czwartek, 30 grudnia 2010

MUZYKA - Najlepsze albumy roku 2010, część II (pozycje 6-1)

Pragnę zaznaczyć, że to druga część zestawienia! Pierwszą znajdziesz niżej (użyj umiejętności myszki: scroll) lub pod linkiem, jeśliś leń: Teleportacja!

6. Arcade Fire - The Suburbs

   Oj, nietypowy to album. Długo zastanawiałem się nad dodaniem go do zestawienia, jednak wiedziałem, że "jeśli", to tylko pod samym szczytem. Ale skoro nagrywa się na samym początku kariery album taki, jak "Funeral", to liczyć się trzeba z tym, że trzeba będzie kiedyś tę wysoko zawieszoną poprzeczkę ponownie przeskoczyć. I "The Suburbs" (chyba, wciąż go odkrywam) najwyraźniej tego dokonali. Morze, prawdziwe morze dźwięków, nastrojów, barw i pejzaży. To drugi tak wielce różnorodny album naszego zestawienia (o następnym jeszcze wciąż nie pisaliśmy) i ten eklektyzm stanowi o jego potędze. Usłyszycie dynamiczne utwory, napędzane dziesiątkami bębnów, barokowe skrzypeczki, szalone partie pianina, rozmyte postrockowe gitary, akordeon, hawajski bas i wiele, wiele więcej, a wszystko pięknie domknięte wokalami żeńsko - męskimi. Album żywy, szczery i radosny do szczęku kości.

5. The National - High Violet

  Nagroda za wygenerowanie najbardziej jesiennego krajobrazu 2010 roku, gdyby takowa istniała, bezapelacyjnie trafić powinna do panów z The National. Co ciekawe, chłopaki tworzą naprawdę smutną muzykę, a odnoszą ogromny sukces komercyjny, co dobitnie pokazuje prześcignięcie np. Lady Gagi (czy jak tam się to pisze) w podsumowaniu Last.fm. "High Violet" zjada "Boxera" na śniadanie (chociaż może mi się za taką opinię oberwać) i był najczęściej powtarzanym przeze mnie krążkiem drugiego półrocza. Jeżeli jeszcze nie dałeś się "porwać" The National, albo co gorsza, nazwa ta po raz pierwszy zderza się z Twoją świadomością, leć w te pędy do sklepu! Albo chociaż... No wiesz... ;)



4. Anathema - We're Here Because We're Here

  OK, wchodzimy już do ścisłej czołówki tego roku i płyt, które nie pozostawią żadnego słuchacza obojętnym. "We're Here Because We're Here" to pierwszy studyjny album Anathemy od wydanego siedem lat temu "A Natural Disaster" i jest to rzecz bezgranicznie piękna. Krążek po brzegi wypełniony radością życia, poczuciem spełnienia i chęcią chwytania każdego momentu. Muzycznie, chłopaki łączą znaną już wrażliwość z postrockowymi eskapadami, a nad brzmieniem całości czuwał Steven Wilson, dlatego przestrzenny miks "We're Here..." kopie odbyty. Dodatkowy plus za wykonanie albumu na żywo w Inowrocławiu - był to naprawdę magiczny moment i spełnienie wielkiego marzenia.
Fantastyczna sprawa, wstyd nie znać.


3. Pain of Salvation - Road Salt One

  Przed nami już tylko trzy albumy, z których każdy może okazać się nieprzyswajalny dla zwykłego słuchacza. To płyty wymagające odrobinę chęci, zagrzebania się w ich konceptach, interpretacji tekstów i słuchania w skupieniu. I pierwszy z tej chlubnej trójki jest "Road Salt One" mojej kochanej grupy Pain of Salvation. Mieliśmy co prawda wcześniej albumy z grupy "pokochaj lub znienawidź", ale owe wyrażenie nabiera nowego znaczenia w przypadku pierwszego "Road Salt". Mamy tutaj do czynienia ze "staromodnym" brzmieniem (niczym nagrywane z biegu, bez udziału dźwiękowców i komputerów) i szalone połączenie wielu gatunków ubiegłego stulecia: hardrocka, punku, bluesa, ballad w stylu Queen, a nawet elementy gospel, country i walczyka. Wszystko oprawione w dwuznaczny koncept miłosny z przepyszną wisienką na torcie w postaci głosu Daniela Gildenlowa, jak zawsze fenomenalnego i chwytającego za serce. Ciężko się przebić, to prawda, ale "jak już w końcu póójdzie"..!

