środa, 19 października 2011

MUZYKA - Lunatic Soul: Impressions (2011)

  1. Impression I (5:28)
2. Impression II (4:04)
3. Impression III (7:02)
4. Impression IV (3:57)
5. Impression V (5:01)
6. Impression VI (7:33)
7. Impression VII (3:13)
8. Impression VIII (4:23)
9. Gravestone Hill (remix) (3:51)
10. Summerland (4:26)

  Mariusz Duda zaskoczył mnie i przyznam to od razu, bez najmniejszych podchodów lub zbędnych w tym przypadku pseudonatchnionych wprowadzeń. O planach wydania swego rodzaju suplementu do czarno-białej dylogii Lunatic Soul dowiedziałem się zaledwie kilka tygodni temu. Przeczytałem notatką prasową, zobaczyłem spis utworów i delikatnie się skrzywiłem, stwierdzając w myślach, że ktoś tu odcina kupony, ryzykuje nadszarpnięciem wysokiego statusu wydawnictw spod tej marki. Jak bardzo przeze mnie cenionych - wie każdy, kto pamięta jeszcze dwuczęściową "recenzję" Lunatic Soul. Pamiętał też najwyraźniej Zarząd, bo to mnie przypadnie zaszczyt wytłumaczenia wszem i wobec, dlaczego NALEŻY się "Impressions" zainteresować.

  Żyję. Choć życiem tego nazwać nie mogę. Istnieję. Myślę i pamiętam. Roztrząsam to, co było, decyzje, które mnie tutaj zaprowadziły. Pamiętam białą procesję, pamiętam Czarną Rzekę i mój wybór: teoretycznie proste słowa, jakie wypowiedziałem stojąc na tej barce. Ileż czasu minęło? Ile lat już tutaj przebywam? Czy "lata" wciąż mnie obowiązują? Nie wiem, nie wiem niczego.

  Osiem niezatytułowanych kompozycji (w recenzji pomijam dwa bonusowe remiksy starych utworów - nie grzeją). Rzeczy powstałe w Mariuszowej głowie podczas tworzenia historii zagubionej w zaświatach duszy. Album, który początkowo pewnie każdy potraktuje jak zbiór odrzutów i ciekawostkę dla fanów. A tutaj taka figa z makiem! Owszem, utwory są instrumentalne (choć zawodzenie Dudy wciąż się tu i ówdzie, całkiem zgrabnie zresztą, przewija) i układają w czterdziestominuty kolaż dźwięków bliższy ścieżce dźwiękowej niż rzeczywistemu albumowi długogrającemu, jednak tutaj zaczyna się główny problem. To dwie płytki Lunatic Soul stanowiły swoisty soundtrack do filmu z pogranicza twórczości Davida Lyncha i scenarzystów pierwszych części serii "Silent Hill". Jak to więc? Ot, po prostu - dostajemy ścieżkę dźwiękową do ścieżki dźwiękowej. Live with it. Różniącą się od pierwowzoru bodaj tylko większą sympatią dla szeroko rozumianej elektroniki - i gitary zarzępolą, i beat poplumka w transowy sposób, lecz do not fear, ortodoksyjni progrockowcy - wszystko w granicach zdrowego rozsądku, z niebywałym wyczuciem i potwierdzanym wielokrotnie smakiem.

  Przypomnij sobie moment, w którym żegnałeś się z kimś Ci bliskim. Zobacz raz jeszcze młodszą wersję siebie, pochylającą się w milczeniu nad zasmuconym człowiekiem. Poczuj gasnące ciepło jego rąk. Usłysz raz jeszcze tak gorzkie słowa: "Boję się".
A teraz pomyśl, że tym człowiekiem będziesz niebawem Ty.

  Piękne wrażenia pozostawiają te "Impressions", zaprawdę. Od delikatnej niepewności, poprzez sentymentalny uśmiech, ciekawość, zadowolenie, respekt, duszność serca, po najprawdziwsze ciarki na plecach. Wiadomo, jak to jest z albumami instrumentalnymi - potrafią wysuszyć odbiorcę, przedłużyć w jego mniemaniu ostatnie minuty do granic ludzkiej wytrzymałości. Mariusz uniknął tego (jakże przecież łatwego do popełnienia!) błędu. Kolejna podróż z Lunatic Soul najzwyczajniej w świecie ciekawi. Nie chcę zatrzymywać, nie chcę przestawać. Chcę tkwić w tym świecie, oddychać jego psychodelicznym powietrzem. Raz jeszcze wzruszyć się finałem "szóstki", uśmiechnąć podczas "czwórki", wyobrazić niesamowity teledysk "piątki" lub krajobraz, który maluje się przy słuchaniu "dwójki"; słowem - posłuchać ponownie. 

