sobota, 4 czerwca 2011

MUZYKA. Od Deski do Deski - In Flames

  Mam wrażenie, że formację In Flames znam od momentu, w którym pojawiłem się na tym świecie. A przecież tak naprawdę moja przygoda z In Flames do wybitnie długich nie należy. Znam ich w końcu od sześciu lat. Mimo wszystko to dość sporo czasu, aby jakiś zespół poznać bardzo dobrze, pokochać, zapomnieć o nim i pokochać go na nowo. Z wieloma zespołami tak jest, i być tak również może w kółko. Z In Flames też oczywiście byłem kilkakrotnie w „separacji”, bo przecież nie można czegoś słuchać bez przerwy – jest w końcu tyle cudownej muzyki na świecie. O In Flames jednak nigdy tak naprawdę nie zapomniałem.  Zawsze wiedziałem, że nawet kiedy od jakiegoś czasu ich nie słucham to i tak nadejdzie chwila, w której usiądę i sobie ich odświeżę. A wiadomo, że do tego najbardziej motywuje słuchacza wieść o nowym krążku. Za kilkanaście dni premierę będzie miał longplay „Sounds of the Playground Fading”. Zmotywowało mnie to do napisania o twórczości zespołu, który zawsze w moim metalowym rankingu zajmował wysokie miejsce. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że In Flames to takie melodeath metalowe Iron Maiden, a fanem Żelaznej Dziewicy będę już na zawsze (znam ich od kilkunastu lat). In Flames pewnie także, choć nieco mniejszym.

  A jak poznałem In Flames? Oczywiście wraz z jednym z towarzyszy Jowiszowej wysepki (mowa o Czarnym, of course) zaczęliśmy słuchać pojedynczych kawałków, jak „Moonshield”, „Jotun”, „Scorn”, „Embody the Invisible”, czy wreszcie… „Only for the Weak”. Jaki fan In Flames nie zna tych pozycji? Chyba żaden, bo przecież każdy kto z In Flames miał jakąkolwiek styczność powinien takie numery znać na pamięć. Od momentu kiedy Czarny owe tytuły mi pokazał zaczęliśmy się „nakręcać”, a znajomość z In Flames była nieuchronnie bliższa. I choć on sam twierdzi, że aż tak dobrze nie poznał wszystkich albumów tej wspaniałej grupy, to ja zdążyłem już „objechać” po wszystkich tytułach niejednokrotnie. Do napisania tego tekstu musiałem sobie jednak nieco przypomnieć poszczególne fragmenty ich całkiem pokaźnej dyskografii, bo przecież poznawaliśmy w tamtym okresie z Czarnym tyle wartościowych zespołów, że ciężko wszystko zapamiętać na sto procent. Tak naprawdę oceny płyt mam w głowie od dawna, choć teraz niektóre uległy minimalnej korekcie. Ale to lepiej, że nie oceniam ich na świeżo, bo jestem bardziej obiektywny. Przynajmniej się staram.

  In Flames powstało w roku 1990, a „sprawcą zła” był Jesper Stromblad. Zaprosił on do zespołu panów o nazwiskach Ljungstrom i Larsson i w ten sposób były: gitara, bębny, klawisze (spirytus movens przedsięwzięcia) i odpowiednio drugia gitara oraz bas. In Flames brakowało jednak wokalisty więc Jesper zaprosił Mikaela Stanne’a z grupy Dark Tranquillity, aby pomógł zarejestrować im debiutancki album – „Lunar Strain”. W ten sposób trio plus muzyk sesyjny zarejestrowali pierwszy w historii bandu krążek.

GENERACJA PIERWSZA

„Lunar Strain”

  In Flames w łatwy sposób można podzielić na poszczególne generacje, które łączy przede wszystkim styl grania oraz dla rozpoznania – logo zespołu. Generacje są trzypłytowe z małą różnicą w pierwszej, gdzie drugi album zastępuje nam EP. To jednak też w końcu wydawnictwo płytowe. Natomiast otwieraczem generacji, a zarazem dyskografii IF jest wspomniany już wcześniej „Lunar Strain”. Nie jest to LP, na którym zespół był ukształtowany w stosunku do tego, jak chciał grać. Słychać tutaj jednak typowe dla starej szwedzkiej szkoły partie gitar i wokal. Wiele formacji tworzonych po, czy też w podobnym czasie co In Flames, na swoich pierwszych krążkach brzmiało bardzo podobnie. Warte zapamiętania są przede wszystkim takie numery, jak „Behind Space”, tytułowy, dwuczęściowy „Everlost”, czy zamykający debiut „Clad In Shadows”. Niezły album. Na dobry początek, bo najlepsze zdecydowanie otrzymujemy od zespołu kilka lat później.

