wtorek, 14 września 2010

KONCERT - Dziękuję, na zdrowie, zajebiście! -Inowrocław Ino-Rock Festival 2010 (11 IX)



  Nie ma co ukrywać, Anathema to jeden z moich ulubionych zespołów. Kocham ich od dawien dawna, ale - jak to w każdym związku bywa - miewałem także chwile słabości. Bo ile w końcu można ociągać się z wydaniem nowego albumu? W pewnym momencie sprawa zrobiła się równie niedorzeczna, co w przypadku "Chinese Democracy", jednak "Klątwiarze" nie podzielili losu gwardii Axla, zmienianej chyba tak często jak zużyte skarpetki i wydali album, ku wielkiej uciesze fanów z całego świata, "zaledwie" siedem okrążeń Ziemi wokół Słońca po premierze "A Natural Disaster", a następnie ruszyli w oficjalną trasę koncertową. Na tegorocznym Ino-Rocku pojawić się mieli jako gwiazda wieczoru, więc siłą rzeczy musiałem się tam zjawić i ja. (jak zawsze opiszę też wszystkie ciekawostki związane z wyjazdem, dlatego pragnących jedynie relacji z koncertu zapraszam pod wycapslockowane "Ino-Rock Festival")

  Wyjazd: piątek, godzina 9:31. Z radością stwierdzam, że coraz lepiej znoszę te wszystkie olbrzymie wycieczki pociągowe, bo dziewięć godzin minęło całkiem szybko. Pomógł mi w tym trzeci tom "Kłamcy" Kuby Ćwieka (polecam, a co!) i największy przyjaciel wszystkich pasjonatów muzyki, czyli przenośny odtwarzacz. No, wszystkich oprócz Stevena Wilsona. Wyjątkowo zabawnych wydarzeń tym razem w wagonach nie było, chociaż nieufni mężczyźni po trzydziestce, którzy poczęstowali się żelkami dopiero wtedy, gdy sam zjadłem kilka i wciąż żyłem, zapadną mi w pamięć.

  Po jakimś czasie za oknem przestały pojawiać się lasy i różnego rodzaju wybrzuszenia powierzchni, ich miejsce zajęły zaś łyse równiny przepełnione ziemniakami, co oznaczało, że powoli zbliżałem się na miejsce. Niektóre słowa, jak "ziomek", "łach" i "zrywka", musiały na jakiś czas popaść w zapomnienie, pozwalając plugawić umysł wszystkimi "kolesiami", "zwałami" i nieśmiertelnym "tej!" oraz "jo", które to, wierzcie lub nie, drodzy przyjaciele, w dwóch literach zawiera całe wyrażenie "poważnie?" wraz ze znakiem zapytania.

   Dworzec w Inowrocławiu przywitał mnie zaiste nieciekawym zapaszkiem, ale gdyby nie on, przegapiłbym wysiadkę i kombinował później, jakim sposobem wydostać się z jakiejś pobliskiej wioski. Poza tym, Monika, z którą rok temu wybrałem się na Radiohead, zapewniała, iż zazwyczaj inowrocławski dworzec wcale tak nie pachnie. Postanowiłem sobie to zapamiętać i przekonać się w niedzielę. Mieliśmy prawie dobę do koncertu, więc najpierw zostawiłem bagaż w domu Moniki, gdzie zapoznałem się z Funią - wyjątkowo okrutną morderczynią, działającą według jeszcze bardziej okrutnej zasady "zabij, następnie przeproś", następnie wypiliśmy rozsądną ilość chmielowego nektaru i zobaczyliśmy "Resident Evil: Afterlife" w 3D. Albert Wesker przed ostatnim pojedynkiem rzucił w widzów przeciwsłonecznymi okularami, cwana bestia. Ja zdążyłem się uchylić, ale Monika chyba oberwała, gdyż osunęła się na oparcie i zasnęła :) Ostatecznie Wesker zginął, a fani kultowej gry wystraszeni zostali zapowiedzią kolejnego sequela. My zaś wróciliśmy do domu, gdzie oddaliśmy się w mięciutkie objęcie Morfeusza.

