piątek, 20 maja 2011

MUZYKA - Boris: Heavy Rocks (2011)


 1. Riot Sugar (3:55)
2. Leak -Truth,yesnoyesnoyes- (4:09)
3. GALAXIANS (4:09)
4. Jackson Head (2:48)
5. Missing Pieces (12:21)
6.
Key (1:43)
7. Window Shopping (3:54)
8. Tu, la la (4:13)
9. Aileron (12:34)
10. Czechoslovakia (1:32)

Całkowity czas: 51:18

  Wydawnicza aktywność Boris w tym roku jest imponująca. Po niezbyt udanej "New Album" i zdecydowanie lepszej, chociaż nie idealnej "Attention Please", pora przyjrzeć się ostatniej – jak dotąd – propozycji zespołu przewidzianej na ten rock – "Heavy Rocks". Tytuł wydaje się dziwnie znajomy – nie bez powodu. Dokładnie tak samo nazywała się płyta wydana w roku 2002. A jednak tegoroczna "Heavy Rocks" to nie reedycja, ale (prawie) nowa porcja muzyki.

  Początek płyty, jak wskazuje tytuł, jest bardzo rockowy - "Riot Sugar" poraża mocą gitar, "Leak -Truth, yesnoyesnoyes" po spokojnej, przebojowej zwrotce nagle atakuje hałaśliwą, gitarową solówką. W "Galaxians Boris" brzmi niemal punkowo – szybkość, agresja, prostota, garażowe brzmienie. Gwałtowna zmiana nastroju zachodzi w "Missing Pieces", który zaczyna się jak typowa ballada – spokojne gitarowe akordy, subtelny śpiew, delikatne, elektroniczne tło. Nieoczekiwanie kompozycję spowijają przestrojone, brudne dźwięki i szumiąca elektronika. Finał kompozycji jest jednak jak najbardziej rockowy, monumentalny, niemal stadionowy z dominującą rolą gitary. "Key" to powolny, jazgotliwy post-metal. "Window Shopping" stanowi zaś powrót do rockowego pędu z potężną gitarą i galopującymi bębnami. "Czechoslovakia" trwa zaledwie półtorej minuty, można ją nazwać ”rockowym obliczem Boris w pigułce”.

Na "Heavy Rocks" zespół ponownie umieścił bardziej rockowe wersje kompozycji z dwóch pozostałych albumów wydanych w tym roku. Tym razem mamy do czynienia z punk-rockową wersją "Jackson Head" oraz po prostu cięższą w stosunku do oryginału "Tu, La La". "Aileron" to – mimo tytułu - coś zupełnie innego niż instrumentalna miniatura umieszczona na "Attention Please". Powolna, ciężka i głośna kompozycja, mająca więcej wspólnego z doom- lub sludge-metalem, która jednak jest niezwykle, jak na taki rodzaj muzyki, przestrzenna.

Heavy Rocks to udane wydawnictwo; w przeciwieństwie do dwóch pozostałych wydanych w tym roku nie można muzyce zarzucić nierówności, nawet utwory, znane z poprzednich albumów, zostały brzmieniowo wkomponowane w rockowo brzmiącą całość. Mimo wszystko mam wrażenie, że daleko mu do identycznie zatytułowanej pozycji z roku 2002.

Ocena: 8/10

MUZYKA - L.Stadt: EL.P (2010)

1. Death of a Surfer Girl (2:38)
2. Fashion Freak (2:52)
3. Smooth (3:22)
4. Ciggies (2:45)
5. Charmin / Lola (3:07)
6. Puppet's Song No. 1 (3:15)
7. Mumms Attack (2:09)
8. Sun (3:32)
9. Jeff (4:15)

Całkowity czas: 28:05

  Za oknem niemal trzydzieści stopni Celsjusza! Duchota, patelnia, mikrofala, piekarnik - jakkolwiek kolokwialnie tego nie ujmiemy, rozpoczyna się lato. Człowiekowi za dnia nie chce się słuchać progresywnych suit, rozciągniętych do granic możliwości w czasie, meganastrojowych kompozycji. Pozostają one na nocne szaleństwa ze słuchawkami. Gdy zaś niebo przemierza na swoim błyszczącym rydwanie Helios, przychodzi ochota na coś... niezobowiązującego. Coś na wzór drugiego albumu naszych rodaków z L.Stadt.

  "EL.P" to pełen szaleństwa kolaż najróżniejszych klimatów w słonecznej, surferskiej otoczce. Poczynając od "plastikowego" w duchu lat 80 brzmienia "Death of a Surfer Girl", szarpanych riffów "Smooth", kowbojskiego "Charmin / Lola", poprzez narkotykowe uniesienie w "Sun" i humorystyczne chórki w tle "Ciggies", a kończąc na pastiszowym "Mumms Attack", w którym usłyszymy sample ze starych horrorów, kabaretową wstawkę na pianinie i dziecięce chórki. Ot, takie "róbta co chceta", laboratorium niewyżytych muzyków, z którego - o dziwo - powstał naprawdę spójny album, spięty umowną, luzacką klamrą tematyczną. W rezultacie brzmi to dokładnie tak, jak mogłoby ostatnie Gorillaz, gdyby Damon Albarn umiał zachować pierwotny dystans do swojego "rysunkowego" projektu. Nawet głos Łukasza Lacha brzmi wyjątkowo podobnie do frontmana Blur. Długość płyty, którą normalnie bym skrytykował, porównując ad exemplum do najnowszej EPki Riverside, okazuje się idealna. Album skończy się kilka minut przed pierwszym skojarzeniem z jakimkolwiek synonimem słowa "nuda" i bardzo szybko powróci do odtwarzacza.

  "EL.P" kupiłem w ciemno, zachęcony pozytywną recenzją w naszym największym czasopiśmie muzycznym i równowartości dwóch, spędzonych w sposób "studencko-piątkowy" godzin nie żałuję. Choć serca nie podbiło, słucha się tego z niemalejącą przyjemnością. Idealny wybór na czerwcowe popołudnia.

Ocena: 7,5/10

czwartek, 19 maja 2011

MUZYKA -Soap&Skin: Lovetune for Vacuum (2009)

1. Sleep (2:44)
2. Cry Wolf (3:48)
3. Thanatos (2:34)
4. Extinguish Me (2:38)
5. Turbine Womb (3:46)
6. Cynthia (2:57)
7. Fall Foliage (2:44)
8. Spiracle (2:50)
9. Mr. Gaunt Pt. 1000 (2:27)
10. Marche Funebre (2:59)
11. The Sun (3:14)
12. DDMMYYYY (3:38)
13. Brother of Sleep (5:25)

Całkowity czas: 41:54

  "Lovetunes for Vacuum” jest prezentem z pewnej wyprawy na wieś. Prezentem od mojej najlepszej przyjaciółki. Prezentem, którym zachłysnęłam się od pierwszego usłyszenia. Do tamtego momentu wszystko, co mroczne w muzyce kojarzyło mi się z cierpiętną pokazówką, stylizacją i, ogólnie, czymś sztucznym. Ta płyta jednak udowodniła mi, że smutek, choroba, samotność i cierpienie mogą być ukazane w sposób szczery, nieprzerysowany, prosty i głęboki jednocześnie. Po dłuższym zastanowieniu się przyznam, że nie znam czegoś, co bardziej chwyta mnie za serce. W smutnym tego słowa znaczeniu. I mimo, że znajdują się na płycie dodające nadziei na lepsze kawałki ("Extinguish Me”), to są nieliczne i służą tylko temu, żeby słuchacz nie popadł po wysłuchaniu płyty w głęboką, psychodeliczną depresję. Jednak piękne są te smęty. Piękne tą swoją zszarzałą, ciemną cudownością.