2. Blindead - Affliction XXIX II MXMVI

  Na miejscu drugim wielka niespodzianka oraz najbardziej mroczne, ciężkie i przejmujące dzieło roku - "Affliction XXIX II MXMVI", którego sam tytuł już intryguje. Psychodeliczna podróż w głąb świadomości autystycznej dziewczyny, zdominowana przez uczucie osamotnienia, izolacji, beznadziei i niewypowiedziane pragnienia. Słuchanie tego albumu w środku dnia mija się z celem. Rodzime Blindead dostarczyło nam krążek wyjątkowo mroczny, którego walory można docenić jedynie po zmroku. Muzycznie, to także unikalne przeżycie, bowiem jeszcze żaden postmetalowy album tak daleko nie zabrnął w klimatyczne i przeraźliwie zimne więzienie umysłu; najbliżej zawsze był zespół Cult of Luna i - dzięki "Affliction XXIX II MXMVI" - mamy nareszcie artystę (polskiego, kurka!), który nieosiągalny wcześniej poziom Szwedów... Prawdopodobnie przebił. Posłuchać powinno się, jeżeli nie straszne nam naprawdę ciężkie momentami riffy, "wyrzygane" przez wokalistę słowa i obskurny, wybrudzony do granic możliwości mastering. A jeśli nie jesteś pewny, czy takie klimaty do Ciebie trafiają, zapewniam, że najnowsze dzieło Blindead dostarczy Ci dużo, dużo więcej...


1. Lunatic Soul - Lunatic Soul II

  Miejsce pierwsze. Biały Album Lunatic Soul. Zaskoczony?
To zabawne, bo nawet nie potrafię traktować "Lunatic Soul II" jako osobnej, samodzielnej płyty. Słuchać jej powinno się razem z czarną poprzedniczką, a całość traktować inaczej niż grubą większość albumów zalegających na półce. Mariusz Duda stworzył na tym dyptyku dwubarwny świat - czarne limbo i białe więzienie. My, jako słuchacze, towarzyszymy zagubionej duszy w podróży, a właściwie obserwacji obu. Odczuwamy, tak jak ona, tęsknotę, zagubienie, żal, ale i tajemnicę, wszechobecną magię.
  Jeżeli jednak chcielibyśmy traktować "Lunatic Soul II" jako osobne dzieło i odciąć od dwuletniej już, czarnej połówki, to na pierwszym miejscu powinieneś postawić "Affliction XXIX II MXMVI". Jeśli zaś, w swoim poszukiwaniu muzycznej ekstazy, potrafisz odbierać Lunatic Soul w postaci jednego, dwupłytowego wydarzenia, przyznasz mi z pewnością rację, że to najbardziej emocjonalna podróż, jaką można przeżyć w tym roku.


  I to by było na tyle. Mam nadzieję, że powyższa lista przyda się osobom szukającym nowej, ekscytującej muzyki. Jestem też pewny, że Wasze zestawienia różniłyby się całkowicie od mojego, stąd prośba - nie bądźcie samolubni. Podzielcie się tytułami, które poruszyły Wasze serca.

1 komentarz:

  1. Lita Skała :)30 grudnia 2010 21:37

    Ciekawe tytuły. Faktycznie rzecz biorąc, znam tylko dwa z nich:) Z mojej strony wspomniałbym jeszcze o moim ukochanym Demians. Nie wiem czy to płyta, która zasłużyła na "pudło", a raczej na którekolwiek miejsce poza finałową dwunastką, ale dobrze jest wspomnieć o Mute, bo po kolejnej płycie Nicolasa nie jestem załamany, jak w przypadku PRR, ale pozytywnie zaskoczony, a może zwyczajnie spełniony:) Dobrze jest się zapoznać z tym tytułem, jak i oczywiście z poprzednim (nawet przede wszystkim z poprzednim - pierwszym:D). Te słowa kieruję do nieobeznanych z ową muzyką:)
    Grzechem by było nieskorzystać z Twojego zaproszenia Adamie:]

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.