Ocena: 6/10

„Subterranean”

  W tym samym roku, co wychodzi „LS” (1994) panowie nagrywają EP o niezwykle prostym i przyjemnym do wymówienia tytule – „Subterranean”. Rzecz ukazuje się w 1995 roku. Jest to mini album, na którym wokalistą sesyjnym został Henke Forss. Kilka numerów o łącznej wartości ok. 21 bądź 36 minut (zależy czy lubimy bonusy) furory nie robi, ale na pewno warto się z tym wydawnictwem zapoznać. Bardzo dobrze słucha się „Ever Dying” oraz „Biosphere”. Kompozycja tytułowa też do słabych nie należy. Gorzej z bonusowymi coverami Metalliki – „Eye of the Beholder” (sam bym to chyba lepiej zaśpiewał) i Iron Maiden – „Murder’s In the Rue Morgue”. W tym drugim jest już lepiej, bo i bardziej death metalowo. Tych kawałków nie biorę jednak pod uwagę przy wystawieniu oceny, gdyż nigdy nie patrzę na bonusy.

Ocena: 6/10

„The Jester Race”

  No i w końcu In Flames się zaczyna. Na tej płycie usłyszymy już Andersa Fridena, którego uważam  za „The Special One” wśród śpiewaków z kategorii „melodic death”. Na okładce płyty po raz pierwszy zobaczymy „Jestera”, czyli swego rodzaju maskotkę zespołu. Usłyszymy także naprawdę konkretne numery, których w tym przypadku nie ma sensu wymieniać, gdyż cała płyta stoi na wysokim poziomie. Od słynnego „Moonshield” do ostatniego (mojego ulubionego) „Dead God In Me”. Już tutaj brzmienie ewoluowało, a że album ten jest tak ważny w dorobku zespołu świadczyć może fakt, że w roku 2002 ukazała się jego reedycja. Sam „Jester” (Błazen) nie jest też przypadkiem. „The Jester Race” jest bowiem albumem koncepcyjnym opowiadającym o ludzkich słabościach, różnego rodzaju wadach. Ludzie są przyrównywani właśnie do postaci błazna, stąd pomysł, który już pozostał po dzisiejsze dni, a zespół z postacią błazna się w jakiś sposób utożsamia. Jego postać jest gościem wielu koszulek In Flames, z czego jedną miałem okazję nosić. Szkoda, że zrobiła się za mała. To znaczy, że chyba jednak In Flames już trochę znam:D W ten sposób zamyka się pierwsza w historii zespołu generacja…

Ocena: 8/10

GENERACJA DRUGA

„Whoracle”

  W 1997 roku zaczyna się druga generacja In Flames. Niewątpliwie najważniejsza i najlepsza. Zmienia się logo, a okładki trzech kolejny longplay’ów są jednokolorowe. Zaczyna się od „Zielonego Albumu”, którym jest „Whoracle”. Od tej pory mamy okazję usłyszeć PRAWDZIWE In Flames w największej formie. Potrwa to do roku 2000 (potem wszystko zepsują :D). Co tu dużo mówić. Ten „trójpak” to rzecz nie do przebicia przez zespół w kolejnych latach i kolejnych generacjach. Zresztą jeśli ktoś słucha In Flames, a tych płyt nie zna, to znaczy, że In Flames jest mu praktycznie obce. Bo przecież w tym czasie słyszymy In Flames w szczerym, niezamglonym obliczu twórców, pionierów MELODIC DEATH METALU. To przecież jest właśnie Stromblad i spółka. Rasowy melodic death, bez zbędnego nadużywania elektronicznych zabawek, a klawisze jeśli już wejdą, to nie po to, aby były. W „Worlds Within the Margin” dostaniemy najlepszy motyw klawiszowy w historii gatunku (wraz z mistrzowskim w tym fragmencie wokalem – jedna z najlepszych zwrotek w historii IF). I w sumie to na cały krążek nam powinno wystarczyć. Usłyszymy również „Episode 666”, czyli chyba najsłynniejszy track zespołu. Każdy kawałek będzie praktycznie miażdżył. No i pomyśleć, że to nie jest jeszcze najlepszy album w historii grupy.  Warto dodać, że wszystkie teksty (poza „Everything Counts” – cover Depeche Mode) napisał Friden… w języku szwedzkim. Na angielski przetłumaczył je natomiast Niklas Sundin – gitarzysta Dark tranquillity. Teksty zawarte na „Whoracle” opowiadają o historii Ziemi.

