czwartek, 28 kwietnia 2011

MUZYKA - Wovenhand – Blush Music (2003)

 1. Cripplegate (Standing on Glass)
2. Animalitos (Ain't No Sunshine)
3. White Bird
4. Snake Bite
5. My Russia (Standing on Hands)
6. The Way
7. Aeolian Harp (Under the World)
8. Your Russia (Without Hands)
9. Another White Bird
10. Story and Pictures

  ''Blush Music'' to drugi album grupy wydany w roku 2003. Trudno jednoznacznie przypisać go do jakiegoś gatunku. Jest mrocznie, ale jednocześnie przestrzennie. Słychać tu echa amerykańskiej pustyni, psychodelicznej odmiany bluesa oraz rocka a także folku. Miejscami jest bardziej akustycznie, innym razem pojawiają się echa stoner rocka, czasem nawet wczesnego Black Sabbath (chociażby głos w ''Animalitos'' łudząco podobny do maniery Osbourne’a). To właśnie śpiew Davida Eugene’a Edwardsa – przechodzący od niezwykle spokojnych, balladowych fragmentów do pełnych emocji, bluesowych partii – dodaje całości niezwykłego wymiaru. Wielką zaletą tego wydawnictwa jest bogata warstwa instrumentalna – poza gitarą i sekcją rytmiczną słychać tu między innymi instrumenty smyczkowe, ambientową elektronikę czy banjo. Czasem można usłyszeć opinie, że Wovenhand brzmi jak ”Tool grający country”. Być może jest w tym trochę prawdy – w końcu zespół Maynarda Jamesa Keenana słynie z hipnotycznych dźwięków nadających ich muzyce ”mistyczny” charakter. W bardzo podobny sposób można opisać Wovenhand. Poza tym nie na darmo to właśnie ta grupa pełniła kiedyś rolę supportu Tool.

  Nie brak na tym albumie chwytliwych melodii (gitarowa zagrywka otwierająca ''White Bird'' czy bardziej melodyjne fragmenty ''Animalitos'') a jednak jest w tej muzyce coś bardzo niepokojącego, jak jakiś dziwaczny cień w słońcu pustyni, którego źródła nie chciałbym poznać, a jednak idę zafascynowany w jego kierunku. Już podczas pierwszego przesłuchania albumu czułem się trochę nieswojo, chociaż muszę przyznać, że było to uczucie całkiem przyjemne. Być może ponosi mnie wyobraźnia, ale przez godzinę, podczas której towarzyszyły mi dźwięki ''Blush Music'' miałem przed oczami sceny mogące kojarzyć się z typowym ”pustynnym” horrorem w rodzaju ''Teksańskiej masakry piłą mechaniczną'' (muchy latające nad mięsem w przydrożnym sklepiku, rozkładająca się padlina). Ptasie odgłosy pojawiające się w ''Animalitos'' tylko potęgują to wrażenie. Zdarzają się momenty, kiedy bardziej optymistyczne dźwięki zaczynają dominować, jednak prędzej czy później znów pojawia się niepokój i mrok.

  Zdecydowanie warto odbyć godzinną podróż w mroczne rejony amerykańskiej pustyni oferowaną przez Wovenhand. Mimo wspomnianej ciężkiej, mrocznej atmosfery (a może właśnie dzięki niej), spędzony z nią czas jest przyjemny i satysfakcjonujący, zwłaszcza dzięki odkrywaniu poszczególnych brzmień i instrumentów, na które podczas poprzednich przesłuchań nie zwróciło się uwagi. 

Ocena: 9/10

środa, 27 kwietnia 2011

FILM - Prawdziwe męstwo (2010)

Reżyseria: Joel Coen, Ethan Coen
Czas trwania: 110 minut
Tytuł oryginalny: True Grit

  Z tym, że bracia Coen mają w ostatnich latach istny monopol na tworzenie wyśmienitych filmów, nie zgodzą się chyba wyłącznie całkowici ignoranci. Panowie w nosie mają oczekiwania tłumów i wciąż brną w nieznane, czego największym dowodem będzie zeszłoroczny western, bohater dzisiejszej recenzji. Spotkałem się z fenomenalną opinią, że już "Fargo" realizowało wizję prawdziwej historii o kowbojach, osadzając ją w zalanej śniegiem Kanadzie czasów dzisiejszych, ale "Prawdziwe męstwo" do tematu westernu miało podejść bez żadnego dystansu, przyjmując zarówno największe zalety przestarzałego gatunku, jak i wszystkie jego - przez lata wytykane - wady. Tym chętniej zatem oczekiwałem na film ja, niebezpiecznie zapatrzony fanboy Coenów i totalny przeciwnik wszystkiego, co kojarzyć się może z Dzikim Zachodem, niemyciem zębów przez tygodnie, ostrogami i czyhającymi na męskie genitalia kaktusami. Byłem ciekaw, jak przeżyję tak szaloną mieszankę.


"Oddawaj mój fuckin' dywan, koleś"
  Fabuła najnowszego dzieła braci Coen nie odbiega ponoć ani na krok od czterdziestoletniej wersji Hathaway'a. Rezolutna na wyrost czternastolatka, Mattie Ross traci ojca - w pijackim amoku i natężeniu testosteronu zabija go niejaki Tom Chaney, którego dziewczyna postanawia dopaść za wszelką cenę i - gdyby prawo nie wystarczało - ukarać własnoręcznie. Wynajmuje do pomocy szeryfa Roubena Cogburna, za nimi rusza także teksański ranger LaBoeuf, poszukujący Chaney'a od dłuższego czasu. My zaś otwieramy piwo czy popcorn i zaczynamy rozkoszować się każdą sceną...

  Bo nie ma żadnych wątpliwości, jak skończy się ta historia. To klasyczny western, więc sprawiedliwość dopadnie oprawców, a pijaczyna i "burak", jakim jest Cogburn (wspominałem już, że Jeff Bridges przeszedł w tej roli samego siebie?), okaże się zdolny do "prawdziwego męstwa" i poświęcenia dla młodej dziewczyny. Dlatego widz delektuje się nie historią, a sposobem, w jaki zostaje przedstawiona. Powiększają mu się źrenice na widok malowniczej scenografii indiańskiej ziemi, wrażliwe uszy muska mu niesamowity akcent każdej postaci, a potrzebę zapomnienia o typowym dla pozostałych megahitów "megapierdolcem" spełnia kunszt, z jakim każda scena powoli buduje swój nastrój. Bracia Coen wracają do poziomu swoich najpoważniejszych dzieł, zapewniając nam dwie godziny snobistycznej satysfakcji.


  Chociaż "Prawdziwe męstwo" nie jest filmem do końca poważnym. Owszem, nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu natężenia emocji, ale bracia nie byliby sobą, gdyby nie puścili do widza oczka. Tak dla zapewnienia, że nie starzeją się. Dlatego uśmiechnąć się przyjdzie na widok pierwszego spotkania głównych bohaterów, kilku dziwacznych opowiadań z przeszłości Cogburna i jego pijackich sprzeczek z LaBeoufem. Postać Matta Damona, której zarzuca się istnienie tylko "dla zasady" i niewnoszenie do historii niczego, mnie przypadła do gustu. Być może wysilił się najmniej z całej obsady, ale obronił obraz przed całkowitą dominacją Brigdesa. Rewelacyjnie jako "główny boss" wypadł również Barry Pepper, którego ze znanym snajperem szukającym szeregowca Ryana połączyć można już tylko wyłącznie nazwiskiem aktora.

Bokobrody dopadły nawet Bourne'a
  Tak, uważam "Prawdziwe męstwo" za film godny braci Coen. Rewelacyjny dlatego, że - jako najprawdziwszy western - spodobał mi się. Jednak lubić go będę mniej od trzech poprzedników. To raczej hołd dla gatunku i rzecz intrygująca formą, nie treścią. I póki ogląda się go, czuć ogromną sytość i satysfakcję, ale dzień po seansie, gdy szukam głębi i treści w historii młodocianej zemsty, napotykam na problem. Widzę jednoplanowe postaci i starą jak świat opowiastkę; słowem - widzę western. I śmiej się wniebogłosy, drogi Czytelniku, ale nawet w "Tajnym przez poufnym" odnajduję więcej, pod tym szalonym, komediowym płaszczem. A co dopiero przy "To nie jest kraj dla starych ludzi" lub definitywnie najlepszym dziele braci Coen ostatnich pięciu lat, "Poważnym człowieku". Preferuję te ich ironiczne gierki z konwencją, igranie z literaturą oraz dotykaniu ważnych kwestii przez gumowe rękawiczki. Ale na poniższą ocenę "Prawdziwe męstwo" - w moich oczach - naprawdę zasługuje.

Ocena: 8/10

sobota, 23 kwietnia 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Overhead: And We're Not Here After All (2008)

1. A Method... (4:13)
2. ...to the Madness (7:43)
3. Time Can Stay (8:08)
4. The Sun (1:09)
5. Lost Inside (11:46)
6. Entropy (6:41)
7. A Captain on the Shore (9:47)

Całkowity czas: 49:27

  Tygodniowa przerwa w cyklu to moja wina, wyjazd do Warszawy i związany z nim obowiązek napisania relacji uniemożliwiły mi po raz ostatni stanąć na czele tej szalonej wycieczki. "Cykl nie zając..."! Wspólnie byliśmy już w Szwecji, Norwegii i Islandii, za każdym razem przyglądając się naprawdę nietuzinkowym wydawnictwom. Wizyta w Finlandii obędzie się bez szampana i fajerwerków, ale nie znaczy to, że mielibyście traktować ją mniej poważnie :)

  O zespole Overhead jakiś czas temu zrobiło się głośniej, tak na przełomie omawianego dzisiaj albumu i koncertowego DVD "Live After All" (nagranego w Katowicach!), jednak obecnie zespół ponownie został zapomniany. Mam nadzieję, że cisza od strony artystów oznacza malujący się na horyzoncie czwarty krążek, nie zaś przedśmiertne choróbsko. W ramach zachęty do dania znaku życia, patrząc na moją muzyczną półeczkę i czując obowiązek przypomnienia / zapoznania Czytelników z tym, nie bójmy się kolokwializmu, fajnym albumem, postanowiłem wziąć go dzisiaj na swój ruszt i - pardon my French - "wpierdolić ze smaczkiem", jak powiedziałby to rubasznie mój wrocławski współlokator.