  Inicjatorką i wykonawczynią projektu jest Anja Franziska Plaschg, panienka pochodząca z Austrii, swoisty, muzyczny geniusz. Zaczęła na fortepianie grać w wieku lat sześciu, dołączyła do duetu skrzypce mając lat czternaście, a pierwszą (i niestety jedyną jak do tej pory), opisywaną przeze mnie płytę nagrała jako piękna dziewiętnastka. W stworzonych przez nią kawałkach dominują fortepian i gdzieniegdzie dodawane skrzypce. Wokal jest bardzo złożony. Ponakładane na siebie głosy tworzą iście psychodeliczne wrażenie.Całkiem często dochodzi do głosu mroczna, dudniąca elektronika. Do tego jeszcze wywodzące się aż z trzewi krzyki, płacz dziecka, odgłosy robienia zdjęć i inne dziwne dźwięki. Dlatego też uprzedzam, że przesłuchanie płyty nocą przez niedoświadczonego słuchacza, grozi bezsennością. ;)

  Na płycie nic nie jest takie, jak się wydaje. Nawet najjaśniejszy tytuł, "The Sun”, wiąże się z jednym z (o ironio!) najmroczniejszych kawałków. "Which face is myself?” – zastanawia się wokalistka nad tym i wieloma innymi pytaniami -wynikłymi z cudownych, głębokich tekstów- oczywiście, pozostającymi bez odpowiedzi. Ukazuje się w nich przegniły świat, wszelkie ludzkie choroby, niemożność poradzenia sobie z własnym życiem, potwory powstające w zakamarkach ludzkiej świadomości ("No, don't follow him! Swallow him.”). Ale przede wszystkim, przejmująca do szpiku kości samotność. Samotność, która w końcu powoduje wypowiedzenie zawierającego w sobie błagalną prośbę twierdzenia: "I dream of what I call love”.

  Szczególnie godnymi polecenia kawałkami są "Thanatos” – ze względu na tekst puentujący w zasadzie całą płytę, "Turbine Womb” – z powodu niezwykłego ładunku znajdujących się w nim emocji, niepopartych tekstem, a tylko czystą muzyką, "Spiracle” -  manifest kontrastu między młodością a dorosłą codziennością, choroby ducha i wołań o pomoc oraz "Marche Funebre”, kawałek okraszony niezwykle mrocznym, jak mówi sam tytuł, żałobnym, marszowym rytmem.

  Cóż mogę jeszcze dodać? Płytę polecam każdemu, zdrowemu i najlepiej optymistycznie patrzącemu na świat człowiekowi (bo, jak wspominałam wyżej, innym może zaszkodzić). To istna pożywka dla konesera, godna kilkunastokrotnego wysłuchania ze względu na znajdujące się w niej tysiące muzycznych „smaczków”. Tak więc miłego słuchania, a na koniec puenta:
"Ages of delirium curse of my oblivion”.

Ocena: 10/10

MUZYKA - Boris: Attention Please (2011)

1. Attention Please (5:12)
2. Hope (3:26)
3. Party Boy (3:50)
4. See You Next Week (3:56)
5. Tokyo Wonder Land (5:42)
6. You (6:13)
7. Aileron (2:01)
8. Les Paul Custom ‘86 (2:09)
9. Spoon (4:16)
10. Hand in Hand (4:30)

  Po średnio udanym, potwornie nierównym "New Album", nie oczekiwałem wiele sięgając po "Attention Please". Nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać – kontynuacji poprzedniego wydawnictwa czy może zupełnego skoku w bok?

  Otwierający album utwór tytułowy brzmi niesamowicie. Pulsująca elektronika jest tłem dla spokojnego, delikatnego śpiewu. Urozmaicenie stanowią pojawiające się w połowie gitary i – prawdopodobnie – instrumenty etniczne. "See You Next Week" to senna, hipnotyczna kompozycja o niezwykłej, niepokojącej atmosferze. "Tokyo Wonder Land" to mój faworyt na płycie - głośne, industrialno-noise’owe szaleństwo z hipnotyzującym kobiecym śpiewem. "You" zaczyna się spokojnym, przypominającym mantrę śpiewem, aby w połowie przekształcić się w dźwiękowy brud spod znaku muzyki drone czy noise. Przemyślany, zagrany z gracją instrumentalny "Aileron" to równowaga dla nieprzystępnych dźwięków, które grały główną rolę jeszcze przed chwilą. "Hand in Hand" jest muzycznym pejzażem mającym w sobie pewne elementy muzyki etnicznej wplecione w ambientowo-drone’owe tło z powolną, ilustracyjną partią gitary. 

  Celowo pominąłem w powyższym opisie "Hope", "Party Boy", "Les Paul Custom ’86" oraz "Spoon". To po prostu inne, bardziej rockowe wersje identycznie zatytułowanych kompozycji z "New Album". Musze przyznać, że w nowych aranżacjach wypadają ciekawiej, chociaż wciąż potrafią być irytujące.

  Bardzo trudno mi oceniać "Attention Please". Jest to płyta o wiele lepsza od wydanej niedawno poprzedniczki, pełna interesujących, wciągających, wręcz hipnotycznych utworów. Zupełnie nie rozumiem jednak upchnięcia tu na siłę aż czterech kompozycji z "New Album", które w żaden sposób nie pasują do reszty, a jedynie przeszkadzają skupić się na udanej całości.

Ocena: 7/10 (byłoby wyżej, gdyby nie wspomniane ”dodatki”)

poniedziałek, 16 maja 2011

MUZYKA - Riverside: Memories In My Head (2011)

1. Goodbye Sweet Innocence (10:40)
2. Living in the Past (11:58)
3. Forgotten Land (9:57)

Całkowity czas: 32:35

  "Przeklęty bądź zegarze, w którym czas nie może być cofniony..."

  To nie tak, że wskazówki w naszych zegarach zbudowane są z twardszego od tytanu tworzywa, czegoś tak wielce wyjątkowego, że nie w naszej mocy byłoby je móc poruszyć. Wręcz przeciwnie - możemy to zrobić, i to z taką łatwością, z jaką przychodzi nam położyć się wieczorem przed telewizorem i bezmyślnie zmieniać kanały z dziwacznym przekonaniem, że dwadzieścia sekund wystarczy, aby pojawiło się na nich cokolwiek wartego uwagi. Wiemy jednak, że oszukać moglibyśmy wtedy wyłącznie samych siebie, a czas, w pełni swojej zadziorności, zupełnie nielitościwie, pędziłby dalej na złamanie karku. I niczym bezczelny motorniczy w miejskiej komunikacji zostawiłby nas za sobą. Z setkami wspomnień w głowie, tysiącami widm emocji, smutkiem lub radością; zostawiłby nas na niechybne zapomnienie. Jedyne zatem, co możemy robić, to biec za nim. A wspominać i przeżywać, jakkolwiek boleśnie to nie zabrzmi, powinniśmy wyłącznie w biegu.
  A jednak kim byłby człowiek, gdyby uparcie nie stanął czasem, na złość wszystkiemu w miejscu i nie cofnąłby na kilka krótkich chwil (skoro czasu nie będzie mógł nigdy) chociaż własnych myśli..?

