środa, 8 września 2010

Wizyta (Kurze z archiwum)

Notatka oryginalnie napisana 22 listopada 2009 roku, kiedy to przeżywałem ogromne załamanie psychiczne; stan ten nazywa się ponoć depresją. Pokonałem ją po kilku miesiącach. Wspomnienia tamtego października i listopada na zawsze jednak przypisane będą samotności, chmurom i... pociągom.

Utwór przypisany temu tekstowi to"Photographs In Black And White" zespołu No-Man do posłuchania tutaj

(...) "Deszczowe chmury już trzeci tydzień wisiały nad naszym województwem; gdzie nie pojechać, nie dało się od nich uciec. Ale czasem, tylko czasem, czuję ulgę, że cały czas są tam na górze. Że nie tylko ja mam tak tragiczny nastrój. Że komuś ta pogoda psuje samopoczucie. Wiem, to egoistyczne, ale człowiek jest istotą, która (choćby się tego wypierał na każdym kroku) potrzebuje tego uczucia, że nie jest sama. Ratunku od powolnego rozkładu w izolacji. Drzewa traciły już siły, odpuszczały w nierównej walce z wiatrem, a liście sypały się dosłownie wszędzie. No i ten wiatr... Nie ma lepszej pogody do jazdy pociągiem, przyrzekam.
  
   Muzyka atakuje swoją emocjonalną siłą moje uszy. Robi to od lat. Dostarcza odrobinę zapomnienia, albo pogrąża w smutku jeszcze bardziej. Częściej to drugie. W tym momencie zwłaszcza. Obserwuję mijające stacje, wioski, pola, ludzi radosnych, ludzi smutnych, zagubionych, szukających czegoś, czego jeszcze nie znają, wołających o pomoc swoim głębokim spojrzeniem. Widzę idiotów w autach, którzy bez celu objeżdzają całe miasta. Widzę obdartych pijaków - to ciekawy gatunek. Bo przecież to przegrańcy, istoty, które straciły lub tracą wszystko właśnie teraz i nie mają sił stawić czoła rzeczywistości. Istoty, którym powinniśmy ogromnie współczuć, a najbardziej nimi gardzimy. Widzę dzieci, pogrążone w marzeniach, które jeszcze nie spotkały się ze światem realnym. Widzę młodocianych geniuszy, siedzących przy lampce w zaciszu swojego pokoju i ich mroczne odbicia, plujące na chodnik pod blokiem. Widzę zakochane pary, które odzyskały nadzieję na lepsze. Słowem, widzę w tym momencie prawie wszystko, a zapominam o tym jeszcze szybciej, bo lada moment zobaczę coś innego. Zabawny paradoks.

   Jednak, wewnątrz siebie widzę nadchodzącą tragedię. Przeczuwam, że coś się stanie, że pogoda przez te tygodnie mnie tylko szykowała, starała się o odpowiedni nastrój, aby dojebać mi jeszcze mocniej. Co się stanie? Skąd mógłbym wiedzieć, ŻE się stanie? Mówisz: "Tego nie można przewidzieć". Można, o ile będzie to naprawdę, naprawdę silne uderzenie. A ja siedzę przy tym oknie i - jak małe dziecko - boję się z tego miejsca ruszyć sam. Wyjść z pociągu, wrócić do swojej rzeczywistości, przeżyć to, co szykuje los. Co przeczuwam w głębi serca. Chyba właśnie dlatego Bóg wymyślił pociągi, żeby dać nam szansę ucieczki chociaż na chwilę.

   Przerwy między kolejnymi "dudu dudum" stają się coraz większe. Serce zaczyna mi bić szybciej. Nagle słyszę przeszywający dźwięk hamulca, a za oknem pojawia się tabliczka z nazwą mojego miasta mojego miasta. Tutaj kończy się moja ucieczka, powracam do punktu wyjścia. Naciągam czapkę na głowę, słuchawki wędrują do kieszeni - ich czas również się skończył. Teraz nastąpi cisza. Cisza, a następnie ogień. Czyli dokładnie tak, jak śpiewał głos zaklęty w utworze. W fotografii - muzyka bardzo często staje się fotografią, kiedy łączy się emocjonalnie z naszym życiem. Ten utwór będzie już zawsze kojarzył się z tym dniem, tą pogodą... Tym pociągiem.