  Mój pierwszy kontakt z Finami należy datować na końcówkę roku 2008, czyli w momencie premiery "And We're Not Here After All", którego zwieńczenie usłyszałem nocą w Trójce za sprawą - a jakże - Piotra Kosińskiego. Zamówiłem album w ciemno, upojony pięknymi dźwiękami "A Captain on the Shore". Paczuszkę odebrałem chwilę przed Bożym Narodzeniem, dlatego właśnie z Overhead kojarzą mi się tamte święta. "Dobra, cymbale, kojarzy ci się z Bożym Narodzeniem, a piszesz w okresie wielkanocnym. Brawo za timing!" - pomyślisz i... masz rację, dość wspomnień minionych lat beztroskiej młodości, przejdźmy do zawartości (yo!).
 
  Muzyka, jaką proponują nam Finowie, to bardzo otwarta wersja klasycznego prog rocka, w której ścierają się przepiękne partie pianina czy fletu i elektroniczno - metalowe rockery.  Nie bez znaczenia jest także głos niepozornego Alexa Keskitalo, który z najdelikatniejszych tchnień przeskoczyć potrafi w charczące krzyki (jestem pewny, że growl wychodzi mu bez problemu; wielka szkoda, że nie usłyszymy tutaj brutalniejszych dźwięków). Utwory nie zamykają się w przystępnych ramach czasowych, charakteryzuje je wielobarwność, zmiany tematów, tempa, czasami nawet wszystkich fundamentów. Dla przykładu, mój ukochany "Lost Inside" prowadzi słuchacza przez delikatne partie pianina, dynamiczne riffy, kaskady klawiszy wzbogacone werblami, konsekwentne budowanie najwyższego napięcia, aby w fenomenalny sposób to wszystko "złamać" gitarami akustycznymi, fletem i pozostawiającym bez słów, arcyemocjonalnym finałem. Miód dla każdych progresywnych uszu, zapewniam.

  I choć nie można zaprzeczyć Finom świeżego klimatu, który wynika z połączenia naprawdę skrajnych elementów charakterystycznych dla muzyki progresywnej, nie jest to rzecz wyjątkowa. Raczej jeden z tych albumów, których postawienie na półce wiąże się ze sporą dozą niepewności, mruczący cicho kotek w worku. Obdarzyć go można osobliwym uczuciem, bo któreż płyty cieszą kolekcjonera bardziej niż nikomu nieznane, sympatyczne "potworki" z odległych krain? Wiele zespołów poznałem właśnie w taki sposób, ale do niewielu wracam równie często. Jak to już pisałem wcześniej - fajna rzecz.

Ocena: 7,5/10

MUZYKA - Kent – En Plats i Solen (2010)

1. Glasäpplen (4:48)
2. Ismael (4:25)
3. Skisser för sommaren (4:14)
4. Ärlighet Respekt Kärlek (4:28)
5. Varje gång du möter min blick (4:27)
6. Ensam lång väg hem (4:11)
7. Team building (3:58)
8. Gamla Ullevi (3:38)
9. Minimalen (4:21)
10. Passagerare (4:18)

Całkowity czas: 42:48

  Najnowszy (jak do tej pory) album szwedzkiej gwiazdy Kent ukazał się niecały rok po bardzo udanym "Röd". Takie taśmowe nagrywanie i wydawanie płyt raczej nie wróży nic dobrego. Już okładka sugeruje znaczącą zmianę – słońce, palmy, woda... Czy to aby na pewno ten sam zespół, który niedawno wyśpiewywał depresyjne, idealnie pasujące do skandynawskiej, zimowej aury pieśni o braku nadziei, porzuceniu i depresji?

  Otwierający płytę "Glasäpplen" nie wróży niczego złego. Dość przeciętna, przebojowa piosenka rozpoczynająca się dźwiękami gitara akustycznej, w pewnym momencie przechodząca w kojarzące się z latami 80’ ubiegłego wieku syntezatorowe szaleństwo. Partia wokalna to też nic szczególnego, ale wpada w ucho. "Ismael", gdyby nie zupełnie inny głos wokalisty i język, mógłby uchodzić za zagubiony utwór Depeche Mode. Całkiem nieźle wypada też refren będący punktem kulminacyjnym całości. Niestety od tego momentu nie da się napisać niemal ani jednego, dobrego słowa o tym wydawnictwie. "Skisser för Sommaren" to nijaka popowa pioseneczka z melodyjnym ”lalala” w refrenie, "Ärlighet Respekt Kärlek" byłaby nienajgorszą balladą, gdyby nie brak jakiegokolwiek ciekawego pomysłu na rozwinięcie. Dalej, niestety, poziom kompozycji nie wzrasta, czasem nawet maleje lub raczej spada. Zdarzają się próby powrotu do dawnego stylu, niestety często bardzo rozpaczliwe, jak w nudnym i rażącym brakiem pomysłów "Varje gång du möter min blick" czy brzmiącym jak odrzut z poprzedniej płyty "Minimalen". Pojawia się też próba rozwinięcia syntetyczno-tanecznych pomysłów, czego przykładem jest singlowy "Gamla Ullevi", w którym natężenie wszelkich parkietowych i syntezatorowych patentów przekracza jakąkolwiek normę i granicę dobrego smaku co najmniej kilkakrotnie. Dopiero na sam koniec można mówić o jakiejś poprawie kondycji Kent w postaci "Passagerare". Słychać tu pewne echa uroku dawnych ballad grupy, na moment wraca senna atmosfera.

  Mam wrażenie, że wszystko na tym albumie jest wymuszone. Od nagrania go w tak szybkim tempie, przez okładkę i teksty aż po samą muzykę. Niektóre kompozycje zdają się na siłę optymistyczne, inne są dramatyczną próbą powrotu do typowego dla poprzednich albumów melancholijnego nastroju. Niestety obie próby okazały się nieudane – zamiast optymizmu wyszedł kicz, zamiast melancholii, nuda. To jak dotąd najbardziej nieudane wydawnictwo zespołu – na 10 kompozycji tylko 3 można uznać co najwyżej za niezłe. Obawiam się, że może być dowodem całkowitego braku pomysłów na dalszą drogę... Oby był to tylko fałszywy alarm.

Ocena: 2/10

piątek, 22 kwietnia 2011

MUZYKA - Tool - Lateralus (2001)

01. The Grudge (08:36)
02. Eon Blue Apocalypse (01:05)
03. The Patient (07:14)
04. Mantra (01:13)
05. Schism (06:48)
06. Parabol (03:04)
07. Parabola (06:04)
08. Ticks & Leeches (08:10)
09. Lateralus (09:24)
10. Disposition (04:46)
11. Reflection (11:08)
12. Triad (08:47)
13. Faaip de Oiad (02:39)

Całkowity czas: 78:58 

  Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: "Niechaj się stanie światłość!" I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. Lecz wiedział Bóg, że czasy są takie, a nie inne, i ciemności nieustannie zacznie przybywać. Oddzielenie światła od mroku, nie mogło więc do końca powstrzymać zła oraz wtórności tego świata, a mnożyła się ona niezmiernie i nieustannie. Bóg postanowił, że wymyśli coś, co odmieni dotychczasowe brzmienie tego świata. I natchnął czwórkę ludzi. I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy.

  A potem Bóg rzekł: "Niechaj powstanie dzieło wielkie i niezrównane, wyjątkowe i niech ukaże się ludziom, lecz niech tylko wybrańcy będą w stanie owe dzieło zrozumieć i w odpowiedni sposób odczuć!". I kiedy zobaczył, jak czterech mężczyzn zaczyna dokonywać cudu, był spokojny o końcowy rezultat. Usłyszał pierwsze dźwięki, które nieznane jeszcze były dotychczas nikomu. A Bóg wiedział, że były dobre. I tak upływały dni kolejne.

  Bóg bowiem doskonale wiedział, że czwórka wybrańców nie jest przypadkowa. I tak rzekł on do pierwszego z nich: "Danny, niechaj dwie laski drewna, które w dłoni dzierżyć będziesz posłużą tobie do wydawania idealnych uderzeń. A brzmienie każdego z nich odnajdziesz w swoim umyśle, tak, aby żadne nie było przypadkowe". I Danny wiedział, co musi zrobić, i robił to dniami i nocami. A Bóg słyszał i wiedział, że Danny robi to naprawdę dobrze.

  I rzucił Bóg spojrzenie w kierunku Maynarda, po czym rzekł do niego: "Odtąd twój głos, niczym anielski śpiew, będzie niósł niezwykłą poezję dla tych, którzy zapragną jej w rozkoszny sposób wysłuchać. I zdziwił się nieco Maynard, gdyż myślał w głębi ducha, iż przeznaczeniem jego jest wino, lecz uświadomił sobie, że Bóg mówi mu prawdę. I gdy wydał z siebie pierwszy dźwięk, a Bóg to usłyszał, nie było wątpliwości. Wiadome stało się oczywistym faktem, bo przecież było to naprawdę dobre.

  Potem Bóg spojrzał na Adama i rzekł do niego: "Adamie...", a ten już wiedział, że rytmika, którą natchnął go Wszechmogący jest w jego duszy tak głęboka, iż dźwięki wylewane z jego palców staną się nieprzeciętne. I wszystko, co piękne, co emocjonalnie tak doskonałe już Adam miał w głowie wpojone i w istocie wiedział, jak się tym ma posłużyć. A Bóg wiedział, że Adam sobie poradzi, bowiem był on naprawdę dobry.

  I Justin spojrzał no Boga, gdyż wiedział doskonale, iż on również ukryty pod trójką wielkich być nie może, a rolę swoją spełnić jak najlepiej musi, i zrobi to, gdyż natchniony jest do tego niezmiernie. I rzekł Bóg wtedy do niego: "I będziesz swoją linię prowadził odtąd w sposób wspaniały i indywidualny, aby tworząc kolektyw wraz z resztą, móc także osobnym elementem człowieka poruszyć. I wiedział Justin, że poruszy nie jednego wierzącego. A Bóg mu ufał, bo wiedział przecież, że to wszystko, co Justin stworzy...będzie dobre.

