poniedziałek, 13 czerwca 2011

FILM - 500 dni miłości (2009)

Reżyseria: Mark Webb
Czas trwania: 95 minut
Tytuł oryginalny: (500) Days of Summer
  
  Miłość. Czymże ona jest? To nieprawdopodobne uczucie, silne i nierozerwalne. Całkowicie ogłupia człowieka, który pod jej wpływem zachowuje się niczym opętany. To „choroba”, na którą cierpią ludzie bez względu na wiek, kolor skóry, czy podział płci. Ale w tym przypadku skupimy się na miłości mężczyzny do kobiety. Facet pod wpływem miłości zdolny jest do absolutnie wszystkiego, aby zdobyć swoją ukochaną. Zrobi wszystko i zaryzykuje wszystkim, co istnieje, aby tylko być z tą jedną jedyną. Odczuwa on bowiem coś tak silnego, że trudno sobie to wyobrazić, a zazwyczaj (praktycznie zawsze) jego ukochana kompletnie się nie domyśla, jak bardzo ten ją kocha – mimo jego zapewnień. Mam na myśli tutaj głównie przypadek, w którym taki mężczyzna jest romantykiem wierzącym w jedną – prawdziwą miłość na całe życie, i o przypadku, kiedy to znajduje dziewczynę, która (według niego) na pewno jest tą jedyną. Taaak… miłość jest paskudna.


  Tom (Joseph Gordon-Levitt) jest niezwykle sympatycznym chłopakiem, któremu pewnie niejedna by się nie mogła oprzeć. Tylko, co z tego? Skoro on nie szuka dziewczyny na weekend, czy na jakiś czas, lecz na całe życie. Tom należy do grupy tak zwanych romantyków, czyli mężczyzn głęboko przekonanych, że światem kieruje przeznaczenie, a bez tej jedynej (wiem, że nadużywam tego określenia :P) nigdy nie doświadczy się szczęścia (Tom, jedziemy na jednym wózku :]). Pewnego dnia w jego życiu pojawia się dziewczyna o fenomenalnym imieniu – Summer (Zooey Deschanel). Pierwszą rzeczą jaką można stwierdzić na temat owej panienki jest fakt, iż ma w sobie tak ogromną dawkę wdzięku, że się to w głowie zwykłego człowieka nie mieści. Nie jest może jakąś wybitną pięknością, ale uroku ma w sobie tyle, iż w tej kategorii spokojnie bym jej wystawił ocenę 500/20 (to w takiej dziwnej skali naszego redakcyjnego kolegi, Marcina :P). Nic dziwnego, że Tom w szybki sposób całkowicie jej ulega.

  Przygoda Toma i Summer zostaje pokazana w dość nietypowy sposób. Losowo zostają pokazane dni ich znajomości, kompletnie nie po kolei. Wszystko oczywiście układa się w jedną całość. Razem z głównym bohaterem przeżywamy wzloty i upadki dotyczące jego ukochanej Pani Lato. Historia wydaje się być niezwykle prawdziwa i życiowa. Marc Webb stworzył film, który potrafi jednocześnie śmieszyć (w końcu to komedia romantyczna), a także najzwyczajniej w świecie zdołować. To właśnie analogizm, czy też odzwierciedlenie rzeczywistości potrafi człowieka sprowadzić na ziemię. A może powinno się to po prostu nazwać esencją prawdy o miłości faceta do kobiety?

  Ten film potrafi bardzo długo chodzić po głowie. To jest jego siła, a zarazem przekleństwo. Mimo wszystko na jego korzyść, gdyż filmy, po których człowiek zmusza się do myślenia są przecież najbardziej intrygujące. Do tego dochodzi bardzo przyjemna i pasująca do obrazu muzyka. Dopełnia ona całości rzeczy, która jest czymś naprawdę niezwykle wyjątkowym. 

 Na zakończenie chciałem wspomnieć o jednej z moich ulubionych scen „500 dni miłości”. Moment, w którym Tom pojawia się na imprezie u Summer. Ma on wtedy wielkie nadzieje, oczekiwania wobec tego, co może się wydarzyć. Scena ta dobitnie pokazuje, jak „high hopes” (kocham ten tytuł) mogą się skończyć. Można powiedzieć, że Tom czekał na jakiś dar od losu, liczył na prezent, który nadejdzie. Prezent od miłości? Ale cóż, okazało się inaczej… „miłość to nie święty mikołaj” – nie rozdaje prezentów, niestety nie. Nawet jeśli się tak bardzo na ten prezent czeka.

Ocena: 10/10

Recenzja Adama 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.