poniedziałek, 28 lutego 2011

Dziennik Pokładowy - luty

  Kolejny miesiąc za nami! Z przyjemnością więc przedstawiam krótkie podsumowanie, które nie obejdzie się bez kilku zaskoczeń. Największe z nich, przyznam otwarcie, przeżywamy my - autorzy Wyspy Jowisza, obserwując stale rosnące zainteresowanie stroną. Tylko w lutym odwiedziliście nas ponad trzy tysiące razy! Dni, w których licznik przekraczał dwie setki wyświetleń, mimowolnie powodowały uśmiech na twarzy - aż chce się pisać dalej! Coraz chętniej również wypowiadacie się na temat tekstów w komentarzach, niektórzy też korzystają z opcji "lubienia" na Facebooku, dzięki której bez większego wysiłku można dowiedzieć się, co słychać na naszych lądach.

  Nowości? Tak zwany "Pierwszy kęs", w którym piszemy o nadchodzących albumach na podstawie dostępnych już informacji (okładka, setlista et cetera) i utworów. Kilka przemyśleń na temat następnego albumu Blackfield, które rozpoczęły owy "cykl", to przy okazji najczęściej wyświetlany tekst miesiąca (niestety, otwierany często przez przypadek podczas szukania albumu na torrentach), ale dla nas ciekawsza była wstępna degustacja nadchodzącego krążka Children of Bodom, którą napisaliśmy wspólnie. Dodatkowo, w lutym rozpoczął się zmyślony przez Bartka cykl Wieczorów nordyckich, w ramach którego - co weekend - piszemy o jednym albumie zespołów grających w tych zimnych krainach. Ten cykl trwać będzie do końca kwietnia, w jego ramach ja pisałem o pewnej grupie ze Szwecji, Bartek przypomniał nam ostatnie dokonanie wymiataczy z Finlandii, a Marcin dzisiaj w nocy wpadł z wizytą do Norwegii. Z całą przyjemnością informuję także, iż dzisiejszy dzienniczek jest setnym tekstem na Wyspie Jowisza. Nieosiągalne niegdyś szczyty, dziś marzą się następne cztery bańki. Z pewnością jest to powód do świętowania :)

  To, co kiedyś pisałem dla urozmaicenia, dzisiaj stanowi jeden z filarów Wyspy. Mowa oczywiście o recenzjach filmów. Nasze teksty o paździerzowym "Skyline"ciut ciekawszym "Zmierchu", czy fenomenalnym "Królestwie zwierząt" solidnie wzmocniły licznik wyświetleń, pozwalając autorom na chwilkę wytchnienia przed kolejnymi muzycznymi wojażami.

  Summa summarum, luty wypadł znakomicie! Liczymy, że odwiedzanie Wyspy Jowisza wejdzie Wam z czasem w krew i obiecujemy starać się jeszcze bardziej :) Dream on :)

Wieczory nordyckie (MUZYKA) Immortal : All Shall Fall (2009)


1. All Shall Fall (5:57)
2. The Rise of Darkness (5:47)
3. Hordes to War (4:32)
4. Norden on Fire (6:15)
5. Arctic Swarm (4:01)
6. Mount North (5:07)
7. Unearthly Kingdom (8:30)

Całkowity czas: 40:09

   Nadszedł czas na moją konfrontację z muzyką pochodzącą z jednego z najzimniejszych regionów naszego globu. Może nie każda z przedstawionych tutaj płyt będzie muzycznie pasowała do tego klimatu, jednak krążek wzięty przeze mnie ''pod lupę'' pasuje jak ulał. Mowa tu o norweskim zespole Immortal, który należy do ścisłej czołówki grającej black metal. ''Nieśmiertelni'', bo chyba tak mogę ich nazywać, pochodzą z Bergen, a więc z samych wybrzeży mroźnego Morza Północnego, co z pewnością odbija się na ich twórczości. Zespół swoją sceniczną młodość ma już dosyć dawno za sobą, bowiem działa już od roku moich narodzin. Immortal miał lekką przerwę w swojej egzystencji, ponieważ w 2003 roku zakończył działalność, aby trzy lata później unieść się z popiołów niczym feniks, a za kolejne trzy nagrać album, który mam przyjemność teraz oceniać. To tyle tytułem wstępu.