  I spojrzał Bóg na to wszystko z góry, i wiedział, że efekty tej pracy na marne nie poszły. I rzekł wtedy: "Niechaj ów dzieło ogarnie wasze serca i umysły, spójrzcie na świat z innej perspektywy". I przekonany był, że wierni usłuchają. Ukazało się bowiem dzieło doskonałe. A Bóg wiedział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.

  Bo wiedział Bóg, że kawałki idealnie do siebie pasują, gdyż widział, jak się odłączają. Nakazał więc, aby ludzie się kochali, bo tak niewiele dobra na tym świecie pozostało. I tak upłynął kolejny wieczór i poranek.

  "Lateralus" to płyta idealna. Prawdziwe arcydzieło zespołu Tool. Czy jest to mój muzyczny album wszech czasów? No cóż...I know the pieces fit. Spiral Out. Keep Going.

P.S. Ten album jest dla mnie tak ważny, że myślałem, iż nigdy nie napiszę o nim czegokolwiek, ani jednego słowa. Nie mogłem się jednak powstrzymać. O warstwie muzycznej tego krążka napisano już bardzo wiele, dlatego właśnie kompletnie się na niej nie skupiłem.


Ocena: 10/10

MUZYKA - Kent: Röd (2009)

1. 18:29-4 (3:20)
2. Taxmannen (4:32)
3. Krossa allt (4:48)
4. Hjärta (5:30)
5. Sjukhus (6:16)
6. Vals för Satan (Din vän pessimisten) (6:47)
7. Idioter (4:12)
8. Svarta linjer (4:27)
9. Ensamheten (5:46)
10. Töntarna (4:37)
11. Det finns inga ord (6:59)

Całkowity czas: 56:36

  Kent to prawdopodobnie jeden z najpopularniejszych szwedzkich zespołów rockowych (obecnie raczej z pogranicza rocka), zarówno w kraju, jak i poza nim. W początkach działalności byli nazywani ”szwedzkim Radiohead”. Zapewne było to określenie nie do końca zgodne z prawdą, jednak obserwując kierunek rozwoju obu zespołów, trzeba przyznać, że coś w tym jest. Röd to przedostatni, jak do tej pory, album Kent, wydany w roku 2009. Nowsi fani od razu go pokochali, ”stara gwardia” raczej kręciła nosem. Nietrudno zrozumieć dlaczego.

  Już przy poprzedniej płycie – "Tillbaka till Samtiden" – Kent odwrócił się nieco od muzyki rockowej. Tym razem jednak rock jest już jedynie dodatkiem, którego echa pojawiają się rzadko. Intro w formie religijnego hymnu z buntowniczym tekstem będące początkiem Röd nie zdradza, czego możemy się spodziewać. Dopiero w "Taxmannen" słychać, że po raz kolejny będziemy mieć do czynienia niemal wyłącznie z brzmieniami syntetycznymi. Kent od zawsze używał patentów elektronicznych, jednak tym razem oparł na nich niemal całe wydawnictwo. W dalszej części płyty muzyka elektroniczna będzie towarzyszyć nam niemal przez cały czas. Czasem bardziej przestrzenna (jak w najbardziej rozbudowanym i różnorodnym "Hjärta"), innym razem taneczna (czego przykładem może być kojarzący się z twórczością Depeche Mode "Krossa Alt" czy "Vals för Satan", w którym pod koniec objawiają się rockowe korzenie zespołu). Momentami robi się hipnotycznie, jak w "Idioter", który nieco przypomina nowsze dokonania Placebo. "Sjukhus" to z kolei nastrojowa, choć momentami trochę monotonna ballada. Wokalista, Joakim Berg bardziej melodeklamuje niż śpiewa dramatyczny tekst. Mniej więcej w połowie następuje nieprzewidywalna zmiana i powracamy na parkiet (nieszczególnie pasuje to do tekstu traktującego o szpitalu, śmierci i ogólnej beznadziei). Pojawiają się też kompozycje niemal popowe. Niektóre z nich (jak "Svarta Linjer", w którym jest coś z ducha A-ha a jednocześnie ujawnia się pewien pierwiastek Beatlesowski) reprezentują pop bardziej ”klasyczny”, inne natomiast chłodny, typowo skandynawski synthpop, co słychać w przebojowym "Töntarna". Wspomniane porównania do Radiohead okazują się tym razem słuszne jedynie w dwóch utworach. Pierwszy z nich, Ensamheten to akustyczna ballada przeradzająca się pod koniec w dyskotekowe szaleństwo. W "Det finns inga ord" skojarzenia z zespołem Thoma Yorke’a budzi zwłaszcza wysoka partia wokalna.

  Z jednej strony można zarzucać zespołowi, że zwraca się w stronę bardziej komercyjnej muzyki, że łagodzi brzmienie i nie nawiązuje dostatecznie często do rockowej przeszłości. A jednak, mimo niemal zupełnego wyzbycia się pierwiastka rockowego, muzyka Kent wciąż pozostaje energiczna i żywiołowa. Różnica polega jedynie na zastosowaniu innych środków, aby wywołać podobne emocje.

Ocena: 8/10

MUZYKA - Radiohead: Supercollider \ The Butcher (2011)

1. Supercollider (7:02)
2. The Butcher (4:40)

Całkowity czas: 11:42
 
  Nowe Radiohead? Chwila, chwila, rzut okiem na kalendarz; toż pierwszy kwietnia już dawno za nami. Ale nie zmienia to faktu, że nowe Radiohead jest, ma się dobrze w dodatku. Singiel "Supercollider \ The Butcher", którym dzisiaj się zajmiemy, wydany został z okazji czwartego Record Store Day - wydarzenia mającego na celu celebrację muzyki jako sztuki, zrzeszającego wykonawców i fanów z całego globu. Swoiste prezenty tego dnia swoim wielbicielom sprawił Steven Wilson, The Flaming Lips, Stonesi czy Lady Gaga lub Foo Fighters. W tak dziwacznym gronie nie mogło zabraknąć królów niezależności z Radiohead. Czy jedenaście minut premierowej muzyki to wystarczający pretekst, aby wydawnictwem się zainteresować?

  "Oczywiście, do diaska! Przecież to Radiohead!" - krzyknąłbym niczym rezolutny generał w akademii wojskowej, ale mając w pamięci "The King of Limbs", powstrzymam się. Chłopaki zapuścili się w rejony tak nieprzystępne i zakręcone, że nawet niektórzy wielce oddani fani zmuszeni zostali do przerwania wspólnej podróży. Na szczęście, "Supercollider" wraca do mentalnie zdrowego świata muzyki, zatrzymując się gdzieś w rejonach "Hail to the Thief" i "Amnesiac". Dostajemy dwa utwory, w tym najdłuższe nagranie studyjne w historii zespołu, zostawiające w tyle "Paranoid Android" i nawet "Motion Picture Soundtrack" (choć tutaj różnica wynosi... trzy sekundy). "Supercollider", bo o nim mowa, zachwyca. Brzmieniem, nastrojem i stopniową hipnotyzacją słuchacza. Oparty został na prostym, acz świetnym motywie elektronicznym w tle i charakterystycznym "skowycie" Thoma Yorke'a, nijak ma się do dźwiękowych łamańców z "Króla kończyn". Strona b tego singla to już całkowity powrót do sesji nagraniowej "Kid A" / "Amnesiac", przyjemna psychodelia, dziwaczny beat i bogate w emocje tło. Słucha się równie przyjemnie.

  A nawet za przyjemnie. Bo chciałoby się tak ze trzydzieści minut więcej. Chciałoby się właśnie takie długogrające wydawnictwo Radiohead. Zapewniam, że gdyby te dwie kompozycje trafiły na "The King of Limbs", nie miałbym najmniejszych problemów do zawyżenia swojej - jak najbardziej sprawiedliwej - oceny tamtego wydawnictwa. Singiel polecam z całego serca, takie prezenty sprawiają, że Record Store Day chciałoby się przynajmniej czterokrotnie w ciągu roku.

Ocena: 8/10

niedziela, 17 kwietnia 2011

MUZYKA - Boris: New Album (2011)

1. Party Boy (3:49)
2. 希望 -Hope- (3:43)
3. フレア (Flare) (4:21)
4. Black Original (4:27)
5. Pardon? (5:59)
6. Spoon (4:28)
7. ジャクソンヘッド (Jackson Head) (3:12)
8. 黒っぽいギター (4:09)
9. Tu, la la (4:15)
10. Looprider (7:13)

Całkowity czas: 45:39

  Boris to zespół, który przechodził kilkukrotną ewolucję, chociaż często można było mówić prędzej o rewolucji. Zaczynali od psychodelicznej mieszanki brzmień sludge'owych, z nastrojowymi, minimalistycznymi pejzażami w tle. Nie stronili też od wycieczek w kierunku najbardziej nieprzystępnych muzycznych rejonów. Następnie grupa zafascynowała się stoner rockiem, po czym przeszła do rocka bardziej klasycznego. W międzyczasie zarejestrowali także kilka płyt, na których wspomagają ich inny muzycy, jak giganci muzyki drone – Sunn O))) czy wokalista The Cult - Ian Astbury. Można więc powiedzieć, że od zawsze lubili zaskakiwać. Nie inaczej jest i tym razem. Najnowsze wydawnictwo Japończyków zatytułowane po prostu "New Album" to coś zupełnie innego od poprzednich wydawnictw. Oczywiście miejscami wciąż słuchać charakterystyczne dla nich elementy – mroczne, przestrzenne tła, psychodeliczne odjazdy, jednak tym razem nie trafimy na nie tak często, jak miało to miejsce wcześniej.

