niedziela, 1 stycznia 2012

MUZYKA - Coma - Czerwony album (2011)

01. Białe krowy
02. Na pół
03. La mala educacion
04. Angela
05. Deszczowa piosenka
06. Gwiazdozbiory
07. 0Rh+
08. W chorym sadzie
09. Woda leży pod powierzchnia
10. Rudy
11. Los cebula i krokodyle łzy
12. Jutro

Z niektórymi premierami muzycznymi jest tak, że trzeba na nie czekać i czekać, a wciąż nie wiadomo, kiedy artysta ujawni coś na temat danej płyty, oddalając tym samym owe wydawnictwo niczym wyrok wydany przez kata. Niektóre zespoły lubią jednak zaskoczyć i wydać płytę „z miejsca”. W przypadku nowego krążka Comy wszystko potoczyło się dość szybko, gdyż wszystkie informacje pojawiły się znienacka. W jeden dzień okazało się jaki jest tytuł nowego longplay’a (a w zasadzie jego brak), data premiery, kolor płyty – w tym przypadku jej bardzo istotny element. Do tego zespół od razu zaproponował nam swój nowy singiel, którym stał się utwór „Na pół”. Wielu fanów on przeraził, bo pomyśleli sobie, że wesoła i pozytywna Coma to chyba nie to, co powinno się znaleźć na nowej płycie łódzkiej formacji. Mnie się singiel spodobał, a obawy odnośnie nowego wydawnictwa, jak myślałem, okazały się bezpodstawne. Na „Czerwonym albumie” Coma prezentuje się z bardzo dobrej strony, a piosenka (nienawidzę tego terminu, ale w tym przypadku pasuje jak ulał) „Na pół” jest nie tylko najweselszą rzeczą na płycie, ale i również najsłabszą, co wcale nie ma na celu obrazić tego słodkiego singielka – raczej pochwalić całe wydawnictwo.

Moim zdaniem „Czerwony album” jest krążkiem łatwym w odbiorze. Nie traktuję tego ani jako zaletę, ani wadę. To po prostu fakt, który narzucił mi się przy okazji słuchania płyty już za pierwszym razem. Podczas słuchania „Hipertrofii” musiałem poświęcić sporo czasu, aby wyciągnąć z niej to, co najlepsze. Fenomen poprzedniego wydawnictwa odkryłem po wielu długich, wieczornych „bataliach”, konsumując kawałek po kawałku. Pokochałem ten album i nie mogłem się już doczekać następnego. Tymczasem panowie z Comy zrobili sobie ponad standardową przerwę między studyjnymi długograjami, serwując nam różnego rodzaju czasoumilacze, jak „Live”, „Symfonicznie”, czy „Excess”. Niektórzy stwierdzili, że był to rzut na kasę, ale według mnie były to ciekawe wydawnictwa, które zespół jeszcze bardziej pomogły wybić, choć najważniejsze, że bronią się samą muzyką, zawartą na ich tradycyjnych albumach. Wciąż nie byłem jednak pewien, czy w tym roku nowa Coma ujrzy światło dzienne, czy też stanie się nieco inaczej – niestety. Mój przyjaciel, który jest wielkim fanem zespołu zapewniał mnie jednak kilka miesięcy temu, że czytał newsy, iż płyta powstaje i w tym roku na rynku na pewno się pojawi. Ja jednak wolę pewne informacje i dopóki nie poznam tytułu, ani oficjalnie nie przeczytam o dacie premiery, staram się nie nakręcać. Tool też miał być w tym roku…

Wspomniałem w poprzednim akapicie o tym, że „Czerwona płyta” jest łatwa w odbiorze. Już po pierwszym przesłuchaniu tego albumu byłem zachwycony jej poziomem, a zdarza mi się to bardzo rzadko. Kolejne sesje z tym fenomenem tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z naprawdę świetną płytą, na której znajdę same konkretne numery. Przede wszystkim w kawałkach tkwi mega moc. Bas gra znakomicie (już na „Hipertrofii” był zresztą świetny), riffy miażdżą, perkusja wypada bezbłędnie, a Roguc z zaangażowaniem wyśpiewuje nam kolejną porcję swoich intrygujących tekstów.