   Niedługo później następuje oczekiwane uderzenie, z oczekiwanego kierunku. To te wydarzenie, o którym nie chcę nigdy rozmawiać, pozwól więc, że i tym razem je przemilczę. Tak jest mi łatwiej. Osuwam się na łóżko, w głowie pojawiają się setki obrazów, dźwięków, słów. Umysł pragnie tylko jednego - snu. Odpłynięcia. Te nie nadchodzi jeszcze długo, pojawia się kilka łez. Jak bardzo można cierpieć? Czy właśnie teraz poznam granicę? Czy te kurewskie chmury w końcu się rozejdą?! Czuję stan porównywalny do gorączki, możliwe też, że mam gorączkę. Nie zdziwiłoby mnie to. Coś jednak trzyma mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach - jestem na dnie. Gorzej już nie będzie, a po jakimś okresie, może kilku tygodniach, może też miesiącach... Ale będzie lepiej!

   W takich majakach udaje mi się wreszcie zasnąć.

  
   Budzi mnie głos matki. Nieco roztrzęsiony, mówi do telefonu w pokoju obok. Ledwo dosłyszalne "Co?" i długa cisza. Brzdęk spadającej słuchawki. Nerwowe szuranie i trzaśnięcie drzwiami. Przez chwilę pomyślałem o najgorszym, ale sen rozmył fakty...

   Na dobre obudził mnie ojciec, gdy wszedł do pokoju i powiedział, co się stało. A właściwie: kto zmarł. Odsunąłem się na kilka kroków, skronie pulsowały z ogromną prędkością. Nie wiem, czy jest możliwośc opisania słowami tego, co człowiek czuje w takiej chwili. On sam mógłby nieco później usiąść i spróbować przelać myśli na papier, ale nie będzie to nawet w połowie takie, jak wtedy.
Na pół przytomny założyłem buty i kurtkę i wyszedłem z domu.

   Jestem na środku szczerego pola. W domu nastąpiła cisza, teraz żarzy się ogień. Ogromny płomień w środku serca, skraplający wszystkie myśli w najszczersze łzy, lejące się strumieniami po twarzy. Nie liczy się w tym momencie żaden człowiek poza tym tragicznym trójkątem, w którym rozegrały się wszystkie wydarzenia, a którego jeden wierzchołek właśnie zniknął. W którym miałem nieszczęście się znaleźć. Zaczynam biec, próbuję uciekać. W końcu brakuje mi sił i padam na kolana. Siedzę tak chwilę i patrzę w gruzy ziemi, aż w końcu czuję pierwszą kropelkę deszczu na karku. Zaczyna lać, z tych trzytygodniowych czarnych chmur zlewa się prawdziwa ulewa. Nie mam tyle siły, nie potrafię wytrzymać. Wiedziałem, że będzie źle, ale to już za wiele. Podnoszę głowę i wpatruję się w niebo. Łzy mieszają się z kroplami deszczu. A może nie mieszają? Może to jedno i to samo? Teraz już wiem, że bardziej cierpieć nie można, że poznaję granice ludzkiej wytrzymałości, prawdopodobnie wielu wielu przede mną w tym momencie poddało się. Ja nie mogę, choć też nie potrafię wstać. Jestem na dnie. Niżej już nie będzie... Teraz potrzeba tylko czasu...

  
   Mija czas. Ulatuje przez palce, a nie jest lepiej. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym dniem, w którym muszę obserwować innych, radość, czyste niebo i wciąż spadające liście, jest coraz gorzej. Poczucie beznadziei zaczyna wygrywać. Mój organizm traci ostatnie siły, a przecież niby wszystko jest w porządku. Wszystko wręcz cacy, a chciałoby się tylko jednego - wsiąść w pociąg... Teraz już wiem, że nie pociągu nie stworzył Bóg. On nie ma pojęcia o takim bólu, jaki odczuwamy my, ludzie. To człowiek stworzył pociąg. Stworzył go dla drugiego człowieka, w jakże rzadkim przebłysku współczucia.

   Doktorze, nie mam już sił. Potrzebuję tylko odbić się od dna! Ale co będzie... Co będzie, jak tego dna tak naprawdę nie ma..?"



- Mój drogi, przechodzisz przez chorobę, którą zwykło się nazywać "jesienną depresją". - tak zaczął swoją odpowiedź Pan Doktor, a zakończył inkasując 80 złotych i klepiąc go po ramieniu. Następnie napił się kawy i krzyknął - Następny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.