  Już początek nowego wydawnictwa może zszokować. "Flare" brzmi jak dość łagodny j-rock. Dalej jest jeszcze bardziej zaskakująco. Kto spodziewałby się po tym zespole elektroniki połączonej ze spokojnym, kobiecym wokalem ("Hope, Party Boy")? Muszę przyznać, że w tym momencie musiałem sprawdzać, czy przypadkiem nie doszło do jakiejś pomyłki podczas wkładania płyty do pudełka w sklepie. Żadnej pomyłki nie było, co udowadnia następna kompozycja – "Black Origin". Ciężka elektronika z okolic industrialu będąca tłem dla przesterowanego, niskiego głosu. Miejscami brzmi to, jak połączenie Skinny Puppy i Marilyn Manson z okolic Antichrist Superstar. Następne utwory to albo ukłon w stronę elektroniki i brzmień syntetycznych ("Pardon?" z przesterowanym brzmieniem fortepianu i ambientowym podkładem czy najbardziej niepokojący na płycie "Spoon" składający się z dziewczęcego głosu, elektronicznego tła i galopującego beatu) albo w stronę rocka, czasem bardziej klasycznego ("Looprider") innym razem typowo japońskiego ("Tu, La La"). Zdarzają się też kompozycje będące połączeniem tych dwóch pierwiastków, czego przykładem może być "Jackson Head", który można by nazwać syntetycznym punk-rockiem, w porywach przypominający Killing Joke z czasów debiutu.

Jak widać jest to album o sporym rozrzucie stylistycznym, co znacznie utrudnia obcowanie z nim. Przemieszanie utworów elektronicznych z rockowymi a miejscami nawet popowymi jest dla mnie zupełnie niestrawne. Najbardziej przeszkadza przygotowanie tej mieszanki bez żadnego klucza, według którego poszczególne składniki byłyby dodawane. Kompozycje, w których dominuje elektronika uważam za bardzo udane, klimatyczne, działające na wyobraźnie, natomiast część rockowa sprawia wrażenie nagranego na siłę zapychacza. Trudno mi zrozumieć ideę, którą kierował się zespół, podczas nagrywania tego nierównego i niespójnego wydawnictwa. Być może sami nie byli pewni, co chcieliby wyrazić, a może to zabieg celowy? Jakakolwiek byłaby odpowiedź na to pytanie, dla mnie jest to album niezrozumiały i chaotyczny. Część elektroniczną oceniłbym na "8", natomiast rockową na "3", tak więc, niech będzie piątka.

Ocena: 5/10

KONCERT - Blackfield, klub Progresja, Warszawa (14.04.2011)

  - Nie ma na co czekać, stary! - krzyknął zapewne Steven Wilson do swojego najlepszego kumpla, Aviva Geffena, po wydaniu trzeciego, budzącego niemałe kontrowersje albumu Blackfield, "Welcome to My DNA". - Chciałbym skupić się w końcu na swojej solowej płycie, więc miejmy to z głowy i let's take this show on the road, baby!

  Dwukrotna wizyta duetu w Polsce nikogo nie mogła zdziwić - czasami wydaje mi się, że Blackfield jest u nas jeszcze bardziej ceniony niż Porcupine Tree. Na pewno przez moją ukochaną Starą Gwardię, która metalowe romanse Jeżozwierzy wciąż kwituje gromkim śmiechem, ale ja sam jakoś nigdy nie potrafiłem traktować dwóch brytyjsko - izraelskich krążków w stu procentach poważnie. I ciężko podać mi nawet konkretny powód. Utwory znałem przecież na pamięć. Być może potrzeba mi było "przeżyć" premierę albumu Blackfield na własnej skórze (w momencie wydania "dwójki" dopiero zaczynałem swoją przygodę z prawdziwą muzyką), poczuć dreszcz niepokoju i niepewność przy zapoznawaniu się ze świeżym materiałem. "Welcome to My DNA" umożliwił mi to wszystko, na deser podał zaś porcję naprawdę udanej muzyki, która (całe szczęście) nieznacznie różni się od "starych" dokonań duetu. Dzięki temu, tłukąc się pociągiem w ostatni czwartek do stolicy, w pewnym momencie pomyślałem dokładnie to samo, co dwa lata temu przy okazji wrocławskiego koncertu Porcupine Tree: "Cholercia, przede mną naprawdę wielki wieczór!".

  Siedem godzin w trasie minęło wręcz komfortowo. Tym razem obyło się bez typów spod ciemnych gwiazd, awarii lokomotyw, wędrówek pieszo w deszczu, dzikiej walki o miejsca siedzące, pomyłek przystanków czy pseudokibiców.  Dla Czytelnika to być może minus, bo gromkiego śmiechu nie będzie, ale przynajmniej miałem okazję powtórzyć kilka razy "Welcome to My DNA" na swoim iPodzie. Tak, dokładnie takim, jakie z radością niszczy na wszelkie możliwe sposoby Steven Wilson. Przez chwilę myślałem nawet, że poproszę go o autograf na tylnej obudowie, jednak szybko ten pomysł porzuciłem, przez wzgląd na wartość materialną sprzętu, własne zdrowie i ewentualną furię każdego, kto dzień później w Krakowie nie uświadczyłby wyjścia obrażonego muzyka na scenę.

  Gdy dotarłem do naszej cudownej stolicy, nie było czasu na wędrówki krajoznawcze. Szybka wizyta w KFC (które to w Warszawie serwuje półtora więcej "jedzenia" za te same ceny, co dla przykładu we Wrocławiu - zanotowałem to sobie z wielkim bólem w sercu), łapanko - macanko taksówki i pół godziny przebijania się przez korki do Progresji. Należy oddać szacunek panu kierowcy, drugiemu najbardziej zakręconemu bohaterowi dzisiejszej relacji (do pierwszego jeszcze wrócimy), wielkiemu znawcy stolicy i aktywnemu obywatelowi Rzeczypospolitej. Przytoczę pytanie:
  - A gdzie tu można ewentualnie napić się piwa po koncercie?
  - No tutaj, widzi pan, taki zajebisty klub jest - wskazał palcem na mijany właśnie lokal o dużo mówiącej nazwie Play House. - Goł goł mają, niezłe ceny i pokoiki na górze, to nie trzeba wychodzić nawet, żeby się pobawić.

  Progresja. Nigdy chyba nie nauczę się, że na koncert nie wolno wnosić butelek z napojami. Więc wyrzucenie plastiku i znowu Progresja. Idealnie na czas, gdyż na scenie rozkładał się właśnie Mati Gavriel, support Blackfield. Niestety, nie jesteśmy równie godni co Amerykanie, którym przyjdzie rozczulić się przy Anathemie, chociaż na chłopaka wyjątkowo narzekać nie sposób - zaprezentował zestaw delikatnych utworów i dał niezły pokaz umiejętności wokalnych (kwestia samego głosu to rzecz sporna, mi nie przeszkadzał). Taki "gorszy" Petter Carlsen. Muzykę puszczał sam z taśmy, co wyraźnie odbiło się na walorach wizualnych i szybko wynudziło publiczność, jednak - wielkie dzięki wszystkim mitologicznym bóstwom - na gwiazdę wieczoru nie przyszło długo czekać. Mniej więcej w momencie osiągnięcia temperatury czterdziestu stopni Celsjusza (ciekawe, jak podobny koncert zniosłaby Progresja w lecie?) zespół wyszedł na scenę. "I zaczął się teatr"...

"Gitarowe megaskupienie" on, do not switch off!
  Pochwalić należy wszystko. No, może poza akustyką klubu, lekko "piwniczną" (jak to uznał mój dobry znajomy) i eliminującą dobitnie uczucie głębi dźwięku. Steven z roku na rok śpiewa coraz lepiej (zabawne, bo tak samo uznałem po wrocławskim występie Porcupine Tree), nie ma też mowy o gapieniu się ciągle na własne, brudne, spocone i (wiadomo) nagie stopy - to już naprawdę "international popstar", świadomy swojego kultu, wyrachowany i - niestety - bardziej niedostępny. Jakże więc ucieszyły mnie dwie drobne wpadki z jego strony: wpadnięcie podczas solówki w mikrofon i utrata sławetnego "gitarowego megaskupienia" oraz moment "Waving", w którym zapomniał jednego wersu, krzywo popatrzył się na wszystkich i zaśpiewał "nananana" do melodii, żeby tylko wypełnić lukę. Dzięki temu wiem, że do czynienia miałem z żywym muzykiem, nie koncertowo zaprogramowanym cyborgiem.

Izrealska gwiazda jakby nieco zagubiona
  Absolutną klasę pokazał Aviv Geffen, od którego spodziewałem się wyłącznie ogromnej ilości fałszu i okazania wklęsłej klaty. Jednak ani jedno, ani drugie nie nastąpiło tak prędko - Izraelczyk zaprezentował się naprawdę rewelacyjnie w "swoich" utworach, czyli kontrowersyjnym "Go to Hell" (napisanym, jak przyznał, dla jego rodziców), "Glow", które wykonał niemal zupełnie samotnie na scenie lub przebojowym "Oxygene". Jego nieokiełznany głos nie wpadał w typowe wibracje, śpiewał czysto, czasami tylko za wysoko, ale to pewnie kwestia ekscytacji. Widać było, że Aviv przeżywa tę trasę o wiele bardziej niż Wilson. Największe pochwały zostawiłem sobie na koniec, gdyż nie należą się żadnej z omawianych gwiazd, a szalonemu perkusiście, który w wiele oklepanych motywów wprowadził tyle ekspresji i życia, że ukradł sporą część całego show. Tommer Z - bo tak się go przedstawia, wygrywa moją własną Nagrodę Publiczności.

  Po raz pierwszy w historii zespołu nie zagrano wszystkich utworów ze studyjnych krążków. Nie powinno nikogo dziwić, że Blackfield skupił się na kawałkach z "Welcome to My DNA" (zabrakło wyłącznie przepięknego "Far Away") i przedstawieniu ich orkiestralnej natury w bardziej rockowych barwach. Niesamowicie zabrzmiało tak nielubiane "Dissolving with the Night" (czy ktoś może mi podać powód niechęci do tak intrygującej piosenki?), w którym - zamiast smyczkowego budowania napięcia - usłyszeliśmy miażdżące riffy Stevena. Prawdziwych ciarek przysporzył wszystkim z pewnością "DNA" (moja ulubiona kompozycja z nowego krążka), ale nawet "On the Plane", wcześniej przeze mnie nierozumiane, wypadł super, mówiąc w najbardziej kolokwialny sposób. Publiczność przyjmowała z istnym szaleństwem wszystkie powroty do dwóch starszych albumów Blackfield, które zahaczyły o "dwójkowe" "Epidemic" (kudosy za wykonanie), "Miss U", "Once" (Tommer Z tutaj wymiótł towarzystwo) i "Where Is My Love?" oraz "jedynkowe" "Blackfield", "Pain", "Glow" i zjawiskowe "The Hole in Me", którego wybuchowe refreny wypadły bardziej nastrojowo niż niejedna kolacja przy świecach.

