1. World of Lies (6:51)
2. Rictus (4:46)
3. 777 (5:26)
4. Escape (8:03)
5. Falling Head (4:05)
6. Pornography (3:42)
6. Pornography (3:42)
7. Panzer's Paradise (2:19)
8. S (10:08)
9. Live Fast Die Young (13:48)
Całkowity czas: 59:08
Czasami nowa muzyka spada na nas niczym letni deszcz - nagle, nieoczekiwanie, trochę na wspak wszystkiemu. A zwłaszcza na biednych krytyków muzycznych, których Naczelni - mityczne istoty o szerszym wachlarzu możliwości - atakują niespodziewanie z zupełnie nieznanym albumem, oświadczając chłodno: "Przyszło do recenzji. Zajmiesz się tym?", przy czym padające pytanie jest retoryczne, pozbądźmy się złudzeń. I zazwyczaj o takich przypadkach czytałem z rubasznym uśmiechem pod nosem w cudzych recenzjach, ale - jak powiada mój współlokator - przyszła kryska na Matyska. Dostałem po raz pierwszy "zlecenie" - debiutancki krążek francuskiego zespołu Lies [Adam jest członkiem redakcji portalu RockArea - przyp. red.]. Wzdłuż kręgosłupa przeszły mi koszmarne ciarki, na niebie zebrały się deszczowe chmury, padł na mnie wielki, złowieszczy cień, założyłem na uszy słuchawki, nacisnąłem przycisk "play" i...
Ucieszyłem się, kurczę, jak młode dziecko. Okazało się, że samozwańczy debiut muzyków z Kraju Pożeraczy Żab to kawałek chwytliwej, monumentalnej czasem mieszanki alternatywnego łojenia i progresywnego metalu. Chłopaki nie boją się bawić konwencją i nawet jeżeli jeszcze przy drugim utworze brzmią jak kolejny klon amerykańskich gwiazd nu metalu (kojarzą mi się na przykład niektóre dokonania Deftones, Red, czy starsze Linkin Park. Zwolenników progresywy prosimy o nieprzerywanie czytania po tych nazwach!), to z każdym kolejnym utworem oddalają się od schematu coraz dalej i coraz pewniej. W "777" pojawi się już heavymetalowa, wieloczęściowa solówka, "Escape" zaskoczy triphopową wstawką i wzruszającym, elektroniczno - floydowskim finałem, od "Falling Head" stałym gościem okaże się fortepian, który w towarzystwie postrockowych gitar oczaruje nas w interludium, jakie stanowi "Panzer's Paradise". Kiedy słuchacz oswaja się z faktem, że muzycy bezproblemowo łamią wszelkie konwencje, nadchodzi najdłuższe na płycie "S"*, okraszone syntezatorami smyków i chórów, wśród których szaleje monumentalne solo w duchu, bo ja wiem, najlepszych dokonań Areny, Anathemy lub Stevena Wilsona. Album kończy wyjątkowo elektroniczne "Live Fast Die Young", z tak epicką (w angielskim tego słowa znaczeniu, wielce nadużywanym ostatnio) partią klawiszy w finale, że brakuje mi oddechu.
To mi się podoba. Ale pewne wątpliwości mam w związku z głosem wokalisty, niejakiego Mr Roscoffa. Po pierwsze, jego maniera może co niektórych zniechęcić (lekko "przepity" krzyk); po drugie zaś, nie do końca jeszcze opanował świergot Szekspira i w kilku momentach zdarza mu się złamać zasady wymowy poszczególnych wyrazów. O śpiewaniu "ze" w miejscu angielskiego "the" nie wspomnę - francuska narodowość zobowiązuje. Do reszty panów zastrzeżeń nie mam, ale ciekawi mnie brak klawiszowca w składzie grupy, która na elektronice opiera swoją muzykę.
To nie szczyt Olimpu, to po prostu przyjemna płyta, która serwuje nam alternatywno - metalowe danie w patetycznym sosie, przyprawione świetną elektroniką, lecz lekko przesolone za sprawą wokalisty. Chłopaki dopiero zaczynają, dlatego ich karierę śledzić będę z zainteresowaniem, a Naczelnym Siłom podziękować mogę za interesujący dobytek w muzycznej kolekcji; taki, którego nie poznałbym w przeciwnym wypadku nigdy.
Ocena: 7,5/10
* co prawda na spisie utworów ostatnia kompozycja wygląda na dłuższą, ale zawiera kilka minut ciszy i bonusowy remiks "Rictus" - zagrywka, której nie znoszę. Komu się chcę czekać?
Posłuchać chłopaków można chociażby na ich profilu Myspace
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.