   Nim jednak przejdę do samej recenzji, chciałbym tylko dodać, że wcześniej z muzyką reprezentowaną przez Immortal nie miałem praktycznie żadnej styczności, poza posłuchaną w ubiegłym roku płytą ,,Neo-Satanic Supremacy'' zespołu Troll (rodacy ''Nieśmiertelnych''), która pomimo niezbyt zachęcającego mnie tytułu bardzo mi się podobała. Oczywiście muzycznie, w liryki się nie zagłębiałem, niektóre zresztą o ile dobrze pamiętam były nawet po norwesku. Tak więc wybrałem album, którego kompletnie nie znałem aż do tej pory. Dodam jeszcze tylko, że będzie tak z każdą następną recenzją tego cyklu. Z Immortal miałem trochę trudniej, gdyż dopiero teraz poznałem ich twórczość, zaś zespoły z następnych recenzji znam w mniejszym lub większym stopniu, co jest raczej pomocne. Przepraszam także za porę opublikowania tego tekstu, gdyż po pierwsze miały być to ''wieczory nordyckie'', a po drugie i ważniejsze, miały być publikowane w weekend. Dla mnie jednak ową porę z powodzeniem mogę nazwać wieczorem, a poza tym dla mnie weekend kończy się w poniedziałek z rana, więc według swoich kryteriów zmieściłem się w czasie :)

   Przejdźmy jednak do meritum. Ósmy już z kolei longplay Norwegów nosi jakże miły tytuł ''All Shall Fall'' i trwa zaledwie ździebko ponad minut czterdzieści, a podzielony jest na tylko 7 utworów (tak już chyba jest w tej muzyce), więc będzie się działo. Już na dobry początek zespół wyjeżdża z ciężką artylerią, czyli mamy do czynienia z kompozycją tytułową. Pierwsze jej dźwięki przypominają mi otwarcie jakiś starożytnych wrót. Po chwili słyszymy szalejącą burzę śnieżną. Nagle wszystko się urywa torując miejsce dźwiękom zaborczej perkusji, następnie wchodzi charakterystyczny a przy okazji świetny riff, który już szybko nas nie opuści. Wracając jednak do samego początku, chciałbym napisać iż myślę, że odgłosy wrót i burzy nie zostały wprowadzone bez powodu. Wystarczy spojrzeć na okładkę płyty i sprawa wyjaśnia się sama. Zespół sam otworzył nam te niesamowite wrota, zapraszając do własnego mrocznego i (jak słychać) bardzo mroźnego  świata, gdzie Słońce jest tylko gościem, o ile w ogóle się tam pojawia. Idąc dalej, do perkusji i riffu dołącza w końcu wokal Abbatha. I tu może pojawić się pewien problem. Jeśli nie jesteś fanem black metalu, to nie zdziwię się jeśli głos wokalisty w ogóle nie przypadnie ci do gustu. Osobiście mi przestał przeszkadzać już w trzecim utworze, więc chyba źle nie jest. Jednego nie można mu odmówić - na pewno jest klimatyczny. Dla mnie brzmi mniej więcej tak, jakby wokalista chciał wycharczeć wszystko co ma wewnątrz. W środku utwór na trochę zwalnia, aby jednak znów wybuchnąć tym, co w nim najlepsze. Idealne wprowadzenie do świata, w którym chyba rzeczywiście wszystko powinno upaść i jeśli jeszcze tego nie zrobiło, to z pewnością niebawem zrobi.

   Drugi utwór jest jeszcze bardziej klimatyczny od swojego poprzednika, dzięki wszystkim zabiegom w nim użytym (że tylko wspomnę genialne przejście), dosłownie aż widzimy tytułowy rozkwit ciemności i czujemy zapach strachu pośród najczarniejszej nocy. Kolejny ''Hordes to War'' to już jazda bez trzymanki. Perkusja nawet na chwilę nie da nam spokoju a riff jest szybki jakby leciał na dopingu. Jest świetnie, a zarazem mrocznie i groźnie. Pod sam koniec możemy usłyszeć na chwilę wkomponowane w to wszystko odgłosy walczących i rżenie koni, co tylko dodaje kompozycji wyrazistości. Nie podoba mi się tylko nadmierne korzystanie ze słowa ''holocaust'' w tekście, ale cóż, warstwa liryczna w black metalu chyba nigdy nie przypadnie mi do gustu. ''Norden on Fire'' jest już lekkim potknięciem ''Nieśmiertelnych'' i pomimo tego, że również ma swój klimat i parę ciekawych momentów (solówka!), to i tak pozostaje on dla mnie najsłabszym ogniwem ''All Shall Fall''. Kolejny, a zarazem najkrótszy kawałek usłyszałem niegdyś jako pierwszy spośród wszystkich na albumie. Wtedy wydał mi się dobry, a do teraz tylko zyskał na wartości. Nawet wokal Abbatha podnosi go o klasę wyżej, jak i kolejna świetna solówka. Przyszedł czas na moje numero uno płyty, czyli ''Mount North''. Perka szaleje jak zwykle, riffy wciąż na wysokim poziomie, co ciekawe jest nawet chwytliwy jak na ten rodzaj muzyki refren, dzięki któremu utwór od razu przypadł mi bardzo do gustu. Ostatnia kompozycja jak to często bywa jest najdłuższa. Zasada ta również nie ominęła ''All Shall Fall''. W tym przypadku chodzi o ''Unearthly Kingdom'', który trwa dokładnie osiem i pół minuty. Utwór wcale nie nudzi, miejscami jest ciekawie. Osobiście najbardziej podoba mi się fragment, który zaczyna się po jakiś sześciu minutach i trwa już do samego końca, czyli można powiedzieć, że same zakończenie. Nie ma tu jednak niczego co może nas zaskoczyć - Ci, którzy myśleli, że usłyszą jęk zamykanych wrót mogą o tym zapomnieć. Myślę, że zespół celowo pozostawił je otwarte aby każdy w dowolnej chwili mógł znów przez nie przejść i po raz kolejny zanurzyć się w tym ponurym i zimnym świecie gdzie lodowaty wicher często przeradzający się w burzę śnieżną jest chyba jedynym wiejącym tam wiatrem. Cóż mogę powiedzieć o wadach tego krążka? Jeśli nie będziecie się męczyć za bardzo z wokalem Abbatha, to na pewno również zauważycie, że utwory są do siebie bardzo podobne, jednak po pierwsze służy to utrzymaniu swoistego klimatu na krążku, a po drugie o to chyba właśnie chodzi fanom tej muzyki. Mógłbym od biedy czepić się tekstów, ale nawet tu miejscami panowie wydają się być kreatywni (stworzone przez nich fikcyjne królestwo Blashyrkh).