"Cloudy Now" zagramy jak będą grzeczni"
    Trzy kawałki na bis porwały wszystkich, bez wyjątku i właśnie ten krótki moment, obok "DNA", wspominać będę najcieplej. Prawdziwe hymny wilsonowej społeczności: "Hello", "End of the World" i - OCZYWIŚCIE - "Cloudy Now", których nie śpiewać mogli już chyba tylko całkowici ignoranci. Co ciekawe, publiczność składała się zarówno z osób starszych, młodzieży, jak i dzieci z podstawówki w koszulkach "Welcome to My DNA", którym to wybaczę, że nie wrzeszczały "We are the fucked up generation!", jednak zauważcie, drodzy Czytelnicy, ile tych "popierdolonych generacji" już mamy. I jak cudownie taka pieśń może połączyć pokolenia :)

  Nawiązując do poprzedniego akapitu, z idealnym przedstawicielem naszej pokręconej generacji miałem styczność w pociągu do Katowic, którym wracałem po koncercie. Wyszedłem z przedziału, bowiem dojeżdżaliśmy już do stolicy Śląska i miałem tam poczekać godzinkę na kolejny rozpadający się w oczach pociąg. Usłyszałem hałas, jakby ktoś biegł przez pociąg i rzeczywiście, w moim kierunku zmierzał zakapturzony osobnik, z którego aż buchało niewyczerpanym testosteronem. Poczułem strach, że ujście dla hormonów odnajdzie w sprowadzeniu mnie do parteru, ale nie miałem gdzie uciec; nie pozostawało nic innego niż próba wyminięcia byczka. Biegł w moim kierunku, "wkurwiony jak sto pięćdziesiąt", jednak metr przede mną zatrzymał się, otworzył z hukiem drzwi do przedziału po swojej lewej (budząc niewinne starsze panie), wszedł do środka, zgasił światło (?) i - zwracając wybałuszone do granic ludzkiego organizmu oczyska na mnie - ryknął głosem Mikaela Åkerfeldta: "PRZECHOOOOODŹ". Usłuchałem. "Popieprzony, ale kulturalny" - pomyślałem podczas wychodzenia z pociągu.


Było świetnie. Ale teraz czekamy na drugi solowy album Stevena Wilsona i - miejmy nadzieję - najbardziej intrygujący koncert roku w ramach jego promocji. 

PS: Fotografie wykonała Agnieszka "Lothien" Lenczewska, którą, do pary z Tomkiem Lepichem, serdecznie pozdrawiam

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Tyr - Ragnarok (2006)

1. The Beginning (5:07)
2. The Hammer of Thor (6:39)
3. Envy (1:10)
4. Brother's Bane (5:00)
5. The Burning (1:56)
6. The Ride to Hel (6:12)
7. Torsteins Kvaedi (4:55)
8. Grimur A Midalnesi (0:56)
9. Wings of Time (6:25)
10. The Rage of the Skullgaffer (2:01)
11. The Hunt (5:47)
12. Victory (0:58)
13. Lord of Lies (6:03)
14. Gjallarhornid (0:27)
15. Ragnarok (6:32)
16. The End (0:40)

Całkowity czas: 60:48

    Dzisiaj w sumie Danii nie opuszczamy, tylko z jej kontynentalnych ziem przeniesiemy się na tereny wyspiarskie, czyli jak się już pewnie domyślacie zrobimy sobie krótki przystanek na Wyspach Owczych, które choć nie od zawsze były skandynawskie (zasiedlone dopiero w VIII wieku przez Normanów), to jednak tradycja Skandynawów jest tu bardzo głęboko zakorzeniona. Odwiedzimy małe miasteczko Runavik (ok. 3800 mieszkańców), gdzie w 1998 powstał zespół Tyr. 

    Jak wiadomo Tyr to skandynawski bóg wojny, więc można łatwo wywnioskować w jakich klimatach będzie poruszał się zespół i jaka jest tematyka jego tekstów. Dla smaczku można dodać, że Tyr śpiewa w trzech językach - oczywiście po angielsku, a także po farersku (język używany tylko na Wyspach Owczych i w Danii) i rzadko po duńsku. 
   Pierwszą kontakt z twórczością zespołu miałem lekko ponad rok temu za sprawą ich ostatniej płyty - ''By the Light of the Northern Star'', który wypadł jak najbardziej na ''+'' mimo tego, że spodziewałem się czegoś zupełnie odmiennego niż otrzymałem, a szczególnie po odsłuchaniu wejściowego kawałka. Nim przejdę już do zawartości opisywanego przeze mnie krążka dodam tylko, że pod koniec maja Tyr wydaje swój kolejny (już szósty) album studyjny, który będzie zwał się ''The Lay of Thrym''.

    Jednak dziś mam zaszczyt sklecić słów kilka o albumie ''Ragnarok''. Na wstępie od razu napiszę, że jest dla mnie stanowczo za długi, jednak patrząc na ich poprzednie albumy, przynajmniej godzinka muzyki to dla nich chleb powszedni. Choć miałem już styczność z muzyką Tyr i mniej więcej wiem jak brzmi, to mimo wszystko miałem cichą nadzieję, że na ''Ragnarok'' usłyszę coś innego, bo i w końcu nawet nazwa pozwala nam oczekiwać jakiejś dawki mocnej muzyki, zresztą nawet okładka skłaniała mnie do takich refleksji. Ale nic z tego. Jeśli ktoś spodziewa się grania z tzw. ''pazurem'' to niech lepiej odpuści sobie ''Ragnarok'', bowiem panowie z Tyr paznokcie obcięli sobie chyba do krwi. Jednak nie chcę przez to powiedzieć, że to źle. Wręcz przeciwnie. Świadczy to li tylko o własnym stylu i pomysłach na muzykę, a przecież wiadomo, że o niepowtarzalność dzisiaj trudno.

    Jak widać schemat utworów na płycie jest bardzo prosty do rozszyfrowania - zwykle to utwór/intro/utwór/intro, z tym że utwory nie schodzą poniżej pięciu minut długości (wyłamał się tylko numer 7), co oczywiście świadczy też o ich rozbudowaniu i ciekawych zabiegach muzycznych jakie mogą się na nich znaleźć. I rzeczywiście tak jest. Połączenie heavy i viking metalu oraz doprawienie tej mieszanki muzyką folkową było strzałem w dziesiątkę jeśli chodzi o oryginalność stylu. Teraz tylko pozostaje pytanie czy każdemu taki twór się spodoba. Bo przecież ciekawe riffy są (''The Ride to Hel'', ''Lord of Lies'' czy ''The Hunt''), świetnych solówek też nie brakuje, że wymienie tu tylko te z ''Brother's Bane'' i wyżej wymienionego ''Lord of Lies''. Teraz dodajmy do tego folkowy styl grania i ludowe gadżety, posypmy to idealnie pasującym do tego stylu gry głosem Heri Joensena i dorzućmy do tego na koniec mieszanie angielskiego i farerskiego śpiewu (choć czasem utwory są tylko po angielsku bądź farersku) a otrzymamy praktycznie idealny przepis na większość utworów zespołu z Runavik. Szkoda tu rozpisywać się nad poszczególnymi kawałkami, gdyż wszystkie z nich są zbudowanie właśnie w ten sposób. Co ciekawe, nie mam tu nawet swojego ulubionego utworu, gdyż wszystkie prezentują mniej więcej ten sam poziom, który mogę śmiało określić mianem ''dobry''. Widać, że panowie nie zrobili tej płyty na ''odczep się''.

   Muzyka Tyr ma swój niepowtarzalny i niesamowity klimat przez dwa duże ''N'' i myślę, że właśnie do niej najbardziej pasuje przydomek ''viking''. Zresztą przecież twórczość zespołu często określa się jako progressive viking metal. I to właśnie dzięki ich twórczości możemy bardziej przybliżyć się do tej rodzimej skandynawskiej kultury, od której nie wiedzieć czemu Skandynawowie tak bardzo dzisiaj chcą się odciąć. Każdy zawsze postrzega Wikingów jako żądnych krwi morderczych rabusiów, którzy przez stulecia terroryzowali morza i lądy do nich przyległe, a nawet rzeki. Mało kto zatrzyma się nad tym, że oprócz tego byli także artystami, co swoją muzyką pokazuje nam również Tyr jako potomkowie dawnych ''Ludzi z Północy''. ''Ragnarok'' polecam każdemu kto chce poznać coś ''innego'', choć odpowiadając na pytanie zadane sobie wcześniej, nie wszystkim musi przypaść to do gustu.

Moja ocena: 7/10

niedziela, 10 kwietnia 2011

MUZYKA - Ulver: Wars of the Roses (2011)

1. February MMX (4:11)
2. Norwegian Gothic (3:37)
3. Providence (8:10)
4. September IV (4:39)
5. England (4:09)
6. Island (5:47)
7. Stone Angels (14:56)

  Ulver to norweski zespół, który dokonał jednej z największych wolt stylistycznych w historii muzyki rockowej lub w jakikolwiek sposób z rockiem związanej. Zaczynali jako zespół black-metalowy, jednak nawet wtedy nie starali się brzmieć jak najbardziej kojarzeni z tym gatunkiem Mayhem czy Darkthrone. Na kolejnych płytach zespół coraz bardziej oddalał się od wspomnianej stylistyki, co doprowadziło go do brzmieniowej mieszanki, z którą są kojarzeni już od ponad 10 lat – eksperymentalnego połączenia mrocznych rejonów muzyki elektronicznej, muzyki progresywnej z dodatkiem innych składników.

