1. Remnants (2:43)
2. Asylum (4:36)
3. The Infection (4:03)
4. Warrior (3:24)
5. Another Way to Die (4:13)
6. Never Again (3:33)
7. The Animal (4:13)
8. Crucified (4:37)
9. Serpentine (4:09)
10. My Child (3:18)
11. Sacrifice (4:00)
12. Innocence (4:31)
Całkowity czas: 47:25
Jestem tolerancyjnym człowiekiem. Wytrzymałem "erę Śledzika" na Naszej-Klasie, wytrzymuję polityczną kompromitację Yarosława, powstawanie świebodzińskiego "Jezusa nad Jezusami". Zagryzłem zęby, kiedy - będąc w szkole - otoczenie zachwycało się Tokio Hotel, powstrzymałem wybuch krwi z nosa po straceniu półrocznej kolekcji autek w Gran Turismo 2 na skutek złośliwego buga, nie mówiąc już o stoickim pokazie przyjmowania złośliwości losu "na klatę" w dniu mojej matury ustnej z polskiego, gdy laptopowy Powerpoint, godzinę przed wejściem do sali, zdematerializował moją prezentację. Dużo wytrzymałem i wiele w przyszłości jeszcze wytrzymam, jednak są rzeczy, które nawet mnie skutecznie wyprowadzą z równowagi. Takie złośliwości, które już zawsze, na ich wspomnienie, budzić będą gargantuiczną niechęć.
Do takich rzeczy zaliczać się będzie "Asylum", piekielny bękart zespołu Disturbed.
I nie zrozum mnie źle, drogi Czytelniku, to nie bezpodstawne "hejterstwo". Bardzo lubię ostatnie dziełko Disturbed - "Indestructible" oraz kultowy już w niektórych kręgach "The Sickness" i kilka miesięcy temu, kiedy jeszcze "Asylum" malowało się ciepłymi barwami na horyzoncie świetną okładką, byłbym rękę odciął, że będzie to kolejny, świetny krążek wypełniony po brzegi podwójną dawką energii. Słodka ironio, rad jestem, że jednak kończyny na tego trefnego konia nie postawiłem. Dlaczego? Lecimy po bandzie - przed Tobą największe rozczarowanie roku 2010 i prawdopodobnie jeden ze słabszych albumów ostatnich dwunastu miesięcy!
Już "Indestructible" można było nazwać zbiorem b-sidów. Udanym, owszem, ale nie wnoszącym niczego świeżego. W tym świetle, śmiało można uznać, że "Asylum" to zlepek "c-sidów", czyli kompozycji, które nie powinny trafić na żadną stroną winyla. Nawet za darmo. Jedenaście "utworów" to bagienko przynudnawych riffów, nieciekawych melodii (a te, o czym zapewne powszechnie wiadomo, stanowiły zawsze o jakości Disturbed), które - kawałek po kawałku - grzęźnie coraz głębiej. Jeżeli z pamięci miałbym podać teraz tytuły naprawdę dobrych kompozycji, na myśl przychodzi mi tytułowe "Asylum", "Never Again" i.... Intro. Bez śmiechu proszę, to chyba najciekawszy moment albumu. Reszta to stare flaki z odgrzewanym trzeci raz olejem. I nie będę pisał o nich, ponieważ i tak wystarczająco się namęczyłem, słuchając całości kilka razy przed podejściem do recenzji.
Gratuluje Wam, Disturbed. Rzadko któremu artyście udaje się zdenerwować mnie na tyle, że mam ochotę rzucić w tekście jakąś kurwą. Mam nadzieję, że z tego dołka (bądź co bądź) utalentowana ekipa Davida Draimana zdoła wyjść za dwa lata. Na razie, spuśćmy na "Asylum" zasłonę milczenia.
Cieszę się. Wraz z ostatnim znakiem tej recenzji przestanę zmuszać się do powtarzania płytki.
Jakże dawno nie czytałam recenzji tak zgodnej z moimi odczuciami. Węzełek wewnętrzego rozczarowania troszkę się rozwiązał...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.