  Pamiętasz, drogi Czytelniku, kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z muzyką Riverside? Bo ja nie tak dawno temu, w lecie 2008 roku. Mimo to, czuję się niczym zatwardziały, zdziadziały fan - zespół widziałem dwukrotnie na żywo, na półeczce posiadam pełną dyskografię, dwie pozycje podpisane nawet przez wszystkich członków grupy, na pamięć znam każdą solówkę z "Second Life Symdrome". Jakże więc radosny jest fakt, że oprócz polskiej trasy w najbliższym czasie, zespół przygotował dla swoich słuchaczy jeszcze jedną niespodziankę z okazji dziesięciolecia działalności. Wydawnictwo "Memories In My Head" to półgodzinna EPka z całkowicie premierowym materiałem, którą nabyć można - przynajmniej obecnie - tylko na występach chłopaków. "A warto?" - spytał niewierny Tomasz.

  Oczywiście, do diaska! Trzy utwory, jakich przyjdzie nam posłuchać na "Memories In My Head", odchodzą od szalonego światka "ADHD", ale nie biegną niczym wystraszony berbeć w ramiona matczynej trylogii "Reality Dream" - udaje im się stworzyć własny charakter. Wielowątkowe, powolutku rozkręcające się, pozytywnie psychodeliczne i, od czasu do czasu, pachnące najlepszymi krążkami Pink Floyd. Piotrek Grudziński z rzadka atakuje nas soczystymi riffami, ustępując miejsca Michałowi Łapajowi, który rozdaje większość kart potężnymi falami klawiszy. Wszystko tutaj jest bardziej "prog", w klasycznym tego słowa rozumowaniu. Oczywiście, zdarzy się popuścić hamulce, na przykład w moim ulubionym "Living in the Past" z porkowymi riffami w środku, ale częściej przyjdzie słuchaczowi rozpływać się w fotelu przy ciepłym śpiewie i przyjemnie plumkającym basie Mariusza Dudy, staromodnych klawiszach i oszczędnej grze Piotrka Kozieradzkiego.

  Dziesięciolecie to ważny moment w każdym związku (a zwłaszcza związku czterech dojrzałych facetów!) i okazja do odrobiny refleksji nad wszystkim, co udało się zrobić i zrobić jeszcze można. Nie dziwią zatem teksty dotykające tematów przemijania, wspomnień i toposu minionych czasów. Wpasowują się idealnie w nastrój kompozycji, pozwalają na pół godziny odlecieć od otaczającej nas rzeczywistości.

  Kurczę, łapię się na tym, że "Memories In My Head" nie potrafię postrzegać jako małej przystawki, bonusiku, "zwykłej" EPki. O wiele przyjemniej mi myśleć, że to zupełnie nowe, pełnoprawne wydawnictwo mojego ulubionego polskiego zespołu, o własnym "ja". A poziom trzech kompozycji, wylewający się z głośników nastrój, spójna tematyka i rewelacyjna okładka pozwalają mi żyć w tym słodkim złudzeniu. Nie będzie, powiadam, lepszej pamiątki z koncertu niż ten bąbel, podpisany przez wszystkich członków grupy!

 Ocena: 8/10

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - In Flames - Whoracle (1997)

1. Jotun (3:54)
2. Food for the Gods (4:18)
3. Gyroscope (3:26)
4. Dialogue with the Stars (3:02)
5. The Hive (4:04)
6. Jester Script Transfigured (5:45)
7. Morphing into Primal (3:04)
8. Worlds Within the Margin (5:07)
9. Episode 666 (3:44)
10. Everything Counts (3:19)
11. Whoracle (2:43)

Całkowity czas : 42:26

   Dzisiaj przychodzi mi zakończyć nasz pierwszy cykl jakimi były (w sumie to jeszcze są) ''Wieczory nordyckie''. Meta naszej podróży znajduje się w Szwecji (a dokładniej w Goteborgu), którą właściwie można nazwać kolebką dawnych ludów Północy. Myślę również, że Szwedom należy się coś na otarcie łez po wczorajszej porażce w walce o mistrzostwo świata w hokeju z Finlandią (a dostali mocne bęcki). Stąd moja dzisiejsza recenzja ich muzycznej chluby narodowej, jaką jest zespół In Flames.

   Z ''Płomieniami'' zetknąłem się już w połowie gimnazjum, ale prawdę mówiąc, wtedy jeszcze twórczość zespołu do mnie nie przemówiła. Jednak przyszedł czas, kiedy posłuchałem krążka ''Colony'', który ''otworzył'' mi uszy do dalszego zagłębiania się w ich dorobek muzyczny. Pamiętam jak dziś uczucie ''olśnienia'', jakiego doznałem po zapoznaniu się z nieziemskim ''Claymanem''. Potem zespół odświeżyłem sobie kilkakrotnie w liceum, np. z okazji wielokrotnych odsłuchań ''Come Clarity'' i późniejszego ''A Sense of Purpose'', jednak muszę przyznać, że całej dyskografii zespołu nie słyszałem nigdy. Jednak nie jest to dla mnie aż tak wstydliwe jak fakt, że aż do niedawna był mi kompletnie nieznany ''Zielony album'' Szwedów, a mowa tu o ''Whoracle'', który przecież jest uważany za jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy. Pozwoliłem sobie na trochę przydługi wstęp, jednak czułem się zobowiązany patrząc na rangę In Flames w moim muzycznym wychowaniu.