  Dlaczego wciąż istniejesz? Przecież umarłeś. Umarłeś tak wiele lat temu! Pamiętają Cię tam, na tamtym, jakże rychło opuszczonym przez Ciebie świecie. Istniejesz dlatego, że wciąż o Tobie pamiętają? Czy pamiętają tylko dlatego, że Ty nie chcesz pogodzić się z całkowitym zniknięciem w odmętach czasu?

  Będzie się Wam mówiło, moi drodzy, że "Impressions" nie należy słuchać bez znajomości czarno-białej twórczości Lunatic Soul i będą to słowa pełne racji. Ja również nie polecam zaczynać tej (jak i jakiejkolwiek innej) wędrówki od końca. Jeżeli wciąż tego nie zrobiłeś, masz ostatnią okazję poznać tajemniczy świat solowej działalności lidera Riverside, bowiem tym zaskakującym wydawnictwem zamknął on kolejną trylogię (kolejną po trzech pierwszych długograjach Riverside). Tym samym stworzył naprawdę silną markę. Potwierdził, że Lunatic Soul jest równie istotne jak matczyny zespół. Owszem, mniej znany i bardziej "ekskluzywny", ale wciąż szaleńczo intrygujący. Pyszny krążek, który (zapewne) wbrew wielu przyszłym, mniej pochlebnym (gdyż rodzącym się z wiary, że to małowartościowy zestaw odrzutów) opiniom w Sieci i z całym przekonaniem polecam.

  Wciąż pamiętam. To mnie trzyma, to moja kara, brzemię, niewidzialny krzyż, do którego sam się przybiłem. I nie chcę nigdy zapomnieć...

Ocena: 8/10

niedziela, 16 października 2011

MUZYKA - Rise to Remain - City of Vultures [2011]

1. Intro 0:51
2. The Serpent 3:36
3. This Day Is Mine 3:19
4. City Of Vultures 4:59
5. Talking In Whispers 4:07
6. God Can Bleed 3:46
7. Power Through Fear 3:51
8. Nothing Left 3:05
9. We Will Last Forever 4:14
10. Illusions 4:07
11. Roads 4:18
12. Bridges Will Burn 5:08
 
Całkowity czas: 45:21

   Po dłuższej nieobecności postanowiłem zrecenzować debiutancki album Brytyjczyków z Rise to Remain noszący nazwę ''City of Vultures'', który znam już niemal na pamięć. Co jednak wyróżnia RtR na tle pozostałych debiutujących zespołów tego typu? Na pewno nie muzyka - przecież każdy lepiej lub gorzej może grać melodyjny metalcore. Mianowicie, chodzi o to, że wokalista i frontman zespołu Austin Dickinson, jest synem legendarnego już w świecie metalowym Bruce'a, który już niemal od 3 dekad przewodzi Żelaznej Dziewicy. Można więc pomyśleć, że chłopak na wejściu ma fory z powodu tatusia. A może jest właśnie na odwrót i od zespołu oczekuje się czegoś ekstra, skoro frontman ma ojca takiego kalibru? Dziś, już ponad miesiąc po premierze longplay'a, można się tylko zastanawiać, czy ''Miasto Sępów'', choć jego premiera nie była nie wiadomo jak ważna, dołożyło swoje ''3 grosze'' wkładu w rozwój gatunku i na ile były one poważne. Od razu we wstępie uchylę rąbka tajemnicy i napiszę tylko, że owe drobniaki na pewno włożyło, a skalę ich powagi określić już musimy sami.

