poniedziałek, 9 maja 2011

FILM - 500 dni miłości (2009)

Reżyseria: Mark Webb
Czas trwania: 95 minut
Tytuł oryginalny: (500) Days of Summer

  To jeden z tych filmów. Z tych bezczelnych obrazów, które z jednej strony sprawiają wrażenie pozytywnej hiperbolizacji otaczającej nas rzeczywistości, przez co gotów jesteśmy traktować je niczym baśń, z drugiej zaś tak umiejętnie kontrolują nasz umysł i bezpośrednio dotykają najgłębiej skrytych emocji, że wydają się być prawdziwsze od porannej herbaty. I trzeba być nie lada specem, aby umiało się stworzyć złoty środek między obiema stronami; Zemeckis dokonał niemożliwego przy "Forrest Gumpie", Jaco Van Dormael uległ pokusie i jego "Mr. Nobody" przechylił się za bardzo w kierunku nierealistycznej baśni. Mark Webb dopiero debiutuje na srebrnym ekranie, a jednak udało mu się. Stworzył swojego własnego "Gumpa", a jeżeli komuś by to nie wystarczyło, wyhodował go na tragicznym poletku komedii romantycznej.

   Choć próbuje się nam powiedzieć, że "500 dni miłości" nie jest komedią romantyczną. Optymistycznym tonem oświadcza to we wstępie narrator, a każda kolejna minuta seansu słowa jego dobitnie potwierdza. Ale bez owijania w bawełnę - natkną się na niego, w większości, wielbiciele właśnie tego wstydliwego gatunku, kuszeni ckliwym trailerem, hasłem na pudełku DVD lub polskim tłumaczeniem tytułu (nietrafionym!). Och, w jakim szoku będą! Aż miło mi na samą myśl.

Tom Hansen (sympatyczny Joseph Gordon-Levitt) nie zazna w życiu szczęścia, dopóki nie odnajdzie prawdziwej miłości. Wychował się na filmach i muzyce, które wszczepiły mu w okolice serducha romantyczną duszę. Czeka na "tę" jedyną; osobę, która rozpali go do czerwoności, pozwoli z siebie wylać tsunami uczuć, zapomnieć o całym bożym świecie. Jak się już domyślasz, drogi Czytelniku, jego wybranka czeka tuż za rogiem. Wkrótce przeżyje lato swego życia, za sprawą (nomen omen) Summer (cudowna Katy Perr... znaczy, Zooey Deschanel) - przeuroczej, inteligentnej i wyrażającej zachwyt swoją niezależnością kobiety.

  Lato. Pięćset dni "lata": piękna, wzniesień, udarów, suchoty i zrywających się nagle burz. Summer stawia sprawę jasno - nie szuka prawdziwego związku. Ba, nie wierzy w przeznaczenie, nie uznaje miłości. Nasz bohater jednak, jak na prawdziwego romantyka przystało, zatraca się bardzo szybko i wyjątkowo głęboko. Wkrótce okazuje się, że przekracza delikatnie zaznaczoną granicę dziewczyny i - z dnia na dzień - traci ją. Latami poszukiwane "to", rzecz w jego oczach nieśmiertelna, idealna i wieczna pęka niczym bańka mydlana. A uczucie Toma, wiadomo, tak szybko nie wygaśnie.


  I choć "500 dni miłości" porusza typową tematykę romantycznej miłości i łamania barier u drugiej osoby, wychodzi o kilka kroków poza konwencję. Bowiem, o ile za sprawą strony audiowizualnej wydaje się puszczać wielokrotnie oczko do widza, wodzić go za nos skakaniem z jednego momentu tytułowych pięciuset dni do drugiego, oddalonego o kilka miesięcy, tak nie sposób odrzucić wrażenia, że to najprawdziwsza przestroga. Ostrzeżenie przed niewłaściwym kierowaniem swoich (bądź co bądź) miażdżących uczuć i promyk nadziei dla każdego niespełnionego romantyka, których na świecie - wbrew panującym trendom miłosnym - wciąż setki tysięcy. Reżyser zauważa, że to, co dla nich stanowi być może najważniejszą część życia lub tragedię rozkładającą serce na kawałki, to wszystko tylko część tytułowych pięciu setek dni - cyklu, który jeszcze wielokrotnie mogą przejść.

  Wspominałem już o puszczaniu oczka do widza i właśnie ten element debiutanckiego dzieła Webba wielce uraduje duszyczkę każdego kinomana. "500 dni miłości" zachowuje fenomenalny dystans do wszystkich wydarzeń, bawi się plastyką, zaskakuje częstymi przeciwieństwami (ot, pełna radości scena w sklepie z meblami i analogiczna jej wersja kilkadziesiąt dni później, z której buchać może co najwyżej znużenie i żal), dynamicznym w razie potrzeby montażem i czystą pasją, z jaką każda minuta filmu została stworzona. Wszystko to okraszone rewelacyjną muzyką, która niejednej osobie wrzuci "ciary" na kark. Właśnie w tej sferze film budzi największe skojarzenia z "Forrest Gumpem" - uświadamiamy sobie o tym, uśmiechając się jak szczerbaty do sucharka przez cały seans.

  Nie ma wad. Przynajmniej jak takowych nie dostrzegam. "OK, stary, napisałeś odę do komedii romantycznej". Mój drogi, powtórzę za rubasznym narratorem "500 dni miłości" - to nie jest komedia romantyczna. To stworzony prosto z serca, pełen samoświadomości i dystansu obraz, który opowiada o najsmutniejszym i zarazem najbogatszym w doznania uczuciu, jakie może przeżyć mężczyzna. Kobietą nigdy nie byłem, nie posunę się zatem tak daleko, aby porównać go z wenuzjańskim punktem widzenia.

Ocena? Muszę? Byłaby to soczysta dziewiątka, jednak ja osobiście, na swoim koncie Filmweb, wystawiłem filmowi maksa. Dawno nie czułem takiej więzi ze światem przedstawionym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.