  ''Whoracle'' to ponad czterdzieści dwie minuty kolejnego muzycznego ''olśnienia'', jakie serwuje nam zespół. Jeśli kochałeś ''Claymana'', a nie znasz (niestety) jeszcze ''Zielonego albumu'', to pokochasz go równie mocno lub nawet bardziej niż tego pierwszego. Jest tu wszystko, a być może nawet więcej niż na ''Claymanie''. ''Jotun'' to chyba jeden z najlepszych otwieraczy - riff chwyta za gardło, melodyka powoduje machanie głową, a dynamika każe nam wręcz ''biec'' za utworem. Ale to dopiero początek. Kawałki takie jak ''Food for the Gods'' czy ''The Hive'' pozwalają nam poczuć In Flames ''pełną piersią'' - od szarżujących riffów po przepiękne solówki (szczególnie w ''The Hive'' - o mamusiu...), co w tej generacji In Flames jest wręcz niesamowite. I chyba właśnie do tej generacji najlepiej pasuje określenie ''melodic death metal'' z mocnym akcentem na ''melodic'', którego ta płyta jest wręcz idealną definicją. Skoro już o riffach mowa, to zdaniem Bartka możemy spotkać tu nawet ''leśny'' riff, który dominuje przez całe ''Morphing into Primal'', co jednak znaczy li tylko tyle, że jest świetny. Mamy także dwa muzyczne kolosy jakimi są ''Jester Script Transfigured'' i ''Worlds Within the Margin''. Pierwszy z nich cechuje się pięknem lekkich partii gitar, drugi zaś znów poraża nas riffem, a przedłużająca się solówka przechodzi w genialny most. Jest też dobrze nadający się na singiel ''Everything Counts'' z chwytliwym refrenem i niezgorszą solóweczką. Nie mógłbym także zapomnieć o dwóch instrumentalnych kompozycjach. Pierwszy, ''Dialogue with the Stars'', to prawdziwe sięgnięcie nieba poprzez ciekawe mieszanie mocnych i lekkich partii gitar. Motyw w środku kawałka jest jednym z moich ulubionych na całym albumie. Druga instrumentalka to utwór tytułowy, który idealnie sprawdza się w roli ''wyciszacza'' jako ostatnia kompozycja płyty. Na koniec wytoczę najcięższą z najcięższych artylerii, a mowa tu o kawałkach ''Episode 666'' i ''Gyroscope''. O pierwszym napiszę tylko tyle, że jest często uważany za najlepszy w historii zespołu, a dlaczego, to już musicie przekonać się sami. ''Gyroscope'' to mój faworyt (już widzę te miny zagorzałych fanów albumu). Dla mnie ten kawałek to absolutne mistrzostwo, a jego riff na pewno będzie w kółko chodził mi po głowie przez najbliższe kilka tygodni. O ile mi się nie przeje :)

  I na tym kończy się ''Whoracle''. ''Jak to?! Już koniec?! Ja chcę jeszcze raz!.'' I znów... I znów... Nie wiem, czy jest to najlepszy album In Flames, czy trochę słabszy od ''Claymana'', czy ciut lepszy. Pewnie szybko tego nie rozstrzygnę ba!, może nigdy. Osobiście ''Zielony album'' oceniam na potężne 9,5, jednak kiedy patrzę na jego wkład w rozwój gatunku to ocena może być tylko jedna.

Moja ocena : 10/10

niedziela, 15 maja 2011

MUZYKA - Deftones: Diamond Eyes (2010)

1. Diamond Eyes (3:08)
2. Royal (3:32)
3. CMND/CTRL (2:25)
4. You've Seen the Butcher (3:31)
5. Beauty School (4:47)
6. Prince (3:36)
7. Rocket Skates (4:47)
8. Sextape (4:01)
9. Risk (3:38)
10. 976–EVIL (4:32)
11. This Place Is Death (3:48)

Całkowity czas: 41:23

  O istnieniu Deftones wiedziałem od dawna, chciałoby się powiedzieć – od zawsze, jednak nigdy nie byłem jego fanem. Znałem kilka utworów, które nawet mi się podobały, jednak nigdy nie na tyle, żebym zechciał zgłębić ich twórczość. A jednak bez wyraźnej przyczyny (a może to ta hipnotyzująca okładka?) przy okazji premiery ich najnowszego albumu, Diamond Eyes, postanowiłem przesłuchać go w całości. Od razu zacząłem żałować, że z pełniejszym poznaniem muzyki proponowanej przez zespół zwlekałem tak długo. 

  Dawno nie dane mi było usłyszeć tak doskonałego połączenia ciężkich gitar, czystego głosu i sennej, odrealnionej atmosfery, czego przykładem jest już otwierający utwór tytułowy. Ciężki początek w mgnieniu oka zmienia się w spokojną, pełną przestrzeni i ubarwioną hipnotycznym śpiewem balladę. Pod koniec jednak wraca początkowy ciężar, co stanowi niemal niewyczuwalne przejście do "Royal" z pełnym pasji śpiewem Chino Moreno i nieco skomplikowaną, a jednocześnie przemyślaną w najdrobniejszych szczegółach grą reszty zespołu. Wszystkie kompozycje są z jednej bardzo charakterystyczne, zapadają w pamięć niemal od razu, a jednocześnie bardzo trudno opisać każdą z osobna. "Diamond Eyes" to album przemyślany i jednolity, dzięki czemu miałem wrażenie słuchania raczej jednej, wieloczęściowej kompozycji opowiadającej spójną historię niż zbioru piosenek. Mimo tego, "Diamond Eyes" to płyta bardzo różnorodna, czasami można niemal zanurzyć się w sennej atmosferze stworzonej przez zespół (jak na przykład w utworze tytułowym, "Beauty School" czy "Sextape"). Innym razem Deftones świadomie wyrywają słuchacza z tego ”transu” przy pomocy potężnych, głównie gitarowych dźwięków ("CMND/CTRL", "You’ve Seen the Butcher", "Rocket Skates").

  Zupełnie nie rozumiem przypisania Deftones do sceny nu-metalowej, zresztą połowa umieszczonych na niej zespołów nie ma ze sobą nic wspólnego, bo co łączy na przykład System of a Down, Korn i Deftones (poza używanymi instrumentami)? Niezależnie od reprezentowanego gatunku, "Diamond Eyes" to jeden z najciekawszych albumów, jakie ukazały się w roku 2010. Od jego wydania upłynęło już ponad dwanaście miesięcy, a jednak wciąż mam wrażenie, że nie poznałem go jeszcze w pełni.

Ocena: 10/10

sobota, 14 maja 2011

MUZYKA - Pendragon: Passion (2011)

1. Passion (5:27)
2. Empathy (11:20)
3. Feeding Frenzy (5:47)
4. This Green And Pleasant Land (15:13)
5. It's Just a Matter of Not Getting Caught (4:41)
6. Skara Brae (7:31)
7. Your Black Heart (6:46)

Całkowity czas: 54:45

  Zachłysnąłem się tym albumem. Słuchałem go bez przerwy: przy nauce, w drodze na uczelnię, w pociągu, biegając, stojąc w kilkumetrowych kolejkach z mrożonkami na obiad, zasypiając i budząc się. Wymęczyłem nim wszystkich znajomych, którzy chociaż trochę siedzą w "mojej" muzyce i - koniec końców - osobiście podziękowałem za niego Nickowi Barrettowi. Uznałem, że w takiej euforii nie powinienem pisać recenzji. Odczekałem kilka tygodni, zasłuchując się w albumach nieco prostszych (co nie znaczy od razu, że o wiele gorszych) i dwa czy trzy dni temu, czując, iż czas już nadszedł, dopuściłem do siebie "Passion" na nowo. Raz jeszcze poznałem najnowszą planetę w układzie słonecznym zespołu Pendragon. I tym razem mogę pisać z pełną odpowiedzialnością.

  Mylił się ten, kto uważał "Pure" za jednorazowy "wyskok" grupy w stronę mocniejszego brzmienia. Ucieszą się za to dziesiątki nowych fanów, skuszone świetnymi riffami, przeplatanymi z bagażem wieloletniego doświadczenia w budowaniu progresywnych pejzaży (odpuszczę sobie budzący oburzenie przedrostek "neo", chociaż pasuje on wyjątkowo do starszych albumów Brytyjczyków). "Passion" to konsekwentne podążanie wybraną na tamtym krążku ścieżką i dalszy rozwój metalowych ciągotek Barretta. Aż słychać, że sympatyczny muzyk inspirował się ostatnimi dokonaniami Porcupine Tree (nie wymieniłbym tutaj, jak niektórzy, Dream Theater; jeszcze nie) - gitarowe szaleństwo w niemal identyczny sposób wzmacniane jest świetnymi partiami syntezatorów; podobnie "rozkręcają się" dłuższe kompozycje, aby w finale wybuchnąć setką barw.