   Zanim skupię się na zawartości ''CoV'', mam krótki komunikat do osób, które spodziewają się, że płyta soczyście ''urywa tyłek'' pod względem mocy - otóż nie doświadczycie tego moi drodzy. Zamiast tego dostaniecie masę świetnych melodii, niesamowitych refrenów i całkiem pokaźną ilość dobrych riffów. Zacznę może od intra, które jest zupełnie niepotrzebne i nieudane - dźwięki hałasującego miasta, które z wolna zamieniają się w melodię - szkoda na nie czasu, lepiej od razu przejść do konkretów. A takie dostajemy od razu - ''The Serpent'', to jeden z tych przebłysków z ''mocą''. Zadziorny początek, po którym władzę przejmuje już trochę spokojniejsze przejście do refrenu, no i sam chorus - lekkość i chwytliwość, bez żadnych zastrzeżeń. I tak w zasadzie jest przez cały kawałek, z wyjątkiem przejścia, ale to nic złego. Utwór jest po prostu świetny. Służy też jako dobry przykład wokali Austina - dość ciekawego growlu, jak i lżejszych, miejscami wręcz post-hardcore'owych wokali. Tu też nie zauważam zgrzytów - słucha się tego naprawdę przyjemnie. ''The Day Is Mine'' idealnie nadaje się na singiel. Lekki, przyjemny, z radiowym refrenem i niemęczącą solówką. Kolejna mocna pozycja na krążku. Po nim natrafimy na kawałek tytułowy. I tu przychodzi nieznaczny zawód - owszem, jest dość ciekawie, miły refren, choć niespecjalnie zapadający w pamięć i dobry riff, ale jako utwór tytułowy pozostawia ogólny niedosyt. Wielki plus za przejście z solówką - naprawdę udany zabieg. Następny ''Talking In Whispers'' z powodzeniem moglibyśmy puszczać na każdej imprezie, gdzie nie znajdziemy ludzi, którzy choć trochę boją się muzyki gitarowej. Od początku do końca lekki, z niesamowicie ładnym refrenem i udaną solówką - kolejny kandydat na singla. Przyszła kolej na mojego ulubieńca, którym jest ''God Can Bleed''. Ten kawałek powinien być podręcznikowym przykładem dla innych zespołów jak stworzyć płytowego ''killera''. Moc wpisana w genialny, choć typowy riff, refren który masz ochotę puścić paręnaście razy z rzędu i świetna solówka z tej wyższej półki - brawa dla gitarzystów (ogólnie za linię melodyczną utworu). Coś niesamowitego, chylę czoła. Tym sposobem jesteśmy już na półmetku płyty, ale to nie znaczy, że druga połowa będzie gorsza, trzyma praktycznie ten sam poziom, co można zauważyć już od kawałka który ją rozpoczyna - ''Power Through Fear''. Jest dosyć mroczniejszy od innych, jednak wcale nie gorszy o czym przekonamy się dzięki dobrej linii melodycznej oraz tradycyjnie udanej solówce i refrenie. Kolejny to najkrótszy na płycie singiel promujący ''Miasto Sępów'', czyli ''Nothing Left''. Kolejny przykład tego, że panowie wiedzą jak tworzyć zapadające w pamięć melodie, solówki i refreny. Ten z ''Nothing Left'' podśpiewywałem chyba przez cały tydzień. ''We Will Last Forever'' przywodzi na myśl stare pop-punkowe hity z refrenami ociekającymi młodzieńczym patosem. I tak właśnie jest, ale to nic złego. Na uwagę zasługuje szczególnie końcówka utworu - jest naprawdę bardzo ładna. Kolejny ''Illusions'', choć miły dla ucha, niczym się nie wyróżnia. Nie jest złym utworem, ale jakoś często do niego nie wracam. Przyszła kolej na jedyną balladę na ''CoV'', czyli ''Roads'', która muszę przyznać wypadła bardzo dobrze. Spokojniesza, z przejmującym refrenem i nezgorszym tesktem, ciekawie odstaje od reszty utworów. Tym sposobem doszliśmy do zamykacza płyty, znanego już z wcześniejszej EP'ki zespołu, a mowa tu o ''Bridges Will Burn''. Moim zdaniem jest w ogóle niepotrzebny. Nie o to chodzi, że mi się nie podoba, jest całkiem dobry, ale skoro pojawił się już na EP'ce to nie rozumiem czemu wsadzać go jeszcze na płytę. Może w charakterze zapychacza - w końcu jest najdłuższy na płycie, bo trwa lekko ponad 5 minut. Przecież ładniej wygląda, jeśli płyta trwa 45, a nie tylko 40 minut, jak większość w swoim gatunku. A może nie o to chodzi? Może panowie tak lubią ten kawałek, że bez niego by się nie obeszli tworząc ''Miasto Sępów''? Tak czy inaczej - dla mnie jest zupełnie niepotrzebny.

