wtorek, 3 stycznia 2012

MUZYKA - Lou Reed & Metallica - Lulu (2011)


Muszę przyznać, że jako wielki fan formacji Metallica, czekałem na "Lulu" z ogromnym zaciekawieniem. To nic, iż płyta nie była zapowiadana jako kolejny longplay tego zespołu lecz album nagrany wspólnie Lou Reedem. Dla mnie była to bardzo ważna premiera tego roku, a sam pomysł zrobienia czegoś nowego przez tak wspaniałych muzyków, był moim zdaniem jeszcze jednym powodem, dla którego na owe wydawnictwo warto było czekać. Niestety się myliłem.

Płyta "Lulu" określana jest przez samych muzyków jako hybryda dwóch światów - z jednej strony nowojorski król sceny avant-rockowej, z drugiej zaś wybitna potęga thrash metalu - została zainspirowana sztukami niemieckiego ekspresjonisty Franka Wedekinda. Tytuły owych sztuk to "Przebudzenie Wiosny" oraz "Puszka Pandory", a ich główną bohaterką jest upadła tancerka o imieniu Lulu.

Wydawnictwo zawierające dziesięć kompozycji zamkniętych w blisko dziewięćdziesięciu minutach zostało podzielone na dwie płyty. Po pierwszym przesłuchaniu całości pomyślałem, że nie zabiorę się za opisywanie poszczególnych fragmentów tego krążka, ale po lepszym zapoznaniu się z płytą nieco zmieniłem zdanie. W końcu to Metallica - zespół, dla którego warto poświęcić czas, choć w tym przypadku nie otrzymamy za ten czas nagrody, a wręcz przeciwnie - ogromny zawód.

Lou Reed stwierdził, że nie widzi w tym nic dziwnego, że on i Metallica połączyli swoje siły w celu nagrania wspólnej muzyki. Moje odczucia są jednak inne. Jestem szczerze zdziwiony i zadaję sobie pytanie: jak to możliwe, że tak wielki zespół pozwolił jednemu człowiekowi, tak bardzo zniszczyć swoją muzykę? Ale spokojnie i od początku.

"Musical Narrative". Kiedy przeczytałem te dwa słowa w stosunku do tej płyty, byłem nieco zmartwiony. Słyszałem dość dziwny singiel "The View" i pomyślałem, że taka narracja przez prawie półtorej godziny może męczyć niemiłosiernie. Z drugiej zaś strony wiedziałem jednak, że tak doświadczeni muzycy na pewno wymyślą coś, co musi zaintrygować - zwłaszcza biorąc pod uwagę czasy poszczególnych numerów. Moje myślenie było cholernie błędne.

Ciekawość sięgała zenitu, gdy po raz pierwszy odsłuchiwałem otwierający album "Brandenburg Gate". Minęły cztery minuty i ciekawość zamieniła się w potworne zażenowanie, gdyż opener tego krążka okazał się być wprost wstrętną rzeczą, która dla ludzkich uszu jest prawdziwym katem. Instrumentalnie jest po prostu słabo, ale to co robi Lou Reed woła o pomstę do nieba. Litości! Co ten facet wyprawia? "The View" wypada całkiem nieźle jeśli chodzi o Metę, jednak Lou wciąż robi swoje. Nadchodzi więc czas na nieco dłuższy "Pumping Blood", więc moje nadzieje związane z muzyczną rozkoszą były już nieco większe. Nie ma jednak mowy, iż Reed przerwie swoje gadanie, i choć Metallica wypada tutaj już naprawdę dobrze, to jęki tego gościa doprowadzają wciąż do szału. No i jak na złość nie ma mowy, aby przerwał. Partie czysto instrumentalne w zasadzie przez całą płytę nie istnieją. Każdy udany motyw gitarowy zagłuszają bezsprzecznie słabe i niepotrzebne zawody pewnego człowieka, którego imienia po tym albumie nie powinno się raczej wymawiać. W zasadzie Hammett także przechodzi obok tego krążka. Nie usłyszymy poza kilkoma udanymi riffami żadnych rewelacyjnych solówek, a głos Hetfielda pojawia się tak rzadko, iż nie jest w stanie ratować tego koszmaru. Dalej mamy "Mistress Dread" i " Iced Honey" i instrumentalnie wciąż bywa nieźle, ale jeden problem pozostaje - i tak jest już do końca płyty. Już podczas wspomnianego wcześniej "Pumping Blood" chce się głośno krzyknąć: "Lou, do cholery, ucisz się w końcu!" (to najdelikatniejsza wersja jaka przyszła mi do głowy). Ale Lou pozostaje nieugięty i do samego końca bezlitośnie zabija muzykę w sposób mistrzowski. Najbardziej szkoda takich chwil, jak kończący pierwszą część płyty "Cheat on Me". Instrumentalnie kapitalny. Hetfield też pojawia się w bardzo odpowiednim momencie i nawet biadolenie Reeda nie psuje numeru w stu procentach, ale niewątpliwie słychać, jak bardzo nie współgrają ze sobą dwa elementy hybrydy. W zasadzie od początku do końca można zauważyć tutaj pewnego rodzaju walkę między jednym a drugim głosem.

Druga część płyty zaczyna się tytułem idealnie pasującym do klimatu ogólnego płyty. Mowa o "Frustration". Łatwo mogę go porównać do tracków typu "Mistress Dread", czy "Iced honey" - instrumentalnie nieźle, a Lou robi tradycyjne "i tak będę gadał". Znacznie słabiej jest w kolejnym "Little Dog", który poziomem emocji sięga już po prostu dna, od którego potem odbija się najlepsza kompozycja na "Lulu" - "Dragon". Urok tkwi oczywiście w muzyce, która za to nie nadrobi żadnych braków w kończącym całość "Junior Dad". Dwadzieścia minut na najniższym poziomie w bardzo dobry sposób oddaje jakość tego wydawnictwa. Jedyny plus jest taki, że przez ostatnich kilka minut Lou jest już cicho, jednak panowie z Mety i tak nie kwapią się, aby to wykorzystać w jakiś sensowny sposób. Płyta się kończy.

Album ten powinien się raczej nazywać "LouLou". Reed ma ponoć wielu fanów, co mnie osobiście bardzo dziwi. Nie mogę po prostu słuchać jego głosu, którym katuje podczas całości trwania tego LP. Są tutaj naprawdę dobre momenty instrumentalne, które nieco podciągają ocenę łączną płyty, ale jako całość opisywane przeze mnie wydawnictwo irytuje, a z czasem już po prostu nudzi i usypia. Ogromny zawód. Lou Reed koncertowo załatwił ten album, ale i Metallica nie pozostaje tu bez winy.

3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.