1. Politik (5:18)
2. In My Place (3:48)
3. God Put a Smile Upon My Face (4:57)
4. The Scientist (5:09)
5. Clocks (5:07)
6. Daylight (5:27)
7. Green Eyes (3:43)
8. Warning Sign (5:31)
9. A Whisper (3:58)
10. A Rush of Blood to the Head (5:51)
11. Amsterdam (5:19)
Całkowity czas: 54:08
Całkiem niedawno przypomnieliśmy sobie debiutancki krążek Coldplay, który - przypomnę - zdobył ogromną popularność pomimo faktu, iż stanowił prosty, przyjemny krążek z grzecznymi do bólu zębów kompozycjami. Uznaliśmy wtedy, że cały ocean ludzi, którzy przyznali im wtedy kredyt zaufania zostali wynagrodzeni w przyszłości, a Coldplay udowodnił, że - przyczepiony im na siłę - gwiazdorski status nie okazał się kolejną sromotną pomyłką brytyjskiej prasy. I dziś omówimy następcę "globusowego albumu", wydany dwa lata później "A Rush of Blood to the Head".
Jak zadowolić krwiożerczych krytyków, czyhających jedynie na błąd, pewnych w głębi swojego mrocznego serducha, że Coldplay to sezonowy hit? A jak do tego jeszcze zachwycić setki świeżo zakochanych fanów? "Recepta jest bardzo prosta" - powiedziałby Donald Tusk. Zrobić to samo, tylko lepiej. Pokazać się z jeszcze bardziej wrażliwej strony, podkręcić brzmienie, uszlachetnić pieśni pianinem, czy też wyraźnymi gitarami. Zrobić wszystko, żeby "zestaw przyjemnych piosenek" zamienił się z "zestaw angażujących utworów". I tak zrobili, a przyjęcie w mediach, status ośmiokrotnej platyny, nagroda Grammy i w końcu zaszczytne 473 miejsce w rankingu Albumów wszech czasów szanowanego pisma Rolling Stone "delikatnie" podpowiada, że udało im się.
Ale to moja recenzja, toteż odpowiadać będę wyłącznie za siebie (co, i tak, powoduje nader często negatywne konsekwencje). "A Rush of Blood to the Head" nie jest moim ulubionym albumem tych Zimnych Graczy, dlatego nie zamierzam rozpłynąć się teraz w pochwałach jak plaster margaryny na teflonowym lodowisku kuchennej patelni; to jeszcze przed nami. Co nie zmienia faktu, że płyta - rzeczywiście - stanowi odważny krok ku sławie godnej chociażby U2. Brzmienie jest wypolerowane, bas ukrył się w tle, niemal wszędzie słychać pianino - odtąd równie istotny instrument w muzyce Coldplay, co perkusja. Do tego, kawałki wybrane na single wbijają się do głowy niczym pocisk wymierzony z milimetrową precyzją przez wyśmienitego snajpera. Wystarczy wspomnieć w każdym towarzystwie tytuł "Clocks" lub "In My Place". Znajomi skrzywią się przez chwilę, aby - po usłyszeniu pierwszej sekundy utworu, niczym w "Jaka to melodia?" - krzyknąć: "No ba, że znam! Świetny kawałek!".
Tu dochodzimy do dziwnej przypadłości "A Rush of Blood to the Head". Płyta dzieli się na dwie połowy: singlową i tę powszechnie nieznaną, bardziej indie. O pierwszej nie muszę za dużo pisać - megaprzebojowe utwory, które każdy słyszał chociaż raz. W radiu, telewizji, u znajomego, w internecie. Nie ma opcji, że mogłoby być inaczej. Ale po wzruszającym "The Scientist" i "Clocks" czeka nas jeszcze sześć kawałków! I przyznam szczerze, że większą przyjemność czerpię ze słuchania właśnie tej połowy płyty. Najpiękniejsza ballada - "Green Lights" - już wiele razy spowodowała, że zamykałem oczy (nawet w środku miasta!) i odpływam na chwilę do krainy ekstazy znanej tylko nam, pasjonatom muzyki. Następnie proste "Warning Sign", które skutecznie usypia czujność słuchacza i najbardziej zaskakujące "A Whispher" - niepokojące, psychodeliczne, a nawet agresywne w refrenie. Tutaj Chris Martin pokazuje się z zupełnie nowej, nieznanej dotąd strony. Kawałek tytułowy to mój cichy faworyt. Prosta zwrotka, delikatne chórki w przejściu, nostalgiczny nastrój i chyba najbardziej chwytający za serce refren na tym albumie. Chyba, bo akurat wzruszenie to specjalność Coldplay. Na słodkie zakończenie ostatnia ballada, "Amsterdam", która słowami "Ale czas jest po twojej stronie" skutecznie zachęca do porzucenia zajęć i zanurzenia się w świecie "A Rush of Blood to the Head" ponownie. I tylko utwór "Daylight" psuje w moich oczach wrażenie całości.
Potrafię zrozumieć, dlaczego ten album zrobił taką furorę, skąd tyle zachwytów. Coldplay wpasowali się w nową falę brytyjskiego rocka alternatywnego idealnie i szybko stanęli na jej dziobie. Jednak, jak już wspominałem, moim zdaniem, to wciąż "tylko krok" naprzód. Ostateczne przymiarki do nadchodzącej rewelacji. Słucham często, lubię na równi z "Parachutes", przy czym debiut uważam za zwyczajnie uboższy album, z którego strony nikt jeszcze niczego nie oczekiwał. "A Rush of Blood to the Head" starą ideę udanie pakuje w bardziej błyszczące szaty i podnosi poprzeczkę.
Suma sumarum - bardzo udany album. Wstyd nie znać, zwłaszcza w świetle nadchodzącego Open'er Festivalu, na którym, o ile nie nastąpi jakiś kataklizm, zobaczymy właśnie Coldplay. Stay tuned for more!
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.