    Krótkie podsumowanie. ''All Shall Fall'' mimo kilku niedociągnięć i zgrzytów jest bardzo dobrym albumem, którego atutem przede wszystkim jest klimat, który jest dziełem świetnie stworzonej muzyki. Nie znam się na black metalu, jednak sądzę że jego fani na pewno pokochają ten krążek. Myślę, że płyta jest również dobra dla tych, którzy swoją przygodę z black metalem dopiero rozpoczynają (jak chociażby ja). Spróbowałem + przekonałem się + zasmakowałem = na pewno sięgnę po więcej. To pierwsza moja pozycja z cyklu ''Wieczorów nordyckich'' a już jestem z niej bardzo zadowolony. Oby z resztą było podobnie. Polecam.

Moja ocena : 8/10

niedziela, 27 lutego 2011

MUZYKA - DevilDriver - Beast (2011)


1. Dead To Rights (4:53)
2. Bring The Fight (To The Floor) (3:33)
3. Hardened (5:46)
4. Shitlist (4:04)
5. Talons Out (Teeth Sharpened) (4:20)
6. You Make Me Sick (5:19)
7. Coldblooded (4:05)
8. Blur (4:58)
9. The BLame Game (4:00)
10. Black Soul Choir (5:07)
11. Crowns Of Creation (4:56)
12. Lend Myself To The Night (4:01)

Całkowity czas: 55:01

  W ostatnim czasie Mark Lewis wyprodukował słaby album, jakim było najnowsze dokonanie formacji Deicide. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa jego współpracy z amerykańskim groove metalowym zespołem DevilDriver. Nie będę ukrywał, że zespół znam nie od dziś, gdyż ich poczynania śledzę już od czasu, gdy na koncie mięli dwa studyjne krążki. „Beast” jest już piątym albumem tej niezwykle energicznie grającej kapeli. Po raz kolejny Fafara i jego koledzy mnie nie zawiedli, bo i po raz kolejny pokazali, co znaczy konkretne metalowe łojenie spod znaku „groove”.

  Tytuł nowego longplay’a idealnie pasuje do zawartości muzycznej. Ta płyta to istna bestia, a solówki, to jej ostre szpony, którymi atakuje nas przez cały album. Głodna i rządna krwi, niczym wampir, „Bestia” rozrywa nas wściekłymi tempami i kapitalnym, wręcz miażdżącym brzmieniem perkusji, która na tym krążku jest niewątpliwie jednym z największych atutów. Świetnie sprawdzają się również nieco lżejsze momenty. Motywy zwolnień zawsze były ciekawymi „smaczkami” w twórczości zespołu, a na „Beast” pojawiają się dość często. Bestia też musi w końcu czasem na chwilkę odsapnąć, aby zebrać siły i ponownie zaatakować.

  Zaczyna się fenomenalnie. Otwierający album „Dead To Rights” niszczy nas przede wszystkim swoją mroczną partią gitary. Zarówno motyw przewodni, jak i riff sprawdza się tutaj znakomicie. Wymarzone otwarcie DevilDriver’owego LP, ale nic dziwnego w tym nie ma, gdyż w ich przypadku otwieracz zawsze robi swoje.

  Nagle perkusja zaczyna strzelać, niczym karabin obrotowy. Tak rozpoczyna się, chyba najszybszy na płycie „Bring The Fight (To The Floor)”. Nie czekają chłopaki. Od początku płyty zasuwają serwując nam potężne numery.