  Sobota upłynęła na gaworzeniu i spacerkach. W jednej z restauracyjek dostrzegłem naszego polskiego Wilsona, który ukrywa się pod imieniem Jarek i nickiem Orzechowy w internecie, a którego znam dobrze z wrocławskiego koncertu Porcupine Tree (a raczej jego afterku). Jak się okazało, jeszcze go spotkam w piwnym kąciku na samym festiwalu, umówię się na piwo i później zgubię go w tłumie. Szkoda. Miejmy nadzieję, że wątek afterparty poruszymy jeszcze raz przy najbliższej okazji. Wizyta w McDonaldzie przebiła tę po Metal Hammerze, tym razem udało mi się najeść za sześć złotych! I to chyba ostateczna cenowa granica w przybytku rozpusty czerwonowłosego klauna z piekła. Zwiedziliśmy także wspaniały park solankowy, po którego niegdyś piękniejszej części hasają teraz beztrosko koparki, co budzi ogromne niezadowolenie Moniki. Testowe dźwięki "Dreaming Light" dochodzące z kierunku Teatru Letniego przypomniały nam, na co tak naprawdę czekamy cały dzień, więc pospieszyliśmy ile sił w dupie i nogach do domu na szybki prysznic, zjedliśmy obiadek, pochwyciliśmy bilety, ja zapomniałem książeczki "A Natural Disaster", którą miała mi podpisać Anathema ("eee... I tak pewnie nie będzie okazji" - pomyślałem za chwilę, nie wiedząc jeszcze, w jakim błędzie byłem) i wyruszyliśmy na...

INO-ROCK FESTIVAL

  Pierwsze spostrzeżenie - wspaniała lokacja. Teatr Letni, skąpany w promieniach zachodzącego słońca poszarpanego koronami drzew już na wejściu zachwycił progresywną część mojej duszy. To idealne miejsce na tego typu muzykę, chociaż aż dziw człowieka bierze, że udało się tam ściągnąć takie gwiazdy. Na scenie grał już jedyny tegoroczny reprezentant nadwiślanego narodu, czyli zespół Votum, na który po raz kolejny się spóźniłem. Krótki występ wypadł trochę lepiej niż w Katowicach na Metal Hammerze, ale wciąż uważam, że ta grupa nie potrafi jeszcze wykorzystać potencjału swojej muzyki na żywo. Osobom, które nie znają zespołu, zdecydowanie polecam kupno któregoś albumu, zamiast wypadu ze znajomymi na koncert. Nie nabierzcie uprzedzeń do tych chłopaków, poczekajcie aż poczują się pewniej, albo ktoś im zasponsoruje lepszy sprzęt.

  Słońce zaczęło się z nami żegnać, gdy na scenie pojawił się norweski zespół Airbag. No i co tu dużo ukrywać, panowie zachwycili chyba wszystkich obecnych. Długie, nieskomplikowane kompozycje wprowadzały w senny trans, zespół czuł się bardzo pewnie, czym z pewnością zdobył sobie nowych fanów, w tym także mnie. Największe wrażenie robił Bjørn Riis, który podczas solówek wyglądał niemal jak David Gilmour. Ten sam styl, podobne gesty, cholera, nawet uroda zbieżna. Z radością uznałem, że niecałe trzy metry przed sobą mam klona jednego Floyda, a w tłumie po prawej wystawała głowa kopii Wilsona. Jak pisałem, wielkie gwiazdy zawitały do Inowrocławia w tym roku! :D Nikt ze stojących pod sceną nie zapomni na pewno niezidentyfikowanego faceta, krzyczącego jak poparzony "A-IR-bag!", dziadowsko naciskając na tę drugą sylabę słowiańskim akcentem. Wstyd i hańba, ludzie, wstyd i hańba... Poduszki powietrzne pod koniec zaskoczyły coverem "Embryo" (w ten sposób gitarzysta wypełnił swoją przemianę w Gilmoura) i pożegnali się "Homesick". Słońce zaszło a ja wiedziałem, że już właściwie jestem "usy - tasy" z koncertu. A przecież do Anathemy jeszcze dwie godziny.

Airbag

   Ozric Tentacles. Nie jestem szczególnie wielkim fanem, ale bardzo ciekawy byłem występu grupy na żywo. I zagrali dokładnie tak, jak można się było spodziewać. Szalone kompozycje, świdrujące żołądek psychodelią, lokomotywa dźwięków, niezwykle uzdolniony Ed Wynne, popalający przez cały koncert papierosa i jego żona, Brandi, "pierdząca" na basie. To właśnie ona miała najlepszy kontakt z publicznością, nie mogła wyjść z podziwu, jak wiele fanów Ozriki w naszym kraju mają. Non stop się śmiała i zagadywała tłum, który ochoczo ryczał na każde zdanie. Jednak w pewnym momencie odczułem znużenie ich występem. Muzyka instrumentalna na dłuższą metę potrafi być męcząca, nawet jeżeli stoi na wysokim poziomie. Moje odczucia okazały się osamotnione, gdy prowadzący wyszedł zaraz po Brytyjczykach na scenę i na pytanie "A kto zagra teraz?!" uderzyła go fala skandująca: "Ozric! Ozric!". Zakładam, że zespół nie spodziewał się takiego przyjęcia, ergo - wrócą do nas nie raz.