  Ale nie znaczy to, że Pendragon utracił swój charakter. To wciąż nacechowana wieloma emocjami, wielowątkowa podróż. Teksty na "Passion" dotyczą (nie domyślisz się, drogi Czytelniku) pasji, empatii i poświęcenia, ale nie zachowują utopijnego wyobrażenia na temat tych psychologicznych fenomenów. Mówi się tutaj o przykrych skutkach niewłaściwego skierowania wszystkich uczuć, które pod tę "pasję" podpiąć można. I naprawdę czuć to w prezentowanej nam muzyce! Poczynając od bliźniaczych, pierwotnie połączonych ze sobą "Passion" i "Empathy", w których usłyszymy rewelacyjne "riffowiska" (co ciekawe, Barretowi zdarzy się w ich trakcie zagrowlować! A zawsze wydawało mi się, że zasięg jego głosu ma ogromne limity), klasyczne sola, rap (sic!), przepiękną Nolanowską partię na pianinie i orkiestralne zwieńczenie; poprzez najbardziej agresywny w historii zespołu "Feeding Frenzy" (bas Petera Gee obróci w perzynę niejedne genitalia!), psychodeliczny "Skara Brae", a kończąc na pozostawiających bez słów "This Green And Pleasant Land" (rzecz wielka, o refrenie cudnym niczym piersi Scarlett Johansson) i wieńczącym album "Your Black Heart", który porzuca perkusję, riffy oraz wszelkie dźwiękowe niespodzianki i serwuje zakończenie na poziomie emocjonalnym "Edge of the World". I tylko "It's Just a Matter of Not Getting Caught" staje się przysłowiową kulą u nogi. Utwór przez większość czasu tak perfidnie stoi w miejscu, że wybudza słuchacza z transu. Szkoda.

  Załoga spisała się na medal. Barrett być może nie zadowoli fanów swoich kilkuminutowych solówek, których za wiele na "Passion" nie uświadczymy, ale zapewniam - każdy metalowy fragment albumu wybija w kosmos! Klawiszowe fale tsunami Clive'a Nolana już przy "Pure" zostały zepchnięte na dalszy plan, ale - bynajmniej w moich oczach - to dobra decyzja. O wiele przyjemniej słyszeć je w uczciwej syntezie z resztą instrumentów. Peter Gee zachwyca zwłaszcza w mocniejszych partiach, podczas gdy Scott Higham cały czas szaleje niczym wypuszczony na wolność przestępca, zmuszając starszych kolegów do wzmożonego wysiłku. I co zabawne, sprawa miała się identycznie na koncertach promujących album - perkusista emanował taką energią, jak gdyby właśnie urodził mu się pierworodny syn. Dzień w dzień, należy dodać, bowiem - wierząc komentarzom na forach - "mój" koncert nie był pod tym względem jakimś szczególnym wyjątkiem.

  Nie można nie zgodzić się z tezą, że Pendragon jest niczym wino - coraz lepsze z upływem lat. Jestem tym krążkiem oczarowany i uwierz mi, Czytelniku, że Ty również będziesz. Bezapelacyjnie pierwsza dziesiątka w grudniowym podsumowaniu albumów roku 2011.

Ocena: 9/10

MUZYKA - Strachy na Lachy: Dodekafonia (2010)

1. Chory na wszystko (3:58)
2. Nieuchwytni buziakowcy (4:13)
3. Twoje oczy lubią mnie (3:21)
4. Ostatki - nie widzisz stawki (3:45)
5. Cafe Sztok (4:35)
6. Dziewczyna o chłopięcych sutkach (6:11)
7. Ten wiatrak, ta łąka (5:47)
8. Spacer do Strefy Zero (4:01)
9. Żyję w kraju (4:42)
10. doDekafonia (5:36)
11. Radio Dalmacija (8:39)

Całkowity czas: 54:54

  Od razu muszę zaznaczyć, że nigdy nie przemawiała do mnie muzyka Pidżamy Porno. Wielu znajomych próbowało mnie do niej zachęcić, jednak nigdy nie byłem w stanie wytrzymać do końca żadnego z ich dokonań. Kilka lat temu przeczytałem o planach zakończenia działalności tegoż zespołu i powstaniu nowego – Strachy na Lachy.

  O każdym z poprzednich albumów grupy mógłbym napisać: kilka niezłych kawałków, reszta zupełnie do mnie nie trafia. W zimie zeszłego roku po wielu zapowiedziach i pozytywnych recenzjach najnowszego (przynajmniej wtedy) albumu Strachów, zdecydowałem się po raz kolejny i bez zbędnego entuzjazmu sprawdzić, czy wciąż nie jest to muzyka ”dla mnie”.

  Płyta okazała się bardzo miłym zaskoczeniem, chociaż nie jest zdecydowanie pozycją wybitną. Jej głównym grzechem jest nierówność, dlatego pozwolę sobie zacząć od jej dobrych stron. Sam początek jest bardzo obiecujący: "Chory na wszystko" to wzbogacony licznymi brzmieniami elektronicznymi bardzo ponury pejzaż. Może to być obraz Polski widzianej oczami kogoś zawiedzionego sytuacją w kraju, opis frustracji i depresji. Od strony tekstowej podobna atmosfera panuje w "Ten wiatrak ta łąka" – nastrojowej balladzie z główną rolą akordeonu. Bardziej beztrosko – zarówno pod względem muzycznym jak i tekstowym – robi się w "Twoje oczy lubią mnie" oraz "Spacerze do strefy zero". Momentami melodyjne, rwane partie gitar mogą przypominać The Clash. Powrót do kompozycji spokojniejszych następuje w "Dziewczyna o chłopięcych sutkach" (co za tytuł! - dop. Adam) z ciekawym brzmieniem elektroniki. Moim absolutnym faworytem jest piosenka tytułowa, która (moim zdaniem) jest najlepszą napisaną przez zespół. Wszystko jest tu na swoim miejscu – tekst, śpiew, gitary, zwolnienie w środku. Kończące album "Radio Dalmacija" brzmi jak wyraz zmęczenia i pożegnanie z dalszą karierą. Atrakcją dla osób pilnie śledzących rozwój zespołu są zniekształcone fragmenty różnych kompozycji z jego przeszłości stanowiące zamknięcie płyty.

  Teraz pora na ciemną stronę "Dodekafonii". "Nieuchwytni buziakowcy" to głupawa, przaśna pioseneczka wybełkotana przez Grabaża w sposób miejscami niemożliwy do zrozumienia. "Ostatki – nie widzisz stawki" to typowy zapychacz – jest nijaki, zupełnie nie zapada w pamięć. Podobnie można opisać singlowego przeciętniaka "Żyję w kraju". Cafe Sztok byłaby całkiem udaną balladą, w dodatku z dobrym tekstem, gdyby nie irytujący, zmanierowany śpiew.