   Cóż mogę napisać w podsumowaniu, żeby już nie przedłużać? Może polecę starą śpiewką. Myślę, że debiut Rise to Remain to rzecz naprawdę godna uwagi i pozycja obowiązkowa dla fanów tego typu muzyki. Jeśli jeszcze nie miałeś okazji usłyszeć ''City of Vultures'' lub po prostu nie chciałeś tego robić, koniecznie musisz to zmienić, chociażby po to, żeby samemu wyrobić sobie opinię o muzyce stworzonej przez tych obiecujących debiutantów. Sądzę iż ich ''3 gorsze'' ze wstepu na pewno wniosły lekki powiew świeżości, który odkurzył zakurzoną półkę z napisem ''melodyjny metalcore'' i wróżę chłopakom dość spory sukces, niecierpliwie oczekując ich kolejnych dokonań. Polecam potrójnie!

Moja ocena : 8,5/10

czwartek, 13 października 2011

ANIME - Michiko & Hatchin (2008)

Liczba odcinków: 22
Czas trwania: 23 minuty (jeden epizod)

  Od czasu do czasu każdy nabiera chęci na próbę konfrontacji z tego typu serią, z "anime drogi" (skoro termin ten z powodzeniem stosuje się w słownictwie filmowym, dlaczego nie mielibyśmy używać go i na tym poletku?). Z historią wielkiej wędrówki, podczas której poznamy niezliczone zastępy bohaterów, sytuacji, miejsc, nastrojów, filozofii i czego tam tylko nasze łapczywe umysły zapragną. Miszmaszem zarówno na poziomie treściowym, jak i gatunkowym, niedającym się wrzucić do jakiejś szufladki. Niektórzy od lat podróżują (zbierze mi się za ten tytuł w takim kontekście) z mającym trwać o dzień dłużej niż świat "One Piece", inni sięgają wtedy po dzieła pana Watanabe: "Cowboy Bebop" lub "Samurai Champloo" - moje własne synonimy pojęcia "anime drogi" (choć być może słowo "poszukiwań" byłoby bardziej na miejscu?). I to właśnie do nich należy porównywać omawiane dzisiaj "Michiko & Hatchin", z nimi wrzucić na jeden ring. Od razu pragnę zaznaczyć, że anime wyjdzie z tego starcia bez całkowitego poniżenia i wybitych w pień zębów.

  Hana Morenos wychowywana jest przez rodzinę zastępczą, gdzie traktuje się ją bardziej jak prywatną sprzątaczkę i zabawkę do maltretowania niż równorzędnego członka rodziny. Marzy, rzecz wiadoma, o innym życiu. I to właśnie los brutalnie zrzuca na jej drogę - podczas typowego obiadku, w iście tarantinowskim stylu, do jej mieszkania "zawita" Michiko Malandro, ścigana przez policję w całym kraju uciekinierka z więzienia, która twierdzi, iż nie tylko znała uznanego za zmarłego ojca dziewczynki, ale i jest pewna, że on wciąż żyje, ma się dobrze i tylko czeka na poznanie własnej córki. Chcąc nie chcąc, Hana wyrusza z szaloną kobietą w wielką podróż, podczas której zrozumie, że nie zawsze szukamy właśnie tego, co chcemy odnaleźć.