Na płytę, której koncept stanowi absolutny brak konceptu (brzmi wybornie :D) składa się dwanaście kawałków. Za otwarcie posłuży nam utwór „Białe krowy”. Od początku jest moc i wysoki poziom, który będzie tylko rósł. Potem mamy singiel promujący („Na pół”), a następnie „La mala educacion”. Dobry riff i ciekawy tekst, ale jeszcze większa siła pojawi się w kolejnym tracku – „Angela”. Tekst, choć nie do końca poważny i głęboki („Penetrujące ręce wsunie pod sukienkę/Bez lęku język wetknie, złe intencje ma jak nic”), to staje się cholernie chwytliwy, zwłaszcza przy tak rewelacyjnej warstwie instrumentalnej. Kapitalnie wypada także potężny refren („Angela proszę cię nie idź z tym chłopcem na dno/On w oczach ma zło”).

Kiedy zobaczyłem tracklistę i pozycję piątą, pomyślałem sobie, że to może być ładna balladka. Nic z tego. „Deszczowa piosenka” to bardzo szybki i mocny kawałek z dobrym riffem. Potem jest wolniej, ale za to z nieprzeciętnym motywem gitarowym. Mowa o kompozycji zatytułowanej „Gwiazdozbiory”, poruszającej temat tandety, którą na co dzień możemy ujrzeć, choćby na ekranie naszych telewizorów („Fiknął w górze kozła jak małpa, baba z brodą wyje jak pies, chłopczyk wsadził rękę do gardła, wyślij na mnie swój esemes”/ „Gonię ogon, gonię ogon, gonię ogon tandety, niestety”). W ten sposób docieramy do połowy tego znakomitego albumu, a najlepsze smaki wciąż jeszcze przed nami, gdyż już za chwilę…

Kolejną „szóstkę” rozpoczyna nam najdłuższa na płycie kompozycja, czyli „0RH+”. Tym razem nie doświadczymy żadnego dziesięciominutowca, gdyż ten numer trwa zaledwie (jeśli tak można powiedzieć) ponad siedem minut. To jednak wspaniała rzecz, którą można podzielić na dwie części. Najpierw mamy wstęp z melorecytacją Roguckiego, a potem od słów „Kropla do kropli, koralowy sznur” utwór się rozkręca. Wspaniały klimat i piękny, cudowny finał („Chętnie utoczę sobie krwi”). Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten numer byłem zachwycony, a już chwilę później musiałem zostać sponiewierany jeszcze bardziej. Wszystko za sprawą kolejnych tracków. Najpierw otrzymamy płytową „ósemkę”, czyli „W chorym sadzie” (chyba mój faworyt). Piękny początek i bardzo ładny- negatywny- tekst („Hej! Tu nie dzieje się nic dobrego. Od lat.”). Potem kompozycja świetnie się rozkręca nabierając mocy i odpowiedniego tempa. Finał po prostu rozrywa moje serce na strzępy. Piękny gitarowy motyw i Roguc powtarzający do końca numeru „Na wszelki wypadek postawię znak w powietrzu” z takimi emocjami, że przechodzą mnie ciarki, kiedy tego słucham. Absolutna rewelacja!

Emocje na chwilkę opadają, ale nie ma mowy o odpoczynku, gdyż za chwilę, po bodajże największej perle na „Czerwonej płycie”, pojawia się gromiący kawałek – „Woda leży pod powierzchnią”. Prosty, lecz cholernie chwytliwy i potężny refren dosłownie miażdży mnie i wbija w siedzenie, a skóra przy tym przeżywa kolejne dreszcze dostarczając przy tym sercu następnych przeżyć. Po trzech, absolutnie mistrzowskich, numerach nadszedł czas na dwa niewiele słabsze. „Rudy” oraz „Los cebula i krokodyle łzy”. Nie ma mowy o tym, aby nazwać je zapychaczami. Po prostu są na nieco niższym poziomie niż trzy poprzednie. Mimo wszystko wciąż Coma prezentuje się ze znakomitej strony. Na koniec kolejny z największych – „Jutro”. Jeden z najlepszych tekstów na płycie, fenomenalne motywy instrumentalne i cudowny refren („Lecz cóż gdyby nie wiersz/Mimo jego marnej trwałości…/Ile byłoby mnie?/Lub o ile by mniej?...”). Bezbłędne zakończenie.

Czekałem na nowy krążek Comy z dużym zaciekawieniem, ale nie był to priorytetowy album tego roku. Nie spodziewałem się czegoś tak fantastycznego, ale cieszę się, że zespół jest w tak wybornej formie i udźwignął ciężar ostatniej płyty, co łatwe na pewno nie było. Kapitalna płyta.

9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.