  Chwila spokoju. Mroczny klimat unosi się w powietrzu, i po chwili bestia w swoim najlepszym wykonaniu. „Hardened” nie tylko przebija pierwsze dwie kompozycje tego albumu, ale jest również jednym z najlepszych tracków tego dzieła. Na pewno nie zaskakuje refrenem – typowym zresztą dla DD. Solówka jest jednak wyjątkowa. Łagodniejsze oblicze bestii sprawdza się za sprawą cudownej melodii naprawdę wyśmienicie. Jak już wcześniej pisałem to jedna z największych broni tego albumu. W „Hardened” moim zdaniem możemy usłyszeć solówę number one, jeśli chodzi o „Beast”. Nie znaczy to jednak, iż później brakuje panom pomysłu… oj nie…

  Znów łagodny, lecz bardzo klimatyczny wstęp. Po chwili potęga uderzenia wgniata dosłownie z siłą Herculesa. Znakomite gitary, perkusja nawala, aż miło. Świetny refren Deza i mamy kolejny szlagier bestii. Ale to nie wszystko. Pod koniec kawałek znów zwalnia powracając do motywu początkowego, po to, aby po chwili znów uderzyć kosmicznym refrenem.

  Niezwykle psychodeliczny motyw otwierający „Talons Out (Teeth Sharpened)” to rzecz, która nie tylko łatwo wpada w ucho, ale i służy jako podkład do kolejnego kapitalnego refrenu na płycie. Bardzo dobrze wypadają także przejścia w dalszej części utworu, a także… solówka rzecz jasna. Znów tnie serce ostrymi, jak brzytwa pazurami.

  Kiedy wydaje się, że bestia może być już nieco zmęczona nadmiarem zużytej energii, zaczyna się „You Make Me Sick”. Mój osobisty faworyt tego albumu. Już sam początek to istny majstersztyk DevilDriver’a. Słyszymy spokojny wstęp, w którym bestia łapie oddech przed kolejnym szalonym atakiem. Jej sapanie w tle tworzy klimat, jak z naprawdę dobrego horroru. Potem jest jeszcze lepiej. Wszechpotężny riff spada na nas, jak grom z jasnego nieba. Uderzenie jest niczym grzmot pioruna walącego znienacka. Najlepszy riff albumu, a i refren jeśli nie najlepszy, to jeden z lepszych. Kapitalny, choć niezwykle prosty. Fafara wykrzykuje tytuł tej kompozycji z tak ogromną nienawiścią i furią, że słuchając tego odpowiednio głośno czuję, że udziela mi się jego energia. Jej ilość tak bardzo się kumuluje za pomocą gitar i perkusji, że spokojnie byłbym w stanie za jej pomocą rozpierdolić średniej wielkości miasteczko. Powalająca sekcja rytmiczna… a to w zasadzie dopiero połowa „Bestii”.

  Siódmy na płycie „Coldblooded” rozpoczyna się kapitalnym motywem gitarowym. Znów klimat mroku ogarnia nasze serca i dusze, a bezlitośni „kaci” z DD uderzają z kolejnym świetnym refrenem – niezwykle chwytliwym do tego.

  Na „Beast” dużo jest typowej muzyki, jak dla formacji DevilDriver. Są jednak rzeczy, które mnie bardzo zaskoczyły. Przykładem takiego kawałka może być „Blur”. Początek niczym szczególnym się nie wyróżnia. Mało tego – ustępuje większości innym zawartych na tym LP. Refren wypada już lepiej, choć też się nie wybija w jakiś znaczący sposób. Jest za to motyw, który wywołał u mnie śmiech, ale to już nie wina zespołu. Zauważyłem to już przy pierwszym słuchaniu. W trzeciej minucie kawałka pojawia się przejście i Dez zaczyna krzyczeć słowa, które układają mi się wyraźnie… po polsku. Dzieje się to dokładnie w 2:31. Nie ma bata… wyraźnie słyszę tam „wykop dupę”. Ach ten język polski. Najważniejszym motywem w „Blur” będzie jednak rzecz, która dzieje się nieco później. W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że kawałek już się skończył, ale… mamy chwilkę przerwy i po chwili zupełnie nowe motywy. I to jakie! Złowrogie gitary łoją dźwiękami z wysokiej metalowej półki. Natomiast nagła zmiana tempa w 4:19 to już po prostu mistrzowski finał tej kompozycji. DevilDriver w niemalże progresywnej scenerii. Faktycznie „wykop”.

  „The BLame Game” na początku odebrałem jako wpadkę. Myliłem się. To naprawdę dobry kawałek z ciekawymi rozwiązaniami (zwłaszcza instrumentalnymi, choć Dez też gardła nie szczędzi). Mimo wszystko nie wnosi on do „Bestii” nowych, niesamowitych warstw, pod którymi można by spokojnie (czy też z gniewem) rozjebać coś w drobny mak (przy „You Make Me Sick” nie ma z tym problemu). Dobry numer, lecz najsłabszy na „Beast”.

  Napisałem już o tym, że zaskoczył mnie „Blur”. To było jeszcze nic. Teraz czas na kawałek, który do DD mi w ogóle nie pasuje (zwłaszcza jego refren). Kiedy usłyszałem „Black Soul Choir” po raz pierwszy, stwierdziłem: „to nie może być ich kawałek”. Cóż. Miałem rację. Okazało się bowiem, iż „BSC” to piosenka (nie znoszę tego terminu, ale tutaj pasuje idealnie) country zespołu 16 Corpseflower i do twórczości DD ma się nijak. Warto jednak usłyszeć wersją oryginalną dla porównania. Jest kompletnie inna, dlatego konfrontacja wypada naprawdę ciekawie.