  Mimo nierówności i całkiem dużej ilości irytujących lub nijakich zapychaczy uważam "Dodekafonię" za – jak dotąd – najlepsze dokonanie Strachów na Lachy. Mam nadzieję, że następny album (jeżeli oczywiście taki się pojawi – w końcu "Radio Dalmacija" to dość wyraźny sygnał zmęczenia) zachowa poziom tych najbardziej udanych kompozycji przy jednoczesnym ograniczeniu ilości tych słabych lub dogranych na siłę.

Ocena: 6/10

środa, 11 maja 2011

MUZYKA - Avenged Sevenfold: I'm Not Ready to Die (2011)

1. I'm Not Ready to Die (7:07) (do odsłuchania pod tekstem!)

  Nigdy nie ukrywam, że Avenged Sevenfold był moim ukochanym zespołem przez pierwszą połowę licealnej edukacji (przypadało to na okolice powstawania samozwańczego albumu, ostatniego za życia Jamesa Sullivana) i wciąż zajmuje niezwykle ważną część mojego muzycznego serduszka, choć te bije już w nieco innym rytmie. Zakochałem się w rewelacyjnym "Nightmare", ale - podobnie pewnie jak setki tysięcy fanów na świecie - bardzo obawiałem się, że umiejętności twórcze chłopaków, wskutek utracenia tak istotnego kompozytora, jakim był ich nieżyjący perkusista, mogą się bardzo pogorszyć. Obecnie, za sprawą singla wydanego z okazji premiery dodatku do najnowszego Call of Duty (sic! Tak dzisiaj promuje się zestaw mapek do rozgrywek sieciowych!), mam szanse swoje obawy zweryfikować i... spać spokojnie.

  "I'm Not Ready to Die" to rzecz zupełnie niepasująca do miana "singiel". Siedmiominutowa kompozycja, rozpoczynająca się elektronicznym wstępem a'la Muse, bogata w agresywne zwrotki (nie tak dalekie od "Nightmare"), szaleńcze solówki i growl (cieszy fakt, że Shadows nie stroni już tak od swojego, nota bene świetnego, krzyku), "łamiąca się" w pewnym momencie, pozostawiając słuchacza na chwilę z samym fortepianem i kończąca w iście metalcore'owym stylu. Drogi Czytelniku, wydaje mi się, że ten kawałek nadawałby się lepiej jako otwarcie zupełnie nowego albumu, a nie ścieżka dźwiękowa do wybijania żółtodziobów w trybie Capture the Flag.

  I skoro Avenged Sevenfold bez wyrzutów sumienia "wyrzuca" tak dobry utwór, nie wypada nam martwić się o przyszłość zespołu, którego popularność w ostatnim dziesięcioleciu przebiła tylko sama Metallica :)


MUZYKA - Marilyn Manson: The High End of Low (2009)

1. Devour (3:46)
2. Pretty as a Swastika (2:45)
3. Leave a Scar (3:55)
4. Four Rusted Horses (5:00)
5. Arma-Goddamn-Motherfuckin-Geddon (3:39)
6. Blank and White (4:27)
7. Running to the Edge of the World (6:26)
8. I Want to Kill You Like They Do in the Movies (9:02)
9. WOW (4:55)
10. Wight Spider (5:33)
11. Unkillable Monster (3:44)
12. We're from America (5:04)
13. I Have to Look Up Just to See Hell (4:12)
14. Into the Fire (5:15)
15. 15 (4:21)

Całkowity czas: 72:12

  Nie ukrywam, że ciężko jest mi pisać o wydawnictwie Marilyn Mansona, którego uważam za wielkiego artystę. Niestety ostatnio o wiele bardziej doceniam jego malarstwo niż muzykę. Na "The High End of Low" czekałem z wypiekami na twarzy. W końcu była zapowiadana jako powrót do doskonałego i dość popularnego ”tryptyku” ("Antichrist Superstar", "Mechanical Animals", "Holy Wood"). Niestety ukazała się płyta dość przeciętna.

  Po raz pierwszy w przypadku tego zespołu już pierwsze przesłuchanie nie było zbyt entuzjastyczne. Co prawda pierwsze cztery utwory nastrajają bardzo optymistycznie. Głośne, miejscami psychodeliczne "Devour", brzmiące jak wyznanie porzuconego szaleńca, "Pretty as a Swastika" – dźwiękowy powrót do przeszłości – przesterowana, brudna gitara, chrapliwy głos. Można więc powiedzieć, że w jakimś sensie to powrót do obrazoburczego "Antichrist Superstar". "Leave a Scar" to również krok wstecz, jednak nie aż tak duży. Ta kompozycja brzmi raczej jak odrzut z "Eat Me, Drink Me", a więc poprzedniczki opisywanej tu płyty. "Four Rusted Horses" to ponura ballada z dość ironicznym tekstem.

  Po takim wstępie można mieć bardzo wygórowane oczekiwanie co do reszty. I tu niestety następuje największy zawód. To, co następuje później to dość niskiej jakości próby powrotu do tego, z czym zespół był od zawsze kojarzony ("Arma-Goddamn-Motherfuckin-Geddon" czy "Blank and White"). W dalszej części albumu zdarzają się kompozycje bardziej udane (doskonała ballada "Running to the Edge of the World"; długi, duszny "I Want to Kill You Like They Do In the Movies" czy szalony "I Have to Look Up Just to See Hell").

  Niestety znajdziemy tu też bardzo wiele ”zapychaczy” takich, jak "Wight Spider", "Unkillable Monster" czy "We're From America". Finał albumu należy do udanych. "Into the Fire" i "15" to bardzo osobiste, wręcz emocjonalnie pornograficzne ballady. Pod względem muzycznym również bardzo ciekawe. Szczególnie "Into the Fire" z piękną partią fortepianu i ognistą partią gitary.

  To, co do tej pory było charakterystyczne dla Marilyn Mansona, to teksty i tworzenie albumów jako całych opowieści a nie jedynie zbioru piosenek. W tym wypadku jest niestety inaczej. Brakuje jakiejś klamry spinających poszczególnie kompozycje w całość. Niektóre z nich opowiadają o nieszczęśliwej miłości, porzuceniu, zemście. Inne są krytyką amerykańskiego społeczeństwa, polityki lub przemysłu muzycznego.

  Same teksty również nie należą do najbardziej udanych. Zdarza się, że przez cały utwór słyszymy jedną linijkę tekstu powtarzaną bez przerwy (apogeum tego zjawiska słychać w "We’re From America"). Brak również metafor, licznych nawiązań do literatury, filozofii, sztuki, co było przecież tak charakterystyczne dla tego artysty w przeszłości.