  Brzmi jak promocyjne hasełko z odwrotu opakowania DVD, czyż nie? Niemniej taka jest prawda i to uświadamiamy sobie wraz z bohaterką przy seansie "Michiko & Hatchin". Przez dwadzieścia dwa epizody serii przemierzymy wzdłuż całą tę fikcyjnymi nićmi szytą Brazylię i zwiedzimy wiele miejsc, w których bynajmniej nie złotymi zgłoskami zapisał się Hiroshi Morenos, domniemany ojciec młodocianej bohaterki. Jego tajemnicza osoba (oraz dwójka szwarccharakterów) stanowi jedyną klamrę zróżnicowanych klimatycznie i gatunkowo odcinków, pozwalając twórcom na danie upustu wyobraźni i stworzenie wielu życiowych dramatów, w które wkroczą na chwilkę tytułowe dziewczyny. Nie będą to historie na wyraz głębokie (za taki uważam wyłącznie wątek główny) i niektórych wymęczą. Do takich osób zalicza się autor recenzji, któremu przebicie się przez kilka środkowych epizodów przyszło z pewnym problemem. Nagrodą za cierpliwość jest rewelacyjny i poruszający ostatni akt (pięć odcinków, skupionych już wyłącznie na postaciach pierwszoplanowych). Inni, wręcz przeciwnie, poczują się w tych krótkich historyjkach niczym fan poezji w nowym tomiku ukochanego artysty i będą je odpowiednio dozować, starając się wyciągnąć jak najwięcej emocji.

  W trakcie recenzji padło już nawiązanie do Quentina Tarantino. "Michiko & Hatchin" z twórczości niewyżytego Amerykanina czerpie pełnymi garściami. W anime absolutnie nierealne, mające głęboko w poważaniu wszelkie prawa fizyki sceny oraz świadomy własnego charakteru kicz przeplatają się z rozważaniami na odwieczne tematy człowieczeństwa i chwytającymi za serce widokówkami (zakończenie wątku Shinsuke powoduje dreszcze na karku), a cała ta przedziwna mikstura w ogóle nie odrzuca, ba!, zupełnie nie dziwi. Wisienką na torcie jest gorąca pseudo-Brazylia, w której rozgrywa się akcja serii - realia dla przeciętnego Europejczyka bardziej niecodzienne niż wszechświat z "Gwiezdnych wojen", festiwal cudaczności, biedy, bazarów i okrucieństwa. Na dłuższą metę nawet odpychające - nikt nie potrafiłby się pogodzić z mającymi tutaj miejsce wydarzeniami.

  Oprawa anime teoretycznie stoi na przyzwoitym poziomie. Intryguje głównie ścieżka dźwiękowa, której zadaniem jest podkreślanie opisywanej przed chwilą mieszaniny. Łatwo więc zgadnąć, że jest niesamowicie eklektyczna, nie bierze jeńców i nie straszne jej jakiekolwiek klimaty (audiofile na pewno znajdą tutaj coś dla siebie). Nie mogę niestety tego samego napisać o kresce (pogarszającą się wraz z akcją serii) i animacji (raz w porządku, raz syndrom "kija w tyłku"). Być może zabrakło funduszy?


    Z ocenieniem "Michiko & Hatchin" miałem ogromny problem. Anime, choć zbudowane na podobnych schematach, co jego duchowi poprzednicy spod ręki pana Watanabe, jest wyjątkowo oryginalne, wyróżnia się wykręconym jak świński ogonek światem przedstawionym, pięknymi krajobrazami i naturą wolno mówiącego mędrca ze Wschodu, jednak w pewnym momencie tak nietypowe danie może spowodować lekką niestrawność. U kogo? U osób, które oczekują zwartej historii, jakiejś intrygi lub po prostu chcą dać się porwać. I do pewnego momentu sam nie mogłem się z tym pogodzić, jednak - jak już wcześniej wspominałem - im dalej zajdziemy, tym bardziej zechcemy wytrzymać do końca, a ostatnie odcinki najpewniej oglądniemy jednym tchem. Wcześniejsze porównanie idealnie pasuje do podsumowania tej serii - jeżeli typowe anime jest jak proza, której nie potrafimy przerwać poznawać, tak "Michiko & Hatchin" to tom poezji, spokojne, wielowarstwowe dzieło nie dla wszystkich.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 10 października 2011

MUZYKA - Oranssi Pazuzu: Muukalainen Puhuu (2009)


1. Korppi (05:31)
2. Danjon Nolla (03:43)
3. Kangastus 1968 (04:00)
4. Suuri Pää Taivaasta (06:57)
5. Myöhempien Aikojen Pyhien Teatterin Rukoilijasirkka (03:41)
6.
Dub Kuolleen Porton Muistolle (08:12)
7. Muukalainen Puhuu (03:42)
8. Kerettiläinen Vuohi (08:49)