  Czas powoli płytkę kończyć. Czas więc na kolejne „evergreeny”. Takimi są właśnie dwie ostatnie kompozycje. „Crowns Of Creation” to kolejny numer z niezwykłymi zmianami nastroju i świetnym refrenem, który zapada w pamięć na długi czas. Jego wykonanie podoba mi się zwłaszcza pod koniec, kiedy jego tempo jest dwukrotnie szybsze, niż na początku.


  „Lend Myself To The Night”. To rzecz kończąca album „Beast”. Jest ona odzwierciedleniem tego wszystkiego, co już się wcześniej wydarzyło: gniewu, mroku, kapitalnych partii gitarowych i perkusyjnych, a także świetnego wokalu. Do tego dojdzie jeszcze number two, jeśli chodzi o najlepsze solówki na płycie i mamy zajebiste po prostu podsumowanie krwiożerczej „Bestii”, która za pomocą moich słuchawek rozerwie mnie nastrzępy jeszcze nie jeden raz.


  Warto również wspomnieć nieco o bonusach. Są trzy, a dwa z nich to całkowicie nowe kawałki. Są to „Lost” oraz „Fortune Favors the Brave”. Ogólnie nie jestem fanem dodawania tracków, które na płycie się nie znalazły, ale DD jest jednym z przypadków odmiennych. Ten drugi wypada lepiej, choć obie kompozycje nie są tak naprawdę powalające. Trzecim bonusem jest zapis utworu „Grinfucked” (TFOOMH) w wersji koncertowej.

  DevilDriver znów mnie rozszarpał. „Beast” stawiam, co prawda nieco niżej od „The Fury Of Our Maker’s Hand” (tego już dla mnie chyba nigdy nie przeskoczą), ale na równi z ostatnim, także znakomitym „Pray For Villains”. Wielka metalowa uczta. Przypominają mi się nawet pewne, kultowe już w świecie muzyki metalowej (i nie tylko) słowa: „it’s number, is six hundred and sixty six”.

Ocena: 8,5/10

sobota, 26 lutego 2011

MUZYKA - Petter Carlsen: Clocks Don't Count (2011)

1. Table for One (4:22)
2. Spirits in Need (4:47)
3. One of Those Days (3:50)
4. Even Dead Things Feel Your Love (3:17)
5. Built to Last (4:24)
6. The World Can Wait (4:33)
7. A Simple Reminder (4:25)
8. Cornerstone (2:49)
9. Home (3:46)
10. Waiting in the Wings (5:33)

Całkowity czas: 41:46

  Nie tak dawno temu miałem przyjemność odkryć przed wieloma osobami muzyczny debiut Pettera Carlsena, a Norweg najwidoczniej nie chciał tracić czasu lub młodości i na początku 2011 roku wydał następcę uroczego "You Go Bird" - omawiany dzisiaj "Clocks Don't Count". Na początku chciałbym ostrzec wszystkich zainteresowanych wydawnictwem - nabycie go w Polsce na razie jest niemożliwe. Pozostaje import, czekanie na litość Rock-Serwisu, bądź wizyta w zatoce piratów, za którą jednak - należy pamiętać - idzie się do piekła. Wybór należy do Ciebie, lecz przekonaj się najpierw, czy warto nadwyrężać kartę kredytową lub sprzedać duszę diabłu.

  Co się zmieniło w muzyce Pettera? Wyczuwam intensywne wpływy jego kolegów z Anathemy, z którymi wyruszył w trasę. "Clocks Don't Count" atakuje słuchacza pewnością siebie, świetnym brzmieniem i odrobiną czadu, jakiej w debiucie mogło brakować. Singlowe "Spirits in Need" w dynamicznym finale sprzeda Ci solidnego kopa w cztery litery, a duszne "Built to Last" po krótkim, onirycznym momencie, wybucha ponownie kaskadą bębnów i lekko apokaliptycznym, może trochę postrockowym klimatem. Zadziornie przedstawia się także "A Simple Reminder" oparty na hałaśliwej perkusji i monumentalnych (jak na Piotrusia) riffach. Z Anathemą, a konkretniej przepięknym "Hindsight", kojarzyć się też może instrumentalny "Cornerstone", narastający z każdą sekundą i... Trwający o kilka minut za krótko :)