  Wars of the Roses to ósma pozycja w ich dyskografii i piąta od czasów znaczącego przewrotu. Otwierający album "February MMX" kojarzy się z ostatnim albumem Mastodon – jest jednocześnie ciężki i zaraźliwie melodyjny z przepięknymi partiami elektronicznymi. Głos Garma jak zwykle brzmi niesamowicie, jest głęboki, czysty, pełen emocji. "Norwegian Gothic" to mroczna, niespiesznie rozwijająca się kompozycja. Rozpoczyna się powolnie, nastrojowo, miejscami ociera się o ambient. W pewnym momencie następuje wzrost dramaturgii za sprawą szalonej partii saksofonu wyjętej z muzyki free-jazzowej. Partia wokalna brzmi w równie szalony sposób. Początek albumu można więc uznać za udany, jednak mam wrażenie, że obie kompozycje są zdecydowanie zbyt krótkie, wydaje się, że urywają się w połowie. "Providence" to pierwsza pozycja na tej płycie, której długość satysfakcjonuje, niestety z jakością jest trochę gorzej. Wstęp rozbudza nadzieje – spokojne, fortepianowe otwarcie, niemal soulowy śpiew Garma, minimalistyczne, syntetyczne tło, wzbogacone dźwiękami sekcji smyczkowej lub thereminy. Jedyne, co nie do końca mnie tu przekonuje to kobiecy głos dołączający do głównego wokalisty. Przez to robi się trochę zbyt cukierkowo, jednak mimo wszystko nie można zaliczyć kompozycji do nieudanych. Zdecydowaną jej zaletą jest kolejna ognista partia saksofonu, dzięki czemu całość nabiera podobnego do dokonań grupy Morphine charakteru. Niestety kolejne wyciszenie i powrót wokalistki skutecznie niszczą ten mroczny nastrój. Można więc porównać ten utwór do kolejki górskiej w wesołym (chociaż to słowo wyjątkowo do tej recenzji nie pasuje) miasteczku: kiedy zespołowi uda się już zbudować typową dla nich niepokojącą atmosferę, jest ona przerywana zupełnie niepasującymi do całości wejściami wokalistki. Mimo wszystko ogólne wrażenie jest dobre, choć mogłoby być lepiej. "September IV" to klasyczny Ulver z okresu Blood Inside – syntetyczne tło, wyciszona, lecz interesująca partia bębnów i górująca nad wszystkim, emocjonalna partia wokalna. Słychać tu też wiele nawiązań do muzyki psychodelicznej w postaci nagłego wejścia gitary i organów przeradzającego się w perkusyjną kanonadę i syntezatorowe odjazdy. Gdzieś w tle znów pobrzmiewa saksofonowa improwizacja. To wszystko czyni z "September IV" jedną z najciekawszych pozycji na płycie i być może najbardziej żywiołowych utworów w historii grupy. Wstęp do "England" kojarzy mi się niezmiennie ze ścieżką dźwiękową do gry Silent Hill. Rozwój kompozycji jest jednak dość nieoczekiwany – do niepokojących, fortepianowych dźwięków dołączają perkusja z główną rolą talerzy i depresyjny śpiew Garma. Oczywistym elementem jest także syntetyczne, ambientowe tło. "Island" to z kolei idealne połączenie brzmień elektronicznych i akustycznych, etnicznych instrumentów tworzące senną, nierealną atmosferę. Finał albumu to najbardziej abstrakcyjna, niemal pozbawiona stałych ram kompozycja na tym albumie. Mowa o trwającym niemal piętnaście minut "Stone Angels", rozpoczynającym się dźwiękiem kościelnych organów, który wraz z typową dla Ulver elektroniką tworzy niesamowicie melancholijny, wyciszony nastrój. Wszystko to tworzy tło dla melodeklamacji Garma, która co jakiś czas ustępuje miejsca rozimprowizowanej partii saksofonu. Nie sposób opisać wszystkiego, co słychać w tym utworze, pojawiają się podniosłe partie, które mogą być równocześnie zagrane na syntezatorze jak i na instrumentach dętych. Monumentalność tej kompozycji staje się niemal namacalna w finale, gdzie na tle marszowej partii bębnów słyszymy – znów – ambientowe tło wzbogacone o chór i organy. Ulver to jedna z niewielu grup, które są w stanie skomponować i nagrać coś takiego a jednocześnie trzymać się z dala od kiczu.

  "Wars of the Roses" to kolejny dowód na niemal nieograniczoną wyobraźnię, jaką może pochwalić się ten niezwykły zespół. Mimo, że tym razem trudno mówić o jakimś wielkim kroku naprzód w stosunku do ostatniego albumu, to jednak nie można zarzucić Norwegom powtarzalności, najwyraźniej nie wyeksploatowali jeszcze w dostatecznym stopniu stylistyki, w jakiej się obecnie poruszają. Poza tym, o jak wielu zespołach można powiedzieć, że jeszcze nigdy, niezależnie od gatunku, do którego można je obecnie przypisać, nie zawiodły?
Ocena: 9/10

środa, 6 kwietnia 2011

MUZYKA - Piotr Rogucki: Loki - wizja dźwięku (2011) (A.P.)

1. Wizje dźwięku (3:24)
2. Nie Bielsko (4:27)
3. Argonauci (3:49)
4. Sopot (4:21)
5. Plaster miodu 1 (2:28)
6. Szatany (4:22)
7. Witaminki (4:03)
8. Wielkie K (4:02)
9. Mała (3:06)
10. Plaster miodu 2 (2:24)
11. Piegi w locie (5:00)
12. Szwajcarski Nóż (4:35)
13. Plaster miodu 3 (1:43)
14. Ruda Wstążka (4:29)
15. I'm Not Afraid of Your Soul (3:16)

Całkowity czas: 55:29

  - Szlag! - parsknąłby pod koniec tej recenzji przez zęby Loki, piotrowa interpretacja nordyckiego bóstwa, przedstawiona na omawianym dziś albumie jako dawna gwiazda rocka i przebiegły obserwator świata. Parsknąłby, a jego kurtkę pokryłyby strużki krwi, wylewające się cicho z przebitej nożem piersi. Upadłby na kolana, a oczy, ukryte pod jasnymi włosami, uniosłyby się ku górze. Z otwartych ust, wyrażających jedynie zaskoczenie i strach, uleciałaby ruda wstążka - dusza Lokiego wróciłaby tam, skąd przybyła... Gdzieś poza wiersz.
"Parsknąłby", gdyby historia przedstawiona na "Lokim" miała porównywalną głębię do "Hipertrofii". A tak, moi drodzy Czytelnicy, nie jest. Dlatego dzisiejsza recenzja obędzie się bez "pseudonatchnionego bełkotu", jak to niegdyś określił moje niekonwencjonalne metody anonimowy Czytelnik.

  Bo tym razem Piotrek najwyraźniej chciał wzbudzić kontrowersje nie zakręconymi niczym świński ogonek tekstami (które, do licha, na ostatnim krążku Comy dało radę rozszyfrować, zapewniam!), a muzyką. Tak po prostu. Sam wspomniał, że "gatunkowo to... rock", ale od czego ma swoich ukochanych recenzentów, którzy przekonają go czym prędzej, że gatunkowo to... o wiele więcej. Osobiście dostrzegam w "Wizji dźwięku" wielkie ukłon przed zachodnią, którąś już z rzędu falą alternatywy. Czuć tutaj zarówno brytyjskie romanse z elektroniką, jak i szaleńcze riffy Amerykanów. I poprawcie mnie, jeżeli się mylę, ale "indie" to w Polsce wciąż termin kojarzący się wyłącznie z ukośnymi grzywkami i trampkami za czterysta złotych, podczas gdy muzyczny "niezależ" (a jak, trzeba spolszczać!) praktycznie nad Wisłą nie istnieje. I choćby dlatego warto solowym dziełem Roguckiego zainteresować.

  "Loki - wizja dźwięku" to muzyczna ruletka. Trafimy tutaj na żywcem wyjęte z albumów Jacka White'a "Wielkie K", do którego zadziornych riffów przyjdzie nam zdrowy pobujać makówką; pośmiejemy się z przesterowanego, pastiszowego "Sopotu" ("Trzeba wiedzieć, jak używać dupy / Dobrze użyta gwarantuje sukces"), zniesmaczymy się głupawymi "Witaminkami"; wpadniemy w zadziorny trans "Wizji dźwięku" o niesamowitym finale (Piotrek udowadnia, że śpiewanie w rodzimym języku traktować może, a nawet powinien jako małe laboratorium, w którym pozwolić może sobie na wszystko, co mu do tego zakręconego łba wpadnie), ale i nie unikniemy kilku wzruszeń. Skamieniałe serce poruszy liryczna "Mała", lekko folkowy i oniryczny "Szwajcarski nóż" lub trąbka w "Rudej Wstążce" (przypominam któryś raz - te trąbki to wielki plan muzyków na rok 2011). Dobry smak na koniec pozostawi też z pewnością kojarzący mi się z Kasabian "I'm Not Afraid of Your Soul", który miast pompatycznego finału, serwuje słuchaczowi wyjątkowo optymistyczny, lekko zabawny klimat, który niejako przypomina, żeby historii opowiedzianej na "Lokim" nie traktować wyjątkowo poważnie.

  Bo Piotrek dał ogromny argument wszystkim krytykantom jego, bądź co bądź, poezji. Pojawi się tutaj "kiszona kapusta", będzie "pierdolenie", bohater ujawni, że lubi "chłopców i dziewczynki", na koniec zaś jego ciało oblezą "robale i ślimaki". Nie wydaje mi się, aby sam traktował historię Lokiego do końca poważnie, ale już teraz mogę zauważyć, że te same osoby, które niegdyś zjeżdżały go z góry na dół w internecie za "zbyt skomplikowane, a tak naprawdę mało wnoszące" liryki, teraz przyczepią się prostoty, braku wyczucia i okazjonalnego chamstwa. Ja nie przywiązuję do tych tekstów wielkiej wagi, wolę przestudiować jeszcze raz wzruszającą "Hipertrofię". Ale błagam, Czytelniku, nie pisz mi teraz, że współczujesz mi tak beznadziejnego gustu. Bo ja tak o Twoim nie uważam, skoro tutaj czytujesz ;)

  Podsumowując, pierwsze solowe dzieło frontmana Comy to rzecz warta uwagi. Odcina się od dokonań ojczystej formacji, czym ryzykuje wiele, ale otwarty i obeznany w światowej muzyce słuchacz powinien to docenić. Być może zegnie usta podczas sztampowych "Argonautów" lub słabiutkich "Witaminek", ale całą resztę wciągnie z pomrukiem zadowolenia.