  "The High End of Low" nie jest płytą złą, jednak od tego zespołu oczekuję znacznie więcej. Brakuje to przede wszystkim czegoś nowego. Marilyn Manson zwykł zmieniać oblicze na każdym kolejnym albumie, zarówno pod względem wizualnym, lirycznym jak i muzycznym. Tym razem otrzymujemy coś, co brzmi jak zlepek odrzutów z poprzednich lat działalności i raczej kiepskie teksty (oczywiście z wyjątkami). Nawet wizualna strona wydawnictwa prezentuje się dość przeciętnie (kilka zdjęć ponakładanych na siebie w amatorski sposób, teksty napisane maleńką czcionką, niemal nie do odczytania, a to wszystko wydrukowane na słabej jakości papierze). Oby następnym razem było trochę lepiej.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 9 maja 2011

MUZYKA - Promise and the Monster: Transparent Knives (2007)


01. Sheets (3:37)
02. Night Out (4:05)
03. Wither (4:17)
04. Killing Fields (2:32)
05. Antarktis (3:48)
06. Silver Speaking (3:18)
07. A Room With no View (4:17)
08. Words (2:42)
09. Light Reflecting Papers (3:21)
10.
Single Girl, Married Girl (2:31)
11. Trials (2:47)
12. The Delusioned and Insane (4:28)

Całkowity czas: 33:06

(Poniższy tekst to całkowita niespodzianka - pierwsza rzecz napisana kobiecą ręką na Wyspie Jowisza. Drodzy Czytelnicy, to zaprawdę wielka chwila! Nasza nowa, z braku lepszego słowa, praktykantka - Emilia Popiela, studentka filologii polskiej, niepoprawna filozofka i - przede wszystkim - wielka fanka nastrojowej, głębokiej muzyki. Mam nadzieję, że zawita w naszych progach jak najdłużej i pomoże temu cyrkowi na kółkach nabrać jeszcze większej prędkości! - Adam)


  Promise and the Monster. Zespół, który na wstępie wyrzuciłam do śmieci po to tylko, żeby do niego dorosnąć, powrócić i zakochać się bez pamięci. "Transparent Knives". Płyta, której przez długi czas nie zauważałam wśród wielu jeszcze nie przesłuchanych plików z muzyką, a która teraz jest jedyną, którą mogę odsłuchiwać tak, jak niektórzy odmawiają pacierz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy.

  Wystarczy kliknąć  "odtwórz ", a...
...a więc Klik!


  Ciemno. Zimno. Głucho.

  Rozpływam się w jakiejś magicznej, niezbadanej przestrzeni. Nie ma ciał, czasu ani myśli. Ciepłe, monotonne dźwięki gitary prowadzą mnie tam, gdzie wiodą prym ciemne lasy, mityczne postaci i bezludne przestrzenie. Dzwonki przypominają orzeźwiający, wiosenny deszcz, a głos brzmi, jakby człowiek i ludzkie struny głosowe w ogóle nie wiązały się z jego powstawaniem. Muzyka oddala, wciąga, odrywa od rzeczywistości, nie pozwala skupić się na czymkolwiek innym...

  Prawdziwie mistyczny klimat. Otwarty znakomicie oklipowanym kawałkiem "Sheets". Tworzony przez łagodne "Antarktis", w kulminacyjnym momencie przechodzące w cichutki walczyk. Zwieńczony kawałkiem "The Delusioned and Insane" oraz dudniącą myślą: "Nie, nie tak szybko, ja chcę jeszcze raz!".

  Płytę cechuje zdecydowany acz zdrowy minimalizm. Konieczny dla wywołania powyższego efektu. Dotyczy on nie tylko ilości użytych instrumentów (przeważająca gitara, momentami dzwonki, smyczki), ale także tekstu. Cudownym jest, jak wiele emocji, sensu i myśli można zawrzeć w dwóch, trzech krótkich strofach, w których żadnego słowa (wierzę w to szczerze) nie wyśpiewano bez sensu.

  Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać. Piękno mówi samo za siebie, a niezmienna od wieków  zasada stanowi, że najtrudniej mówić o tym, co człowiekowi najbliższe. Być może kiedyś uznam ten tekst za bełkot i napiszę go raz jeszcze. Tak, aby skuteczniej zachęcał Was do odsłuchania płyty. Na razie jednak musicie zadowolić się tym oto, pierwszym na blogu Emilkowym wypocinkiem.

Ocena: 10/10

Emilia Popiela

FILM - 500 dni miłości (2009)

Reżyseria: Mark Webb
Czas trwania: 95 minut
Tytuł oryginalny: (500) Days of Summer

  To jeden z tych filmów. Z tych bezczelnych obrazów, które z jednej strony sprawiają wrażenie pozytywnej hiperbolizacji otaczającej nas rzeczywistości, przez co gotów jesteśmy traktować je niczym baśń, z drugiej zaś tak umiejętnie kontrolują nasz umysł i bezpośrednio dotykają najgłębiej skrytych emocji, że wydają się być prawdziwsze od porannej herbaty. I trzeba być nie lada specem, aby umiało się stworzyć złoty środek między obiema stronami; Zemeckis dokonał niemożliwego przy "Forrest Gumpie", Jaco Van Dormael uległ pokusie i jego "Mr. Nobody" przechylił się za bardzo w kierunku nierealistycznej baśni. Mark Webb dopiero debiutuje na srebrnym ekranie, a jednak udało mu się. Stworzył swojego własnego "Gumpa", a jeżeli komuś by to nie wystarczyło, wyhodował go na tragicznym poletku komedii romantycznej.

   Choć próbuje się nam powiedzieć, że "500 dni miłości" nie jest komedią romantyczną. Optymistycznym tonem oświadcza to we wstępie narrator, a każda kolejna minuta seansu słowa jego dobitnie potwierdza. Ale bez owijania w bawełnę - natkną się na niego, w większości, wielbiciele właśnie tego wstydliwego gatunku, kuszeni ckliwym trailerem, hasłem na pudełku DVD lub polskim tłumaczeniem tytułu (nietrafionym!). Och, w jakim szoku będą! Aż miło mi na samą myśl.

Tom Hansen (sympatyczny Joseph Gordon-Levitt) nie zazna w życiu szczęścia, dopóki nie odnajdzie prawdziwej miłości. Wychował się na filmach i muzyce, które wszczepiły mu w okolice serducha romantyczną duszę. Czeka na "tę" jedyną; osobę, która rozpali go do czerwoności, pozwoli z siebie wylać tsunami uczuć, zapomnieć o całym bożym świecie. Jak się już domyślasz, drogi Czytelniku, jego wybranka czeka tuż za rogiem. Wkrótce przeżyje lato swego życia, za sprawą (nomen omen) Summer (cudowna Katy Perr... znaczy, Zooey Deschanel) - przeuroczej, inteligentnej i wyrażającej zachwyt swoją niezależnością kobiety.

  Lato. Pięćset dni "lata": piękna, wzniesień, udarów, suchoty i zrywających się nagle burz. Summer stawia sprawę jasno - nie szuka prawdziwego związku. Ba, nie wierzy w przeznaczenie, nie uznaje miłości. Nasz bohater jednak, jak na prawdziwego romantyka przystało, zatraca się bardzo szybko i wyjątkowo głęboko. Wkrótce okazuje się, że przekracza delikatnie zaznaczoną granicę dziewczyny i - z dnia na dzień - traci ją. Latami poszukiwane "to", rzecz w jego oczach nieśmiertelna, idealna i wieczna pęka niczym bańka mydlana. A uczucie Toma, wiadomo, tak szybko nie wygaśnie.