Całkowity czas: 44:35
Black metal to gatunek dość hermetyczny, w obrębie którego nieliczni próbują eksperymentować. Ta sztuka udaje się Finom z Oranssi Pazuzu. Ich jedyny jak dotąd album przepełniony jest muzyką jednocześnie chłodną i przestrzenną. Idealnie obrazuje to okładka, ukazująca kosmonautę na tle bezkresnej, zimnej pustki.
Finowie w mistrzowski sposób urozmaicają surowość black metalu nietypowymi brzmieniami gitar kojarzącymi się raczej z post- czy space-rockiem. Nie obca jest im również przestrzenna elektronika, która wędruje nieraz przekształcić się w psychodeliczne, zakręcone rejony. Już w pierwszym na płycie ”Korppi” słychać w tle organy hammonda, których ciepłe brzmienie kontrastuje z pełnymi chłodu dźwiękami generowanymi przez gitary oraz typowym dla black metalu krzykiem/wyciem/charkotem. W pewnym momencie brzmienie organów ustępuje miejsca przywodzącemu na myśl stare horrory thereminowi. Gitara rodem ze spaghetti-westernu wprowadza kolejny zupełnie nieoczekiwany zwrot akcji, szczególnie kiedy w tle pojawiają się zgrzyty rodem z rocka industrialnego.
Takie niespodzianki czekają nas w każdej kompozycji. Oranssi pazuzu potrafi zaskoczyć na przykład black metalową balladą, która od strony instrumentalnej mogłaby być ozdobą filmu noir (”Kangastus 1968”) czy pięknym post-rockowym dialogiem gitar i klawiszy (Dub Kuolleen Porton Muistolle). Każda kompozycja ma w sobie coś niespodziewanego, często żeby zauważyć te detale trzeba poświęcić albumowi co najmniej kilka przesłuchań.
Dodatkową atrakcją jest również fakt, że wszystkie teksty napisane są w języku fińskim, co z jednej strony wprowadza do muzyki zespołu jakąś ”egzotykę”, z drugiej strony uniemożliwia zrozumienie ich osobom, które tym językiem nie władają.
Muukalainen Puhuu to jedna z najlepszych pozycji z gatunku eksperymentalnego black metalu. Finom udaje się połączyć chłód i surowość typowe dla tej muzyki z zupełnie nieoczekiwanymi dźwiękami, które pozornie nie powinny pasować do tej odmiany ciężkiego grania. A jednak Oranssi Pazuzu są w stanie przygotować mieszankę, która uzależnia i hipnotyzuje.
Ocena: 10/10

czwartek, 6 października 2011

MUZYKA - Pain of Salvation: Road Salt Two (2011)

 1. Road Salt Theme (0:45)
2. Softly She Cries (4:15)
3. Conditioned (4:15)
4. Healing Now (4:29)
5. To the Shoreline (3:03)
6. Eleven (6:55)
7. 1979 (2:53)
8. The Deeper Cut (6:10)
9. Mortar Grind (5:46)
10. Through the Distance (2:56)
11. The Physics of Gridlock (8:43)
12. End Credits (3:25)

Całkowity czas: 53:35

Ależ ciągnęła się ta cała historia z dylogią "Road Salt". Najpierw fani Pain of Salvation dostali wydawnictwo EP ("Linoleum"), mającego stanowić mały przedsmak pierwszego podwójnego albumu Szwedów, który kilka miesięcy później zaliczył wielkie przepołowienie. "Road Salt One" zamieszał na wszystkich forach, jednych w sobie rozkochał, drugich przyprawił o niestrawność. Jego kontynuacja miała wyjść zaledwie kilka miesięcy później, ale "ktoś tam" się rozmyślił i niemal półtora roku przyszło nam czekać na "czarny album", alternatywnie zatytułowany "Ebony". Przygoda z tym wcieleniem ekipy Daniela Gildenlöwa (znöwu...) trwała, jak by nie patrzeć, grubo ponad trzy lata. Zanim zespół, zgodnie ze swoim zwyczajem, odejdzie w zupełnie inny świat i po raz enty wywoła dziesiątki kłótni, przyjdzie nam posłuchać... no właśnie, czego? Pierwszego w historii bandu odcinania kuponów czy kolejnego emocjonującego tworu Gildenlöwskiej fantazji?