Ocena: 7,5/10
(Tak. Bartkową ocenę podwyższyłbym o pół oczka, ale to w końcu o wiele bardziej "moje " klimaty)

  RECENZJA BARTKA

MUZYKA - Patek XIII - Videothrash (2010)


1. Return of the Living Dead (3:32)
2. Texas (2:35)
3. Medusa (4:43)
4. Simon de Belleme (4:27)
5. Ghostly Forest (5:35)
6. Children of the Corn (4:45)
7. Pandoras Box (4:17)
8. Poltergeist (4:33)
9. Sirael (4:52)
10. Nightmare (8:19)

Całkowity czas: 47:39


  Nadszedł taki dzień na Wyspie Jowisza, kiedy to pojawiły się nad nią ciemne i gęste chmury zwiastujące coś niedobrego. W powietrzu unosił się zapach mrocznej tajemnicy, a atmosfera panująca na wyspie spowodowała u mnie nieopanowaną  żądzę i ciekawość, aby oddalić się w niebezpieczne czeluści tego miejsca w poszukiwaniu czegoś absolutnie innego. Wyprawa ta była niezwykle niebezpieczna, bo i udałem się tam pierwszy raz. Poprzez ciemne lasy szedłem za nutą, która była wygrywana gdzieś głęboko w mojej głowie. Nie wiedziałem, co to jest, lecz byłem pewny, że owa niebezpieczna muzyka jest niezmiernym zagrożeniem ludzkiego życia. W ten sposób dotarłem do najmroczniejszych zakątków Wyspy Jowisza, gdzie odnalazłem formację o nazwie Patek XIII i album „Videothrash”. Przesłuchanie tego krążka było cholernie ryzykowne. Mogłem stracić życie. Posłuchałem jednak i… umarłem.

  Fakt, że tak naprawdę wciąż żyję zawdzięczam tylko temu, iż nigdy nie udało mi się tej płyty przesłuchać w całości na słuchawkach. Musiałem ją sobie dozować w kilkuutworowych dawkach. Gdyby nie to, pewnie już bym całkowicie stracił słuch. Słucham thrash metalu od wielu lat, ale czegoś tak nędznego jeszcze nigdy nie spotkałem. 

  Patek XIII to zespół pochodzący z Czech. Nie będę się zagłębiał w jego historię, bo i nawet jej nie znam, a i kompletnie mnie ona nie interesuje. Choć pewnie panowie mieli bardzo trudne dzieciństwo, bo to, co się wyprawia na „Videothrash” odzwierciedla prawdopodobnie jakieś problemy, w które nie wnikam. Już bowiem od pierwszego „Return of the Living Dead” słychać tutaj (chociaż w sumie, to nic tutaj nie słychać) kompletny brak szacunku dla gatunku jakim jest thrash. Brzmienie gitary jest po prostu „zakazane”. Nawet jeśli stara się ona wydukać jakikolwiek niezły riff, to i tak brzmi tak słabo, że słuchanie jej jest zwyczajnie niesmaczne. Bas i perkusja są chyba najlepsze, gdyż nie wnoszą kompletnie nic do muzyki prezentowanej przez zespół. Basista gra tak, że w sumie nie wiadomo, czy naprawdę na płycie się pojawia. Wokalista totalnie nie potrafi śpiewać albo robi sobie jaja przez cały album. Jego głos to chyba najbardziej odrzucająca sprawa na tym krążku. Panowie często starają się zwolnić, aby zbudować atmosferę grozy, co wychodzi beznadziejnie i nudno. Przysłowiowe „flaki z olejem” mają w sobie bowiem więcej fantazji.

  Na „Videothrash” jest kilka chwil, kiedy przynajmniej gitarzysta stara się nas oszukać, że coś ciekawego ma do powiedzenia. Będą to momentami niezłe pomysły na riff, który ostatecznie i tak stanie nudny i słabo brzmiący, ale mimo wszystko za to jakiś mały plusik w postaci 0,5 na jego głowę się należy (nie mam na myśli alkoholu). Gdyby postawić ten album obok choćby „Czarnego albumu” pewnej znanej formacji, to powstałby nam chyba największy kontrast w historii gatunku.

Ocena: 1,5/10

sobota, 2 kwietnia 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Artillery - My Blood (2011)


1 Mi Sangre (The Blood Song) (7:33)
2 Monster (4:57)
3 Dark Days (5:12)
4 Death Is An Illusion (5:16)
5 Ain't Giving In (4:55)
6 Prelude To Madness (1:06)
7 Thrasher (3:37)
8 Warrior Blood (5:10)
9 Concealed In The Dark (4:59)
10 End Of Eternity (5:43)
11 The Great (5:04)

Całkowity czas: 53:31

  W naszym cyklu Wieczorów Nordyckich nadszedł czas na jednorazowe spotkanie z Danią. Właśnie mojej osobie przypadło zadanie przedstawienia jakiegoś bandu z tej części Europy, i choć miałem kilka opcji, to ostatecznie zdecydowałem się na zespół Artillery.

  Artillery to duński zespół założony w 1982 roku na przedmieściach Kopenhagi (Taastrup).  Panowie od samego początku wykonują thrash metal, czyli jeden z moich ulubionych metalowych gatunków. Pomimo faktu, iż formacja istnieje już wiele lat, nie mają oni na swoim koncie oszałamiającej ilości studyjnych krążków. Dwa razy bowiem się rozpadali (1991-1998, 2000-2007), a ich najnowszy longplay – „My Blood” - jest szóstym długogrającym albumem w dorobku zespołu.

  Wydany dwa lata wcześniej „When Death Comes” został przyjęty bardzo pozytywnie zarówno przez krytyków, jak i fanów zespołu. Dosyć podobne wydają się być pierwsze opinie na temat „My Blood”, ale wiadomo, że nie wszystkie recenzje muszą być niezwykle entuzjastyczne – bynajmniej moja do końca taka nie będzie.

  Płyta zaczyna się fenomenalnie. Otwieracz w postaci ponad siedmiominutowego „Mi Sangre (The Blood Song) robi ogromne wrażenie. Świetnie grające gitary dają się we znaki, a i momentami tworzą nam pewnego rodzaju mistyczny klimat. Natomiast to, co w refrenie wyprawia sekcja rytmiczna – wraz z wokalistą – przechodzi ludzkie pojęcie. To po prostu thrash’owy pocisk wystrzelony z niszczycielską siłą – totalny wymiatacz. Nie lubię się przyznawać do faktu, że pierwszy kawałek na albumie podoba mi się najbardziej, lecz w tym przypadku inaczej być nie może, bowiem „Mi Sangre (The Blood Song) to zdecydowany faworyt z najnowszego krążka Duńczyków.

  Dalej wcale nie jest jednak gorzej – przynajmniej nie od razu. Drugim kawałkiem na płycie będzie zatem „Monster”. Spokojnie mogę stwierdzić, że jest to druga najlepsza rzecz na tej płycie. Konkretne partie gitar, rytmiczne łojenie perkusji – bawimy się dobrze. Potem mamy „Dark Days” oraz „Death Is An Illusion”. Kompozycje nieco słabsze od pierwszych dwóch, choć grzechem byłoby napisanie, że są słabe. Jednak siła uderzeniowa, jak dotychczas regularnie spada, co mogę w prosty sposób zobrazować za pomocą rysunku graficznego, który wyglądałby mniej więcej tak: „Mi Sangre (The Blood Song)” > „Monster” > „Dark Days” > „Death Is An Illusion”. Spokojnie również mogę do tego dołączyć kolejny track – „Ain’t Giving In”. Tym razem będzie jednak znacznie słabiej, gdyż piekielny pazur panów z Artillery w tym numerze zamiast ostrym, miękkim się staje. Jest to bowiem średnio wypadająca ballada, która jest chyba nieco za słodka, jak na piekielny klimat thrash’owego morderstwa.

  Jesteśmy w zasadzie na półmetku albumu „My Blood”, gdyż „szóstka” to minutowe przejście między pierwszą i drugą piątką kawałków zawartych na tym LP. Jest to „Prelude To Madness”. Tytuł podpowiedział mi, że mogę się teraz spodziewać istnego szaleństwa ze strony Artillery. Apetyt więc może być zaostrzony, zwłaszcza po „Ain’t Giving In”. Jednak zastrzeżenia są już do kolejnego kawałka, którym jest „Thrasher” (prawdziwie thrash metalowy tytuł). Fakt. Zwrotka stoi na naprawdę niezłym poziomie, ale wszystko znów psuje dziwny antydemoniczny klimat w refrenie. A przecież w tym rzemiośle chodzi o rozpętanie prawdziwego piekła łupiąc w nas, między innymi, zadziornymi riffami oraz chwytliwymi refrenami. Następnie otrzymamy jednak pewnego rodzaju rekompensatę. Będzie to „Warrior Blood” znacznie przewyższający poprzedni song. Trzeba jednak przyznać, że ostatnie trzy kompozycje nieco się rozmywają. Niby nie są złe. W każdej można wychwycić jakiś ciekawy dźwięk, a i technicznie wygląda to naprawdę imponująco. To jednak troszkę za mało.

  „My Blood” to kawałek solidnego grania, jednak z pewnymi brakami. Spodziewałem się czegoś więcej po panach z Artillery, ale cóż. Na pewno jest to w pewien sposób zawód, ale tragedii też nie ma. Warto poświęcić czas tej płycie, choćby dla kilku utworów.

Ocena: 6/10

piątek, 1 kwietnia 2011

Pierwszy kęs: Lech Roch ''Skorpion'' Pawlak

  
   O tej płycie mówi się już od lat. Nikt nie wie kiedy ma się ukazać, nikt nie zna liczby kawałków, tytułu ewentualnie jakiś featuringów. Nawet na jakiś czas mistrz opolskiego rapu usunął się w cień, gdyż ponoć antyfani (których posiada każdy szanujący się raper) ,,grozili mu śmiercią''. Jednak król liryki powstał z grobu niczym zombie i znów zagościł w mediach (szczególnie na jakże popularnym serwisie Youtube). Powrót Lecha nie oznaczał jednak wydania swojego pierwszego solowego albumu, ba! z czasem nawet popularność jego ''songów'' znacznie zmalała i kiedy wszystko wskazywało na to, że tak wielki talent zostanie zmarnowany, nadeszły wieści o tym, że ''solówka'' LR''S''P niedługo ujrzy światło dzienne. Stąd mój dzisiejszy krótki artykuł, w którym pokrótce przedstawię znane i lubiane kawałki ''Skorpiona'', które być może usłyszymy na jego krążku.