   Swoją drogą, jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy podczas ostatnich utworów Ozric Tentacles spojrzałem w lewo i koło siebie ujrzałem Danny'ego Cavanagh z Anathemy. Uśmiechnął się, jakby chcąc powiedzieć: "Daj spokój, oglądajmy koncert.", i tak zrobiłem. Później okazało się, że cała Anathema po angielsku wślizgnęła się między publikę; wyjawił nam to Vincent, który w przerwie między występami wyszedł podpisać kilka autografów i zrobić sobie zdjęcia z fanami.

Vincent

Danny
   Nadszedł moment, na który wszyscy czekali. Na scenie pojawili się bracia Cavanagh, małżeństwo Douglas i Les Smith. Rozbrzmiały dźwięki "Thin Air". Marzenia prawie stały się faktem! "Prawie", ponieważ przez pierwsze dwa utwory zespół borykał się z problemami technicznymi, więc i dynamiczne "Summernight Horizon" brzmiało nieco chaotycznie, co przynajmniej mi nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Na dźwięk "Dreaming Light" przeszły mi ciarki po plecach, byłem szalenie ciekawy tego kawałka na żywo. I rozpłynąłem się w zachwycie niczym masełko na patelni. Delikatny wokal Vincenta czarował (ogólnie obyło się bez większych fałszów, chłopak się podszkolił od czasu nagrywania DVD) a gitara Danny'ego, nareszcie dająca się usłyszeć, epicko wystrzeliła kompozycję w kosmos w jej finale. Radość wymieszaną ze strachem przyniósł "Everything" - czyżby mieli zamiar zagrać nową płytę od początku do końca? Uwielbiam "We're Here Because We're Here", ale od koncertu oczekiwałem materiału przekrojowego. Anathema nie nagrała nigdy albumów, których mogłaby się wstydzić.

   Moje wątpliwości rozwiał Vincent, podchodząc do klawiszów i sprawdzając "komputerowy" wokal. Większość już wiedziała, co zapowiada cyborgowe "Dziękuję! Na zdrowie! Zajebiście!" (jedyne trzy polskie zwroty, jakie znał Cavanagh, więc chwalił się nimi od czasu do czasu). Moje ukochane "Closer", po którym Lee zaśpiewała samotnie tytułową kompozycję z "A Natural Disaster", doprowadziło mnie do łez. Nie ostatni raz tego wieczoru. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że dzieła Anathemy stanowią coś więcej niż jedynie "muzykę". Docierają do głębi ludzkiej duszy, pozostawiając w niej ślad na lata. Tymczasem Anathema powróciła do swojego najnowszego albumu, prezentując "Angels Walk Among Us". I zupełnie jak w wersji studyjnej, nikt nie dostrzegł pana Ville'a Valo :D Trzeba było się zadowolić chórkami Vincenta. I wszyscy się zadowolili.

   Zespół czuł się na scenie jak wśród najbliższych przyjaciół. Mnóstwo żartów, popisów, uśmiechów, czym jeszcze bardziej zjednali sobie publiczność. Jedynie Jamie stał cały czas z tyłu; jak później sam mi powiedział, był chory. Chwilowy powrót do przeszłości w postaci "Deep" całkowicie zmiażdżył moje przyrodzenie - "Judgment" to ukochany album Anathemy niżej podpisanego. Następnie "A Simple Mistake", po którym Lee zeszła ze sceny z butelką wina i, jak się okazało nieco później, spędzonego z nią czasu nie zmarnowała. Postrockowy wybuch utworu prezentował się równie imponująco, co na płycie. Jeszcze raz cofnęliśmy się w czasie, tym razem za sprawą "Flying" (te solo śni mi się od lat!) i przyszedł czas na pożegnanie się z "We're Here Because We're Here", przy dźwiękach dwóch ostatnich zeń kompozycji. Jeżeli ktoś, jakimś cudem, nie lubił "Uniwersal" lub "Hindsight" (zróbcie mi przysługę, nie przyznajcie się), w kilka minut radykalnie zmienił swoje poglądy. Nie wierzę, że mogłoby się stać inaczej.


