środa, 29 grudnia 2010

MUZYKA - Najlepsze albumy roku 2010, część I (pozycje 12-7)

  Przyszedł czas podsumować wszystkie albumy, które miałem przyjemność w tym roku posłuchać i wybrać te, które w mojej opinii, powinien chociaż pobieżnie przesłuchać każdy fan muzyki art rockowej. Proszę pamiętać, że (pomimo wielu nadnaturalnych zdolności) jestem tylko człowiekiem i wielu, wielu ciekawych albumów nie dane mi było przesłuchać, a jeżeli kolejność poniższych płyt wywołuje u Ciebie oburzenie, prawdopodobnie mamy inny gust, duuh.
Skoro wszystko już jasne, ruszamy! Dzisiaj poznamy pierwsze sześć pozycji, jutro pojawi się ostateczne Top Six 2010.

12. Pure Reason Revolution - Hammer and Anvil

  Owszem, było w tym roku kilka pozycji, które mogłyby przewyższyć Pure Reason Revolution i pojawić się na dwunastej pozycji, ale to właśnie ten zespół zasługuje na wyróżnienie. Powody są dwa: podnieśli się z dołka, w który niekwestionowanie wpadli rok temu, wypuszczając diabelskie "Amor Vincit Omnia". Po drugie zaś, "Hammer and Anvil" to arcyszalona jazda bez trzymanki, łącząca elementy klasycznego prog rocka z industrialnym metalem, disco, a nawet  techno. PRR godnie zaczęło reprezentować gatunek new prog - rodzące się dziecko muzyki gitarowej, w którym łamie się wszystkie zasady i tworzy niespotykane dotąd fuzje. Posłuchaj ściany dźwięku w "Open Insurrection", miażdżącego riffu "Last Man, Last Round" i niech Twoje kapcie spadną z wrażenia pod łamiącym szyby beatem "Blitzkrieg". Pokochaj lub znienawidź. Anyway, czekam na więcej!


11. God Is an Astronaut - Age of the Fifth Sun

  Ten album pomógł mi (jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi) w wielu ciężkich momentach. Zwłaszcza kiedy potrzebowałem natchnienia, energii, czy skupienia. Instrumentalne pejzaże stworzone przez Irlandckich magów na tym albumie nie różnią się zbytnio od poprzednich, to fakt, ale dla mnie, każdy ich krążek ma w sobie coś wyjątkowego. "Age of the Fifth Sun" pozwala przenieść się w świat z jego okładki - tajemniczych szczytów górskich, skąpanych w promieniach zachodzącego słońca. Jeżeli jesteś entuzjastą post rocka i malowania obrazów gitarom, powinieneś zainteresować się tym albumem. A dodatkowo polecam też płytkę maturzystom i studentom. Tylko przy nim potrafiłem przygotować się do prezentacji z polskiego i kolokwiów z łaciny! :D


10. The Pineapple Thief - Someone Here Is Missing

  Kolejny, przedostatni w naszym zestawieniu, przykład gorącego romansu muzyki gitarowej z elektroniką. The Pineapple Thief poszło jednak śladami Muse, więc wszystkie te elektroniczne wstawki i smaczki świetnie współgrają z ich muzyką, tworząc coś na wzór "elektronicznej" Anathemy lub Porcupine Tree. Ekipa Bruce'a Soorda już przy okazji "Tightly Unwound" wyrwała się spod wstydliwej etykietki "Porcupine Tree 2" (którą sami sobie pomogli dokleić, nazywając się tak, a nie inaczej), ale dopiero teraz udowadnia, że nie można ich ignorować. "Someone Here Is Missing" zrywa z długimi, progrockowymi utworami i dostarcza dziewięć ciekawych, różnorodnych kawałków. Płyta nie stanowi absolutnego "musisz spróbować", ale wynagradza ciekawość z nawiązką.


9. Linkin Park - A Thousand Suns

  Zbierze mi się za to, ale trudno. Linkin Park, taak. Zespół stricte komercyjny i młodzieżowy, ale ich najnowsze dzieło - "A Thousand Suns" - to równie szalona i bezkompromisowa jazda, co "Hammer and Anvil". Dojrzały, różnorodny, elektroniczny do bólu zębów album. Słucham go od premiery regularnie kilka razy w miesiącu i do dziś wydaje mi się zaskakujący i świeży. Dlatego właśnie, z nieukrywaną satysfakcją, umieszczam go w zestawieniu najlepszych albumów roku. Jeżeli jeszcze nie znasz najnowszego dzieła Amerykanów, musisz to jak najszybciej nadrobić. Tylko upewnij się najpierw, że masz wystarczająco otwarty umysł, aby potrafić go docenić. Po raz kolejny, pokochaj lub znienawidź. Niezależnie od wyniku, spróbować warto.


8. Gazpacho - Missa Atropos

  Gazpacho po raz kolejny skacze bardzo wysoko, jednak tym razem, nie strąca poprzeczki, którą sama sobie powiesiła na pełnej ocenie 10 rok temu, wydając "Tick Tock". Co nie znaczy, że "Missa Atropos" to album słaby, o nie! Jest dłuższy, mniej przystępny, bardziej rozmazany klawiszowymi pejzażami, pełny instrumentalnych przejść i genialnego nastroju. Po raz kolejny mówi się nam o samotności, jednak tym razem, bohater znajduje się w tym stanie z własnego wyboru, zamykając się w odizolowanej latarni morskiej. Jego celem jest stworzenie idealnej pieśni pochwalnej jednej z trzech sióstr przeznaczenia, tytułowej Atropos. To ona przecina nici naszego życia w jego ostatnich chwilach. Piękny album, choć powtarzam go rzadko, stąd "zaledwie" ósma pozycja. (Moja okładka roku!)


7. Avenged Sevenfold - Nightmare

  Na miejscu siódmym, najnowsze dziecko uboższego o jedną osobę (zmarłego w 2009 roku perkusistę zespołu - Jimmy'ego Sullivana) Avenged Sevenfold. I tak wysoką pozycję zawdzięcza nie tylko sentymentalnym wspomnieniom (grupa ta bowiem na dobre wprowadziła mnie w świat muzyki rockowej), ale przede wszystkim wielkiej dawce emocji ukrytej w jedenastu kompozycjach. A7X to obecnie jeden z pionierów amerykańskiego metalu, co potwierdza ogromna baza fanów i kilka platyn na koncie. Dziwi mnie to w świetle wysmakowanego i pełnego wzruszeń "Nightmare" - nie sądziłem, że podobny album mógłby zdobyć szczyt Billboardu. A jednak. W utworze "Fiction" usłyszymy wokal Jimmy'ego, zarejestrowany tuż przed jego zgonem i ten moment można zaliczyć do najbardziej magicznych przeżyć muzycznych. Ale dla wielu o jego mocy stanowić będzie ryjąca beret pierwsza część albumu, gdzie riffy i melodie dosłownie gniotą jaja ;)



  To tyle na dzisiaj. Przed nami wciąż sześć pozycji, które - przypominam - przedstawię jutro (Teleportacja!). Jak na razie, jest kilka zaskoczeń, jak i całkowity brak Stevena Wilsona! Nester, jesteś w szoku? :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.