Ocena: 9/10

„Colony”

  To prawdopodobnie pierwszy album In Flames, który wysłuchałem w całości. Szczęśliwie trafiłem, bo zapoznanie się z tym zespołem wręcz TRZEBA zacząć czymś z „Wielkiej Trójki”. „Colony” ukazało się dwa lata po „Green Album”. Jedenaście kawałków składających się na „Colony”, które nazwać można spokojnie „Czerwonym Albumem” to wciąż świetny element dyskografii zespołu. Moim faworytem jest tutaj „Ordinary Story”, który należy do moich ulubionych kawałków zespołu. Nie skłamię jednak stwierdzeniem, że każdy numer na tym albumie jest jego mocną częścią, i choć uważam, że „Colony” jest najsłabszym krążkiem z drugiej generacji, to należy to potraktować wyłącznie jako atut tych trzech lat, którymi In Flames przyczyniło się do rozwoju gatunku. Tekstowo „Red Album”  nawiązuje do tematów religijnych i duchowych. A już rok później…

Ocena: 8,5/10

„Clayman”

  … powstaje największe arcydzieło w historii gatunku, czyli „Clayman”. Jest to również ostatnia płyta, o której powiemy, że to tradycyjny szwedzki melodic death metal. Tematem przewodnim płyty są problemy psychiczne oraz depresja. Okładka jest inspirowana rysunkiem Leonarda Da Vinci – „Człowiek witruwiański”. W tle możemy ujrzeć głowę błazna. A na płycie usłyszymy same majstersztyki. Od otwierającego „Bullet Ride”, poprzez fenomenalne „Pinball Map (kojarzące mi się nieco z iron Maiden) „Only for the Weak”, czy wybitne wręcz dla nich – „Square Nothing”. Uwielbiam tekst tego utworu, a przejmujący refren chodził mi po głowie już niezliczoną ilość razy. Każdy track jest na tej płycie osobną jednostką, która wprowadza coś do tego albumu. To rzecz doskonała. Każda pozycja jest cudowna, a do tego dochodzi jeszcze „World of Promises” – cover formacji Treat. Kawałek ten brzmi tak, jakby został stworzony specjalnie dla In Flames. No i na tym kończy się druga generacja, a wraz z nią korzenie zespołu zostają zapuszczone głęboko w ziemi.

Ocena: 10/10

GENERACJA TRZECIA

„Reroute to Remain”

  W roku 2002 rozpoczyna się kolejna generacja zespołu. I nie skłamię jeśli powiem, że jest to generacja przełomowa. Od płyty „Reroute to Remain” In Flames powolutku ucieka z melodic death w strone metalu alternatywnego. Co za tym idzie? Mniej growlu, więcej „czystości”, więcej elektroniki. Muzyka jest lżejsza. W sumie to już od „R2R” eksperymentują co sprawia, że ciężko będzie do końca nazwać In Flames zespołem death metalowym. Wielu fanów po tak nagłej zmianie odwróciło się od zespołu, ale trzeba przyznać, że również wielu nowych fanów dzięki takiemu zabiegowi In Flames zdobyło. Nic dziwnego jednak, że starzy fani poczuli się rozczarowani. W końcu taka zmiana nastąpiła akurat po fenomenalnym albumie, jakim był „Clayman”. Ciężko się więc było pewnie z taką zmiana pogodzić. No ale czasem trzeba coś zmienić. Trzy krążki utrzymane były przecież w dość podobnym stylu, choć też nie można In Flames zarzucić kopiowania starych pomysłów. Wyznaczyli sobie jednak nową ścieżkę, która nie dla wszystkich była łata do zaakceptowania. To w końcu troszkę tak, jak gdyby Judas Priest po płycie „Painkiller” nagrało coś absolutnie odmiennego. Zamiast tego odszedł Halford. W sumie nie wiadomo, co gorsze? „Reroute to Remain” jednak nazwać płytą słabą nie można. Wręcz uznać bym mógł to za jeden z takich grzechów, po których wchodząc do koscioła nie wystarczy zamoczyć dłoni w wodzie święconej, aby móc potem z czystym serce przystąpić do komunii świętej. Ta płyta jest po prostu inna. Zaczyna się od bardzo dobrego kawałka tytułowego i trwając tak poprzez kolejne udane numery, brnie do końca, którym jest również udany „Black & White”. Podtytułem krążka jest „Fourteen songs of Conscious Madness” ( wczesniej „Madness” zastąpiło „Insanity”).  Czternaście kawałków to dość sporo. Może na początek takiej rewolucji o jakieś dwa, trzy za dużo? 

