograniczony jedynie do trzech numerów, ale kiedy już wchodzi, niszczy wszystko, co tylko napotka na swojej drodze. Ryk Akerfeldta w fenomenalnym „Heir Apparent” (geniusz) - to jedno z najlepszych dotychczasowych dokonań zespołu. Nie tylko growlowane numery wypadają tutaj rewelacyjnie. Cudownie wypada lekki, gitarowy „Burden” (ponoć powszechnie raczej nie lubiany :P), a zakończenie w postaci „Hex Omega” dosłownie kładzie mnie na kolana i przygniata do ziemi – zwłaszcza w końcowych fragmentach. Kolejna wspaniała płyta zespołu. Nowy perkusista (Martin Axenrot) oraz gitarzysta (Fredrik Akesson) zadebiutowali więc bardzo udanie.

Ocena: 9/10

The Devil’s Orchard

  Już niebawem przyjdzie nam usłyszeć najnowsze dokonanie formacji Opeth. Dla wielu fanów rozczarowaniem stała się informacja, że na „Heritage” nie usłyszymy już growlu (wcale!?:/). Sam również jestem tym faktem zdruzgotany, ale liczę, iż nowa ścieżka obrana przez zespół będzie dobrym rozwiązaniem, a fani to docenią. Mnie osobiście singiel bardzo zachęcił. Słychać wpływy dawnymi latami, i tak miało przecież być. Co jeszcze będzie? Przekonamy się niedługo. Jedno jest pewne. „Heritage” podzieli wszystkich na dwie grupy – jak singiel. Opinie będą skrajnie różne.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.