   Ten kawałek zna chyba każdy. Słyszeli go chyba nawet najstarsi górale, bo przecież mówi się, że jest starszy niż węgiel. Lech jak na swój debiutancki utwór od razu osiągnął szczyty. W mistrzowski sposób połączył różne konwencje w jednym (diss, beatbox, freestyle [światowy poziom!] a nawet nawijkę w bardzo trudnej odmianie tzw. ''ulicznego francuskiego'' znanego tylko niektórym). Warstwa liryczna też daje po jajach - zresztą posłuchajcie sami. To nagranie świetnie rokuje na resztę płyty, wierzę również że znajdzie się na krążku, ale podzielone na osobne części bo właśnie wtedy daje najlepszy efekt.

   Drugi prezentowany przeze mnie utwór to już krótka muzyczna wariacja ze strony mistrza ''Skorpiona'', ale w jakże szampańskim stylu. Sam Lech nadał nazwę temu stylowi jakim jest ''Fransuła Żelafrą''. Wgniatający w fotel bit i nieposkromiona dykcja jednego z najlepszych raperów w Polsce pozwala nam słuchać tego kawałka bez końca choć trwa tylko lekko ponad minutę. Pokazuje to również artystyczny kunszt Lecha, który w czasie, w którym mieści się zaledwie jakieś zwykłe intro, potrafi stworzyć coś tak pełnego emocji i do bólu prawdziwego. Pozostaję nam tylko bić brawo.
   
   Jak widać dzisiaj nie rozpisywałem się za długo, choć o talencie ''Skorpiona'' można by napisać 14-tomową sagę, jednak na razie wolałem wstrzymać swój entuzjazm i poczekać na pełnowymiarowe wydawnictwo, które na pewno porazi nas swoją oryginalnością i techniką. Tak więc do zobaczenia na pewno niedługo po premierze płyty i niech Roch będzie z Wami.

MUZYKA - Tool - Per Aspera Ad Astra (2011)

1 I'm Alive (6:17)
2 Time Control (7:24)
3 The Count of Part (6:19)
4 Nothing (2:38)
5 Otherwise (4:52)
6 Per Aspera Ad Astra part 1 (3:42)
7 Numbers (8:48)
8 Why? (5:21)
9 Per Aspera Ad Astra part 2 (3:37)
10 Asking for Forgiveness (10:18)
11 Absolution (4:10)
12 Per Aspera Ad Astra part 3 (14:13)

Całkowity czas: 77:39
  Tool zdecydowanie należy do tych zespołów, które nie przejmują się upływającym czasem między wydaniem poszczególnych albumów. W końcu przez tych dwadzieścia lat mogliśmy się cieszyć zaledwie czterema płytami tej wybitnej grupy. Mimo wszystko właśnie dlatego albumy formacji Tool wydają się zrobione w taki sposób, że każdy dźwięk sprawia wrażenie nieprzypadkowego, a brzmienie jest dopracowane do perfekcji. Każdy fan swoje nerwy jednak ma, i czasem są one wystawione na wielką próbę.

  Pojawiały się plotki na temat nowego Toola, nie od wczoraj. Różne wywiady z członkami zespołu, podsycały atmosferę już od dobrych dwóch lat. Coraz częściej mówiło się, że piąty Tool ujrzy światło dzienne w roku 2011 - obecnym. Plotkowało się na temat dat, a także tytułów. Nic konkretnego jednak nie wiedzieliśmy. No i praktycznie stało się to z dnia na dzień - jest. Nowy studyjny album zespołu zatytułowany "Per Aspera Ad Astra".

  "Per Aspera Ad Astra" to koncept album opowiadający o człowieku, który został zniszczony przez własną nadwrażliwość i emocje , które nim kierowały. Wydawało się, że sięga dna, i że wszystko wokół niego zostało stworzone po to, aby on musiał cierpieć. Wszystko do czasu, w którym "pewna siła sprawcza" odrodziła go sprawiając, że ów bohater odnalazł w końcu właściwą drogę, którą dzielnie krocząc trafił nareszcie na swoje szczęście i zbawienie.

  Juz pierwsze dźwięki otwierającego płytę "I'm Alive" wprawiają w zachwyt. Najpierw jest niezwykle spokojnie. Gitara Jonesa gra powoli, przypominając nam nieco początek tytułowej kompozycji z płyty "Lateralus". Od razu słychać jednak różnicę. Brzmi to inaczej, a i świeżość w tym, i fantazja - są nie do ukrycia. Po chwili odzywają się Chancellor z kapitalnym motywem basowym oraz Carey, którego perkusja jeszcze bardziej ożywia ten kawałek. Po ponad minucie wchodzi głos Maynarda - wciąż niesamowity. Cudowny, choć prosty refren, a także fenomenalna gra instrumentów czynią z "I'm Alive" prawdopodobnie najlepszy otwieracz w historii zespołu, a przecież konkurencja choćby w postaci "The Grudge", czy "Vicarious" jest olbrzymia.

  Kolejne dwie kompozycje nie spowalniają mistrzowskiego kunsztu - wręcz przeciwnie. "Time Control" opowiada nam o fenomenie kontrolowania czasu, co jak wiadomo jest przecież niemożliwe. Gdyby jednak ludzkość miała na to szansę, wszystko wydawałoby się o wiele łatwiejsze. Spostrzeżenie naszego głównego bohatera płyty "Per Aspera Ad Astra" wydaje się być bardzo codziennym marzeniem większości ludzi na całym świecie. Czy nie pragnęliście, choć raz w życiu cofnąć się w czasie, aby coś zmienić? Czy można by wtedy czemuś zapobiec? /"...my time is wasted, and I can't stop him..."/. Świetnie wypada tutaj przede wszystkim linia basu, która dosłownie gromi słuchacza. W wolniejszym "The Count of Part" natomiast, niesamowite rzeczy wyprawia na gitarze Jones, a kiedy pod koniec kawałka Maynard wrzeszczy jak oszalały "It's the count of part my new life" (robi to bodajże osiem razy) to po prostu przechodzą mnie dreszcze...tyle czekałem na ten album. Już po pierwszych trzech kompozycjach wiem, że było warto.

  Po trzech kawałkach trwających łącznie około dwudziestu minut, przyjdzie nam spotkać się z krótszymi kompozycjami. Nie ma jednak mowy o tym, aby "Per Aspera Ad Astra" traciła w tym momencie na wartości. Króciutki "Nothing" niesamowicie dołuje słuchacza swym depresyjnym nastrojem swtorzonym przez instrumenty, a także tekstem / "...without you my life is like nothing - open your eyes...". Następny "Otherwise" jest poniekąd jego kontynuacją. Klimat praktycznie się nie zmienia, jednak w tym tracku nie usłyszymy Keenana - jest to kawałek instrumentalny. Po nim przychodzi czas na pierwszą część tytułowego dzieła - "Per Aspera Ad Astra part 1" - coś pięknego.

  1/2 piątego albumu za nami, a już wiadomo, że to rzecz niezwykła. Dalej robi się jeszcze lepiej. Trwający ponad osiem minut "Numbers" to psychodeliczny, a przy tym dość "nietoolowy" numer. Wypada jednak absolutnie kapitalnie. Nie ma końca łamanego tempa, a i Maynard James Keenan wykonuje tutaj wokale dalekie od dotychczasowych, co sprawia, że możemy naprawdę poczuć nowe oblicze zespołu. Jest ono bowiem na tej płycie nieco zróżnicowane, co przyczynia się do faktu, iż w każdym momencie płyta może zaskoczyć. Jest tak również w kolejnym "Why?", gdzie bohater, w którego rolę wciela się oczywiście wokalista, zadaje sobie pytania dotyczące jego życia. Jest zagubiony i nie wie, dlaczego wszystko na czym mu zależy zdaje się być stracone. Utwór wydaje się być swojego rodzaju modlitwą / "I'm alone in the darkness, I'm sinner for the others...but why? why you don't forgive me?"/.Następnie dostajemy drugą część kompozycji tytułowej - "Per Aspera Ad Astra part 2". Znów jest pięknie, ale najlepsze, co na tym albumie wciąż przed nami...

  Ostatnie - niepełne - 30 minut. Całkowity majstersztyk w wykonaniu Toola. Delikatny początek trwającego ponad dziesięć minut "Asking for Forgiveness" pieści nasze uszy przez jakieś dwie minuty, po to, aby następnie huknąć, jak z armaty. Uderzenia perkusji są kapitalne. Każdy dźwięk wydawany przez Danny'ego Carey'a najzwyczajniej w świecie zachwyca. A przecież nie tylko perkusja stoi tutaj na najwyższym poziomie. Riff z ósmej minuty (nietypowy zresztą) z pewnością można zaliczyć do najlepszych w historii zespołu. Końcówka utworu już bardziej w stylu zespołu, ale kolejny "Absolution" od początku zadziwia nietypowym dla Toola brzmieniem. Teksty w tej części albumu zrobiły się już pozytywne, gdyż bohater albumu odnajduje wreszcie swoją drogę /"This is my absolution. I am free from fear and pain"/. Na sam koniec otrzymujemy ostatnią część tytułowego giganta - "Per Aspera Ad Astra part 3". To najdłuższy moment na tej płycie - najlepszy również. Coś nieprawdopodobnego. Cała paleta barw i emocji skumulowana w niecałym kwadransie muzyki/ "My dreams come true, per aspera ad astra..."/.

  Tool zafundował nam ogromną niespodziankę tworząc album piękny i kompletny. "Per Aspera Ad Astra" to arcydzieło, na które warto było czekać kolejnych pięć lat. Panowie stanęli na wysokości zadania i należy to docenić. Polecam ten album nie tylko fanom zespołu, ale wszystkim kochających cudowną i głęboką muzykę. Najlepszy album w historii formacji Tool.

Ocena:10/10