"Road Salt Two" jest kontynuacją nie tylko wątków fabularnych poprzednika (nie odważę się ich publicznie interpretować, historia jest pocięta, wielowarstwowa i ciężka do ogarnięcia, niemniej opowiada o miłości. A przynajmniej ciemnej, patologicznej stronie tego uczucia), ale i charakterystycznego brzmienia "lat siedemdziesiątych na sterydach". O wiele mniej jednak tutaj blues rocka i humorystycznych elementów (następcy "Sleeping Under the Stars" nie uświadczymy, chlip*), całej tej karuzeli gatunków i stylistycznych mikstur. Chłopaki stawiają na większą spójność materiału. Taką zapewniają psychodeliczne klawisze (które de facto przywodzą na myśl czarno-białe filmy o inwazji kosmitów w kartonowych stateczkach) podkreślające te mocniejsze kompozycje ("Softly She Cries", "Eleven", "Conditioned", znane z EPki "Mortar Grind") oraz piękne partie pianina w powracających z ogromnym hukiem "bólozbawiennych" balladach. "Through the Distance" i "1979" spokojnie mogłyby rywalizować z łamaczami romantycznych serduszek z "Remedy Lane". Fani głosu Daniela mogą w oczekiwaniu na paczkę już szykować chusteczki! Prawy sierpowy w Twoją szczękę wymierzy z pewnością przepełniony folkowym szaleństwem "Healing Now" oraz francuskie zakończenie "The Physics of Gridlock" (paniom, co ciekawe, nie przypada szczególnie do gustu). Ciekawym pomysłem okazało się także zastosowanie orkiestralnych klamer, pozwalających uwierzyć, że poznajemy naprawdę poważną historię.

Daniel Gildenlöw! Ktöś myślał, że pozostawimy tylko jedno zdanie na temat najbardziej niezwykłego głösu współczesnej muzyki progresywnej? Wydaje mi się, że ulubieniec damskiej części publiczności nie zdobywa już iście himalajskich szczytów, co było bodaj największym plusem poprzedniego krążka. Niemniej wciąż chwyta słuchacza za baczki i szarpie nimi we wszystkie strony: rewelacyjny krzyk w "Mortar Grind", psychodeliczny śpiew w wyciszeniu "Softly She Cries", wysokie niczym nasza krajowa stopa bezrobocia tonacja "Healing Now" lub "Eleven", to wszystko "robi" aż miło. Aż chciałoby się, żeby ten człowiek był choć w połowie tak pracowity jak Steven Wilson!

"Road Salt Two" poznawałem z olbrzymią przyjemnością (być może opinia fana poprzedniego krążka nie będzie wystarczająco obiektywna, ale z drugiej strony... czy należy łączyć słowa "recenzja" i "obiektywizm"?). Każde następne przesłuchanie pozwalało mi pozbyć się kolejnych garści wątpliwości i błędnego uprzedzenia do albumu, wywołanego tymi wszystkimi zagmatwaniami w temacie daty premiery. Za którymś razem utworzyłem usta, złapałem się za głowę, wyrwałem jedną z ostatnich kępek włosów, zrobiłem fikołka do tyłu i zrozumiałem, że lubię wszystkie utwory. Tak po prostu. Albumu szybko nie odstawię na półkę, będzie jeszcze długo gościł w paszczy mojego domowego audiopotwora. Czego życzę także Tobie, drogi Czytelniku!

Głośni? Jak zawsze!
Szaleni? Ktoś śmiał wątpić?
Intrygujący? Niczym serial "Zagubieni"!
Kontrowersyjni? Nieco mniej.
Odkrywczy? Tym razem z pewnością nie.
Ale i tak uzależniający jak LSD

Ocena: 8/10

* Album do kupienia jest także w wersji wydłużonej o dwie kompozycje: "Of Salt" i "Break Darling Break", który to przecież tytuł nawiązuje do tekstu "Sleeping Under the Stars" - jest zatem nadzieja! Za kilka dni mam nadzieję się o tym przekonać. Bonusy według Pain of Salvation są zawsze równie pyszne jak danie główne, więc jeżeli wciąż nie kupiłeś albumu, przemyśl dopłacenie tych kilku złotych za dodatkową porcję emocji. Nie będziesz żałować.