  Fani delikatnych ballad znanych z debiutu Carlsena również nie poczują się zostawieni na lodzie. Chociaż te smutniejsze oblicze muzyka również przeszło pewną metamorfozę. Bo kto powiedział, że ballada nie może zaskoczyć? I tak, otwierający album "Table for One" do współpracy zaprosi pomrukujący chór męski i skrzypce, które wywracają nagle kompozycję do góry nogami, a "Even Dead Things Feel Your Love" (cudowny tytuł!) czaruje przewijającą się w tle trąbką (chyba rozwija się monopol na dęciaki, najpierw Petter, zaraz po nim Radiohead. Kto następny? Może Pain of Salvation? Steven Wilson?) i krótkie zakończenie w postaci samotnego pianina - niech głowę stracę, jeśli Piotrusia nie inspirował  "Alternative 4" Anathemy. Pięknie też kołyszą nas do snu dwa ostatnie utwory na płycie: wyjęty z "You Go Bird" "Home" i definitywnie najsmutniejszy, w masochistyczno - pozytywnym znaczeniu tego słowa, "Waiting in the Wings", który zaczyna motyw muzyczny niemal wyjęty z wspaniałego japońskiego filmu, "Casshern". Wiem, zbieżność przypadkowa, ale zawsze chciałem przemycić ten tytuł w recenzji.

  Czy coś mi nie odpowiada? No tak, jeden utwór na krążku odstaje od poziomu wyznaczonego przez resztę. Nie wpłynie to na ocenę całości (którą na pewno już podpatrzyłeś, łobuzie!), ale czuję obowiązek o nim wspomnieć. Jest to "one of These Days", w którym ciekawi mnie jedynie breakdown przed finałem. Całe szczęści, że czarna owca w tej rodzinie ukryta jest między moim ulubionym "Spirits in Need" i wspomnianą trąbką z "Even Dead Things Feel Your Love". Rozmywa się, najzwyczajniej w świecie.

  Wnioski? Banalne wręcz - Petter Carlsen nagrał - przy wyższych oczekiwaniach - album lepszy od poprzednika. Z przyjemnością głos oddam wokaliście Anathemy, Vincentowi Cavanagh, który w wywiadzie dla serwisu examiner.com powiedział: "He's got an amazing new album out called "Clocks Don't Count". You should hear. It's just awesome." Awesome indeed :)

Ocena: 8/10

piątek, 25 lutego 2011

FILM - Królestwo zwierząt (2010)

Reżyseria: David Michôd
Czas trwania: 112 minut
Tytuł oryginalny: Animal Kingdom

  Świat zbrodni, wbrew temu, co od lat wmawia nam amerykańskie kino akcji, wcale nie jest pasjonujący. Nie ma w nim romantyzmu, elegancji, piękna. Niby wszyscy o tym pamiętają, każdy myśli teraz "Kogo chcesz zaskoczyć, synku?", a jednak wystarczy pokazać, jak naprawdę wygląda rodzina utrzymująca się z czynów prawnie karalnych i wszyscy są w wielkim szoku. Bo debiut australijskiego reżysera, co stwierdzam po rzucie oka na Filmweb, nie został zrozumiany przez naszych rodaków. Ludzi zmylił być może zwrot "kryminał" i nie dostrzegli "dramatu" tuż obok. A "Królestwo zwierząt" to rzecz przede wszystkim skupiona na emocjach, powolnym rozbieraniu muru, jaki wybudowaliśmy w naszych umysłach po setkach  przedstawicieli typowego amerykańskiego kiczu. Poszedłbym nawet krok dalej - to film, który za pomocą obrazu rodziny złodziei i jej tragicznego rozkładu stara się pokazać, jak destruktywnie zmanipulować mogą nami tak zwane "więzy krwi" i ile dla tych, którym chcemy nimi zaimponować, tak naprawdę znaczą.

  Joshua Cody, dla rodziny "J", po utracie matki nie ma innego wyjścia niż wprowadzenie się do domu swojej babci, Janine (rewelacyjna Jacki Weaver - nominacja do Oskara za rolę drugoplanową). Szybko przekonuje się, że jedynym światem, jaki zna rodzina Cody, jest świat zbrodni. Poznaje swoich wujków: Craiga, Darrena, Barry'ego i "Papieża" - ewidentnego przywódcę stada, poszukiwanego przez siły specjalne. Chcąc nie chcąc, wsiąka w sprawy wujostwa. Wydaje mu się, że niczym w "Ojcu chrzestnym" , to rodzina jest najważniejsza, lecz gdy sprawy nabierają paskudnego obrotu, będzie zmuszony na własnej skórze odczuć, z jak słabej gliny ulepiona jest tak naprawdę jego familia.


  Wspaniały dreszcz powoduje ta bezkompromisowość dzieła Michoda. Nie broni od brutalności, lecz preferuje  wstrząsanie iskrzącymi wręcz od skrytej nienawiści dialogami i budowanie tragicznego nastroju powolnymi ujęciami bez akcji. Reżyser umiejętnie buduje bohaterów tego dramatu i gdy myślimy, że znamy już ich granice, "dalej nie pójdą", przeprowadza udane akty zaskoczenia. Każdy z braci Cody budzi pewnego rodzaju współczucie, zwłaszcza Barry, stanowiący jedyny pierwiastek "dobra" w rodzinie, pragnący porzucenia napadów i rozpoczęcie normalnego życia. Znaczy, każdy oprócz "Papieża", najstarszego z braci, konsekwentnie odpychającego, winnego wszystkim wydarzeniom tchórza. Ich matka, poruszająca się w samym środku tego "cyrku" i w pełni świadoma osiągnięć swej latorośli, stanowi istną wisienkę na tym lekko podgniłym torcie.