  I choć "500 dni miłości" porusza typową tematykę romantycznej miłości i łamania barier u drugiej osoby, wychodzi o kilka kroków poza konwencję. Bowiem, o ile za sprawą strony audiowizualnej wydaje się puszczać wielokrotnie oczko do widza, wodzić go za nos skakaniem z jednego momentu tytułowych pięciuset dni do drugiego, oddalonego o kilka miesięcy, tak nie sposób odrzucić wrażenia, że to najprawdziwsza przestroga. Ostrzeżenie przed niewłaściwym kierowaniem swoich (bądź co bądź) miażdżących uczuć i promyk nadziei dla każdego niespełnionego romantyka, których na świecie - wbrew panującym trendom miłosnym - wciąż setki tysięcy. Reżyser zauważa, że to, co dla nich stanowi być może najważniejszą część życia lub tragedię rozkładającą serce na kawałki, to wszystko tylko część tytułowych pięciu setek dni - cyklu, który jeszcze wielokrotnie mogą przejść.

  Wspominałem już o puszczaniu oczka do widza i właśnie ten element debiutanckiego dzieła Webba wielce uraduje duszyczkę każdego kinomana. "500 dni miłości" zachowuje fenomenalny dystans do wszystkich wydarzeń, bawi się plastyką, zaskakuje częstymi przeciwieństwami (ot, pełna radości scena w sklepie z meblami i analogiczna jej wersja kilkadziesiąt dni później, z której buchać może co najwyżej znużenie i żal), dynamicznym w razie potrzeby montażem i czystą pasją, z jaką każda minuta filmu została stworzona. Wszystko to okraszone rewelacyjną muzyką, która niejednej osobie wrzuci "ciary" na kark. Właśnie w tej sferze film budzi największe skojarzenia z "Forrest Gumpem" - uświadamiamy sobie o tym, uśmiechając się jak szczerbaty do sucharka przez cały seans.

  Nie ma wad. Przynajmniej jak takowych nie dostrzegam. "OK, stary, napisałeś odę do komedii romantycznej". Mój drogi, powtórzę za rubasznym narratorem "500 dni miłości" - to nie jest komedia romantyczna. To stworzony prosto z serca, pełen samoświadomości i dystansu obraz, który opowiada o najsmutniejszym i zarazem najbogatszym w doznania uczuciu, jakie może przeżyć mężczyzna. Kobietą nigdy nie byłem, nie posunę się zatem tak daleko, aby porównać go z wenuzjańskim punktem widzenia.

Ocena? Muszę? Byłaby to soczysta dziewiątka, jednak ja osobiście, na swoim koncie Filmweb, wystawiłem filmowi maksa. Dawno nie czułem takiej więzi ze światem przedstawionym.

niedziela, 8 maja 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Dimmu Borgir - Abrahadabra (2010)

01. Xibir (2:50)
02. Born Treacherous (5:02)
03. Gateways (5:10)
04. Chess With The Abyss (4:08)
05. Dimmu Borgir (5:35)
06. Ritualist (5:13)
07. The Demiurge Molecule (5:29)
08. A Jewel Traced Through Coal (5:16)
09. Renewal (4:11)
10. Endings And Continuations (5:58)
Całkowity czas: 48:54

  Nasze wieczory nordyckie miały ostatnimi czasy dość nieregularny czas powstawania, co spowodowało, że skończą się o tydzień później niż powinny. O ile dobrze policzyłem... . W każdym bądź razie skończą się właśnie na obecnym weekendzie i dzisiejszym dniu, gdyż odwiedzimy jeszcze Norwegię oraz Szwecję, którą to już niebawem (chyba zaraz po mnie) zakończy nasz pierwszy w historii Wyspy Jowisza cykl, Marcin, czy też po prostu Czarny.

  Jeśli chodzi o Norwegię to zdecydowałem się na formację Dimmu Borgir, choć do ostatniej chwili miał to być zupełnie inny band z tego kraju. Tradycyjnie się wahałem, ale po raz pierwszy zdanie zmieniłem na dosłownie sekundę przed rozpoczęciem tekstu. A dlaczego?

  Dimmu Borgir poznałem już kilka lat temu, kiedy to jeden z moich znajomych słuchający mocniejszych odmian muzyki metalowej puścił mi coś z płyty "Death Cult Armageddon". I w ten sposób, pierwszymi słowami, które usłyszałem z ust wokalisty Dimmu Borgir, były..."Satan My Master". Wtedy wiedziałem, że to nie przejdzie, ale po latach moje podejście do muzyki jest już nieco inne, a i zdecydowanie do tego nabrałem dystansu. Zwłaszcza kiedy wartość muzyczna jest naprawdę okazała. Ostatnio wpadłem na ten album ("Abrahadabra") dość przypadkowo, za sprawą kompozycji "Gateways". Przyznaję, że przegapiłem premierę w zeszłym roku, ale po wysłuchaniu fenomenalnego singla wiedziałem, że czas to nadrobić.

  "Abrahadabra" to dziesięć symfoniczno - blackmetalowych kompozycji. Na pierwszy plan wychodzą tutaj, już od instrumentalnego intra - "Xibir", klawisze oraz chóry. To one tworzą bardzo ciekawy klimat praktycznie przez cały album. Po blisko trzyminutowym wstępie usłyszymy "Born Treacherous". Mocny kawałek, bardzo dobrze wypadający jako pierwsza typowa kompozycja wokalna. Potem jednak otrzymamy utwór, który położył mnie od samego początku - "Gateways". Singiel wypada świetnie w całości, ale tak naprawdę to końcówka jest prawdziwym mistrzostwem świata. Motyw przeplatanego wokalu męskiego z kobiecym jest kapitalny, a przejęcie w głosie z jakim owa pani śpiewa powinien budzić ogromny zachwyt. Szkoda, że nie mamy więcej takich momentów na tej płycie. Mamy za to orkiestrę, chór i klawisze, których partie nieodparcie kojarzą mi się z kultową grą "God Of War". W kolejnych kawałkach wypadają one równie dobrze.

  W "Chess With the Abyss" usłyszymy świetny refren, który potrafi z łatwością zapaść w pamięć. Nie jest to jedyny plus tego numeru, gdyż podobać się w nim również mogą instrumentalie, które niezgorzej wypadają w następnym - imiennym - "Dimmu Borgir". Jednym z moich faworytów jest "Ritualist" z dosyć prostym refrenem powtarzającym tytuł numeru. Cztery następne tracki niby nie są gorsze, jednak kojarzę je nieco mniej. Tak naprawdę mamy jednak do czynienia z dobrym black metalowym graniem aż do samego końca płyty. W tej części albumu bardziej podoba mi się gra gitar- jest mroczniejsza niż dotychczas. Wszystko kończy się za sprawa spokojnie rozpoczynającego się "Endings and Continuations", na którego samym końcu wszystko się znów uspokaja i możemy usłyszeć wymawiany tytuł płyty "Abrahadabra".

  Cieszę się, że wpadłem na ten krążek, bo to kawałek solidnego dobrego grania. Black metal nie jest moim konikiem, ale dzieki takim bandom czuję, że mogę coraz lepiej się z tą muzyka zapoznawać. I z coraz lepszym skutkiem.

Ocena: 7/10