sobota, 14 maja 2011

MUZYKA - Pendragon: Passion (2011)

1. Passion (5:27)
2. Empathy (11:20)
3. Feeding Frenzy (5:47)
4. This Green And Pleasant Land (15:13)
5. It's Just a Matter of Not Getting Caught (4:41)
6. Skara Brae (7:31)
7. Your Black Heart (6:46)

Całkowity czas: 54:45

  Zachłysnąłem się tym albumem. Słuchałem go bez przerwy: przy nauce, w drodze na uczelnię, w pociągu, biegając, stojąc w kilkumetrowych kolejkach z mrożonkami na obiad, zasypiając i budząc się. Wymęczyłem nim wszystkich znajomych, którzy chociaż trochę siedzą w "mojej" muzyce i - koniec końców - osobiście podziękowałem za niego Nickowi Barrettowi. Uznałem, że w takiej euforii nie powinienem pisać recenzji. Odczekałem kilka tygodni, zasłuchując się w albumach nieco prostszych (co nie znaczy od razu, że o wiele gorszych) i dwa czy trzy dni temu, czując, iż czas już nadszedł, dopuściłem do siebie "Passion" na nowo. Raz jeszcze poznałem najnowszą planetę w układzie słonecznym zespołu Pendragon. I tym razem mogę pisać z pełną odpowiedzialnością.

  Mylił się ten, kto uważał "Pure" za jednorazowy "wyskok" grupy w stronę mocniejszego brzmienia. Ucieszą się za to dziesiątki nowych fanów, skuszone świetnymi riffami, przeplatanymi z bagażem wieloletniego doświadczenia w budowaniu progresywnych pejzaży (odpuszczę sobie budzący oburzenie przedrostek "neo", chociaż pasuje on wyjątkowo do starszych albumów Brytyjczyków). "Passion" to konsekwentne podążanie wybraną na tamtym krążku ścieżką i dalszy rozwój metalowych ciągotek Barretta. Aż słychać, że sympatyczny muzyk inspirował się ostatnimi dokonaniami Porcupine Tree (nie wymieniłbym tutaj, jak niektórzy, Dream Theater; jeszcze nie) - gitarowe szaleństwo w niemal identyczny sposób wzmacniane jest świetnymi partiami syntezatorów; podobnie "rozkręcają się" dłuższe kompozycje, aby w finale wybuchnąć setką barw.

  Ale nie znaczy to, że Pendragon utracił swój charakter. To wciąż nacechowana wieloma emocjami, wielowątkowa podróż. Teksty na "Passion" dotyczą (nie domyślisz się, drogi Czytelniku) pasji, empatii i poświęcenia, ale nie zachowują utopijnego wyobrażenia na temat tych psychologicznych fenomenów. Mówi się tutaj o przykrych skutkach niewłaściwego skierowania wszystkich uczuć, które pod tę "pasję" podpiąć można. I naprawdę czuć to w prezentowanej nam muzyce! Poczynając od bliźniaczych, pierwotnie połączonych ze sobą "Passion" i "Empathy", w których usłyszymy rewelacyjne "riffowiska" (co ciekawe, Barretowi zdarzy się w ich trakcie zagrowlować! A zawsze wydawało mi się, że zasięg jego głosu ma ogromne limity), klasyczne sola, rap (sic!), przepiękną Nolanowską partię na pianinie i orkiestralne zwieńczenie; poprzez najbardziej agresywny w historii zespołu "Feeding Frenzy" (bas Petera Gee obróci w perzynę niejedne genitalia!), psychodeliczny "Skara Brae", a kończąc na pozostawiających bez słów "This Green And Pleasant Land" (rzecz wielka, o refrenie cudnym niczym piersi Scarlett Johansson) i wieńczącym album "Your Black Heart", który porzuca perkusję, riffy oraz wszelkie dźwiękowe niespodzianki i serwuje zakończenie na poziomie emocjonalnym "Edge of the World". I tylko "It's Just a Matter of Not Getting Caught" staje się przysłowiową kulą u nogi. Utwór przez większość czasu tak perfidnie stoi w miejscu, że wybudza słuchacza z transu. Szkoda.

  Załoga spisała się na medal. Barrett być może nie zadowoli fanów swoich kilkuminutowych solówek, których za wiele na "Passion" nie uświadczymy, ale zapewniam - każdy metalowy fragment albumu wybija w kosmos! Klawiszowe fale tsunami Clive'a Nolana już przy "Pure" zostały zepchnięte na dalszy plan, ale - bynajmniej w moich oczach - to dobra decyzja. O wiele przyjemniej słyszeć je w uczciwej syntezie z resztą instrumentów. Peter Gee zachwyca zwłaszcza w mocniejszych partiach, podczas gdy Scott Higham cały czas szaleje niczym wypuszczony na wolność przestępca, zmuszając starszych kolegów do wzmożonego wysiłku. I co zabawne, sprawa miała się identycznie na koncertach promujących album - perkusista emanował taką energią, jak gdyby właśnie urodził mu się pierworodny syn. Dzień w dzień, należy dodać, bowiem - wierząc komentarzom na forach - "mój" koncert nie był pod tym względem jakimś szczególnym wyjątkiem.

  Nie można nie zgodzić się z tezą, że Pendragon jest niczym wino - coraz lepsze z upływem lat. Jestem tym krążkiem oczarowany i uwierz mi, Czytelniku, że Ty również będziesz. Bezapelacyjnie pierwsza dziesiątka w grudniowym podsumowaniu albumów roku 2011.

Ocena: 9/10

2 komentarze:

  1. Rewelacyjna recenzja rewelacyjnej płyty! :) Jeden z murowanych kandydatów na album roku!

    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się w 100%, rewelacyjny krążek. Także mam problem z syndromem zapętlenia z Passion :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.