  Nie chce się wierzyć, że to kinowy debiut Australijczyka. Fenomenalna muzyka w postaci ambientowego niepokoju i nostalgicznych kompozycji zgrana jest perfekcyjnie z każdą "mocniejszą" sceną filmu i wiele razy złapiesz się na tym, że "Królestwo" trzyma Cię w większym napięciu niż niejeden horror. Same ujęcia - bajka. Nader często przedstawione w zwolnionym tempie, dając czas na przypatrzenie się każdej buźce z tego "rodzinnego obrazka", próbę wejścia wewnątrz ich umysłów. Akcji fizycznej tu jak na lekarstwo, ale uwierz, drogi Czytelniku, że nie będziesz na to narzekał. O ile, oczywiście, w głowie masz "mózga", a nie miseczkę fistaszków.

  "Królestwo zwierząt" przemknęło bez większego echa przez nasz kraj, wielka szkoda. Być może zatem, przed przeczytaniem mojej kaprawej recenzji, nie wiedziałeś o jego istnieniu. A cóż jest lepszego niż film, którego nikt nie zna? Hipsterska kultura nie zna nic lepszego. Chyba że mówimy o zespole, którego nikt nie słyszał, gra na przekór wszystkim, a jego płyty nie dostaniesz w żadnym polskim sklepie! Ale o tym, mój drogi, następnym razem :)
Film rewelacyjny i powiedziałbym, że najmocniejszy w zeszłym roku, gdybym nie był takim fanem wizualnej psychodelii Darrena Aronofsky'ego i jego wersji Jeziora Łabędziego. Seans obowiązkowy

Ocena: 9/10

środa, 23 lutego 2011

GRA - The Settlers V : Dziedzictwo Królów


Producent: Blue Byte Software
Światowa data premiery: 8 lutego 2005
Data wydania w Polsce: 10 marca 2005
Cena w dniu premiery: 99,90 zł

   Tego cyklu chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Miał z nim styczność lub przynajmniej o nim słyszał chyba każdy, kto należy do grona pecetowych graczy. Seria ,,The Settlers'' jest starsza niż węgiel a odpowiada za nią studio, które oprócz owego cyklu nie stworzyło nic sławnego, może oprócz turowego Incubation i ostatnio współtworzonego z Related Designs ,,Anno 1404''. Od pierwszej części ,,Osadników'' mieliśmy do czynienia z małymi pociesznymi ludzikami, które w pocie czoła stawiały budynki, ścinały drzewa, zjeżdżały na dno kopalń w poszukiwaniu surowców i, co najważniejsze, ze sobą walczyły wytyczając przy tym granice za pomocą wież wartowniczych. Chyba właśnie za ten niepowtarzalny klimat pokochaliśmy te gry. Jednak nadeszła era trójwymiaru, która nie ominęła również gier strategicznych a ich kolejne części zaczęły przybierać zupełnie inne oblicze niż te sprzed ,,rewolucji 3D''. Nie ominęło to również świata naszych ludzików. Rok 2005 przyniósł kolejną, już piątą, część serii, która całkowicie zerwała z dotychczasowym modelem gry. Czy było to konieczne? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Piękny widok. Szkoda tylko, że całkowicie nieprzydatny.
   ,,Dziedzictwo Królów'' opowiada nam historię młodego Dario, który wychował się i dorastał w zabitej dechami dziurze, aby w końcu, kiedy jego wioska jest zagrożona atakiem złych rycerzy, dowiedzieć się, że jest spadkobiercą Starego Królestwa swojego ojca, które upadło kiedy ten był jeszcze niemowlakiem. Jak widać fabuła gry kuleje, gdyż twórcy zamiast się wysilić, zwyczajnie sięgnęli do starej konwencji używanej w dziesiątkach podobnych gier. Nasz utracony tron będziemy mogli odzyskać w trakcie kampanii składającej się z kilkunastu misji. Z początku z wielkim entuzjazmem wykonywałem kolejne zadania, jednak w końcu gra staje się bardzo monotonna i nie czerpie się już z niej takiej przyjemności jak na początku. Cały czas przewija się motyw pomocy jakimś miasteczkom, które albo potrzebują jakiś surowców albo muszą przetrwać ataki wroga. Dopiero pod koniec kampania nabiera tempa a ostatnie dwie czy trzy mapy są naprawdę świetnie zrobione (chociażby ,,Bitwa pod Evelance''). Oprócz kampanii możemy również zmierzyć się z pojedynczymi mapami. Kilka z nich skierowanych jest dla pojedynczego gracza, jednak większość została stworzona dla wymogów gry przez sieć. Z tego co zauważyłem gra tylko posiada jeden stopień trudności, co również odbija się na jej jakości, ponieważ podczas całej kampanii grę musiałem wczytywać tylko raz, a więc poziom AI pozostawia wiele do życzenia. Dość już jednak ogólników, przejdźmy do konkretów.