Ocena: 6,5/10

„Soundtrack to Your Escape”

  Drugi album z trzeciej generacji In Flames  jest poniekąd kontynuacją pomysłów zawartych na „Reroute to Remain”. Mimo to na „StYE” prawie wszystko wydaje się być nagrane bez polotu i nieco na siłę, co czyni ten longplay w dużej części dość nudnym. Wyróżnia się na pewno „The Quiet Place”(kiedyś zainspirował mnie do stworzenia własnego kawałka) oraz „Superhero of the Cumputer Rage”(świetny refren). To jednak trochę za mało, jak na ten zespół. Na dodatek dużym minusem tego krążka jest hi-hat w perkusji Svenssona, który brzmi wprost okropnie. Całości dopełni nam słaby tytuł i kiepski artwork.


Ocena: 5,5/10

„Come Clarity”

  Trzecią generację zakończy nam płyta „Come Clarity”, która początkowo miała nosić tytuł „Crawl Through Knives”. Płyta jest cięższa od dwóch poprzednich, o czym świadczy już pierwszy na płycie „Take This Life” – absolutnie fenomenalny numer. Ogólnie rzecz biorąc „Come Clarity” jest bezsprzecznie najlepszym LP tej generacji zespołu. Wokal Fridena stoi na bardzo wysokim poziomie. To jeden z największych plusów tego albumu. Wszystkie partie są przez niego zaśpiewane naprawdę z ogromnym przejęciem – jakby ktoś mu wyrywał serce. Zresztą wskazuje na to również okładka, którą uważam, za najlepszą w historii zespołu. Wygląda jednak na troszkę zgapioną z Sepultury (płyta „Roorback”). 

Ocena: 8/10

GENERACJA CZWARTA

„A Sense of Purpose”

  Czwartą generację otwiera pozycja, która jest na pewno lżejsza od zakończenia generacji poprzedniej. Na „ASoP” znajdziemy nawet trwający ponad osiem minut kawałek – „The Chosen Pessimist”. Takie rzeczy się wcześniej członkom In Flames nie zdarzały. No ale cóż. Panowie wciąż rozwijają swoje pomysły i idzie im to całkiem dobrze. Zresztą ten track jest moim numerem jeden na tym krążku. Reszta też wypada naprawdę dobrze. Nie brakuje świetnych kawałków, a na okładce ujrzymy w końcu „The Jester Head”, a także najlepsze logo jakie kiedykolwiek do tej pory IF posiadali. Do tej pory nie skupiałem się w tym tekście na personalnych zmianach, pomijając kwestię wokalistów, bo i nie o to mi chodziło. Warto jednak wspomnieć, że „A Sense of Purpose” to ostatni album z założycielem zespołu – Strombladem.

Ocena: 7,5/10

„Sounds of the Playground Fading”

  Już niebawem poznamy dziesiąty studyjny krążek In Flames. Kilka kawałków już można było usłyszeć i zapowiada się naprawdę bardzo ciekawie. Po raz kolejny na pewno doświadczymy pewnych nowości i rzeczy, które do tej pory w In Flames nie odgrywały znaczącej roli. Przynajmniej teraz tak mi się wydaje. No cóż. Niebawem się przekonamy.





Ocena: ?,?/10

3 komentarze:

  1. Nie mogę się zgodzić z większością ocen, dlatego tym większą przyjemnością będzie dla mnie osobiste przypatrzenie się całej dyskografii, ale chciałbym, zauważyć, że kiepski artwork to akurat ma "Calyman" lub ewentualnie "A Sense of Purpose", nie Twój ukochany "Soundtrack to Your Escape" :P Choć z pewnością zgadzamy się całkowicie co do "The Jester Race"!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi tam się podoba do Jester Race. Przynajmniej tematycznie pasuje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nam też się podoba :) Ja się z Bartkiem zgadzam co do oceny albumu, też bym taką wystawił

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.