   Jednak koncert na tym się nie zakończył, a dopiero wręcz rozkręcił. Wszystkich fanów ucieszyły trzy kompozycje z "Alternative 4", tak uwielbianego w naszym kraju. Radość z ostatniego dzieła zastąpiło duszne poczucie smutku i nostalgia. "Shroud of False" dobitnie zakomunikowało, że "jesteśmy tylko momentem w czasie, błyskiem oka", a pierwsze takty "Lost Control" wywołały istną euforię. Emocje sięgały zenitu i wtedy właśnie rozpoczęło się "Empty", które jako pierwsze rozruszało wreszcie całą publiczność. Fakt, że Vincent wokalnie nie wyrabiał co niektórych partii z tych utworów, przeszedł bez większego echa. No i zakończenie podstawowego zestawu utworów, szczęście, łzy w oczach, dławiące uczucie w gardle. Czy jest inny utwór Anathemy, który porusza bardziej niż "One Last Goodbye"? Szkoda, że tak ważny w ich życiu tekst został zapowiedziany z żartem, ale panowie byli już w zbyt dobrych humorach. Nieśmiertelne "Fragile Dreams", odśpiewane na koniec przez całą widownię i Brytyjczycy usunęli się ze sceny. Nikt nie wątpił, że istnym trzęsieniem ziemi wywołamy ich z powrotem. Pytanie jedynie, na jak długo? Ile jeszcze minut żyć będziemy tylko muzyką, oddychać każdym dźwiękiem, traktując wszystkich naokoło niczym prawdziwą rodzinę?

   Powrócił jedynie Danny. Chwycił gitarę akustyczną i zagrał "Are You There?" w wersji znanej z płyty "Hindsight". Pod sceną, ku uciesze gawiedzi i niewiedzy gitarzysty, reszta zespołu robiła sobie mało wykwintne żarciki. Ci jednak, którzy tego nie widzieli, zajęci byli śpiewaniem cudownego utworu wraz z Danielem. Reszta zespołu powróciła na scenę, a krótki wykład o doom metalu ("Co to jest, ten dium mejtal?", "To my go, kurwa, stworzyliśmy!", "My... No, i Paradise Lost", "A właściwie, Paradise Lost. My tylko zgapiliśmy. Ale byliśmy pierwsi!") poprzedził rewelacyjne wykonanie "Angelici" z "Eternity". Na prawdziwe zakończenie dostaliśmy "Sleepless" z debiutanckiego krążka Anathemy. Vincent zabawnymi gestami uświadomił mu, że growl nie jest jego najmocniejszą stroną, ale ostateczne "SLEEPLESS!" wycharczał tak dobrze, że sam Darren White byłby dumny. Chyba. Ja byłem. Z zespołu, który stanowi część mojego życia i który kocham teraz jeszcze bardziej. Najlepszy koncert roku? Tak, przebił nawet Archive i Muse. Setliście do absolutnego ideału brakowało jedynie "Judgment" i "Temporary Peace", ale - jak to z ukochanymi grupami bywa - ciężko dostać wszystko, czego chcemy.

   ...Ludzie całkiem szybko opuścili teren Teatru Letniego, jednak my zostaliśmy pogawędzić z Dannym przez barierkę. Któż mógłby wtedy przypuszczać, że bez problemu przejdziemy za scenę, porozmawiamy ze wszystkimi członkami zespołu, posłuchamy półpijackich wynurzeń Lee, która przyznała, że zdążyła już skończyć wino, z którym zeszła ze sceny w połowie koncertu, zdobędziemy podpis każdego, a koniec końców, odprowadzimy spragnionego miłości Danny'ego do hotelu. Tak, chciał zagrać prywatny koncert akustyczny. Nie, nie dla mnie. Zdążyłem wyrobić sobie opinię na temat wszystkich braci Cavanagh i uważam, że Vincent to jeden z najmilszych muzyków w naszym progresywnym światku. Tej nocy zasypiałem z dziesiątkami nowych, niezaschniętych jeszcze wspomnień. Zasypiałem w pełni szczęśliwy.

   O godzinie dziewiątej siedzieliśmy już na dworcu, gdzie przyszedł moment pożegnania. Obyło się bez emocji na poziomie "Casablanci", ale gdzieś tam w głębi duszy i ja, i Monika, byliśmy smutni, że taki cudowny weekend właśnie się kończy. I rzeczywiście, tym razem nic nie śmierdziało na dworcu ;)

   Life is eternal

1 komentarz:

  1. No nie powiedziałbym,że kochasz ich tak od dawien dawna ;P

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.