A o to sprawcy tego zamieszania. Od lewej: Ari, Erek, Dario, Salim, Heliasz i Pielgrzym.
Czego brakuje w The Settlers V? (względem poprzednich części)

  W zasadzie to wszystkiego. Starożytno-średniowieczny (z o wiele większym wskazaniem na to pierwsze) klimat poprzednich ,,Osadników'' zamieniono na typowo średniowieczny ba, możemy produkować nawet armaty rodem z nowożytności. Możemy również zapomnieć o wyznaczonych granicach - tu budujemy gdzie się da. Zapomnijmy też o tradycyjnej ścieżce rozwoju - skończyło się wydobywanie rudy żelaza w kopalniach i późniejsza jej obróbka w hucie razem z węglem - tu żelazo mamy od razu. Broni też już nie musimy wytwarzać - całkowicie uzbrojeni żołnierze od razu wychodzą nam z koszar. Bezpowrotnie zniknęły też takie produkty jak mięso, chleb, ryby czy nawet zboże (na Boga, w takim razie co oni tam jedzą?). W grze operujemy już tylko na pięciu surowcach (nie wliczam w to złota). Niby te wszystkie ułatwienia zbliżają grę do reszty strategii i dodają rozgrywce większego dynamizmu, jednak właśnie między innymi za dużą dozę realizmu kochałem Settlersy.

  Rozgrywka skupia się na zbudowaniu własnego miasta, którego ostoją jest kasztel. Tracisz kasztel - przegrywasz. Do pomocy w rozbudowie swojego państwa mamy poddanych, którzy mogą budować, pozyskiwać surowce jak i ścinać drzewa. Oczywiście wszystko na zasadzie ''nie muszę odnosić surowców do zamku, mam przy sobie wszystko co do tej pory pozyskałem''. Dlatego w myśl tej zasady dla ścinających drzewa lub łupiących kamienie nie trzeba budować żadnego magazynu, gdyż wszystko nowo wydobyte jest od razu do naszej dyspozycji. Jeśli chcemy efektowniej pozyskiwać surowce musimy zbudować kopalnie. Jednak aby odnaleźć dobre miejsce pod ich budowę nie będziemy już potrzebować geologów dzielnie wbijających tabliczki na każdym calu gór, w ,,Dziedzictwie'' kopalnie są widoczne gołym okiem -  np. pomarańczowy dół to kopalnia gliny a wyryte szare bloki w górach to kamieniołomy. Większość specjalizacji z poprzednich gier serii także odeszła do lamusa, ustępując miejsca nowym. Myślę, że chyba wymieniłem z grubsza rzeczy, których brakuje w piątej odsłonie z cyklu ,,Osadników'', więc skoro już pomarudziłem, to przejdźmy do tego z czym w ,,The Settlers V'' zetkniemy się po raz pierwszy.

Aż ciężko uwierzyć, że to gra z serii Settlers.

Co się zmieniło?

  Tu też mógłbym napisać, że wszystko, ale zacznijmy od kwestii technologii. No właśnie, sama ich obecność dziwi, ale skoro już są to trzeba z nich korzystać. Wszystkie usprawnienia w większości opracowujemy w szkole, niektóre również w kuźni czy koszarach i co ciekawe również w tartaku. Dzięki przeróżnym technologiom możemy budować nowe budynki lub ulepszać stare, co jest kolejną nowością. Ulepszać możemy nie tylko budynki, lecz także jednostki. W starych ,,Osadnikach'' robiło się to za pomocą sztabek złota, tutaj wystarczy odpowiednia technologia. Skoro już jesteśmy przy militariach, to tu na chwilę się zatrzymam. Podobnie jak w ,,The Settlers III'' mamy trzy rodzaje jednostek pieszych - miecznika, włócznika i łucznika, jednak zamiast trzech ich poziomów, mamy cztery. Czymś niebywałym dla mnie było wprowadzenie kawalerii i artylerii (po dwie jednostki mające dwa poziomy). Ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenie kapitana oddziału, który po szkoleniu w barakach/strzelnicy/stajni może dobrać sobie oddział od 4 do 8 żołnierzy, których w razie śmierci można uzupełnić nowymi. Wcześniej pisałem o złocie. W dawniejszych ,,Osadnikach'' było wydobywane w górach i odlewane na sztabki bądź monety u złotnika. Tutaj złoto pozyskujemy tylko i wyłącznie z... podatków. Każdy pracownik (górnik, ceglarz, kamieniarz itd.) musi je płacić, nie płacą ich tylko poddani i żołnierze, którzy jeszcze dostają od nas żołd. Podatki zbierane są na początku każdego tzw. dnia rozliczeniowego. 

  Kolejną całkowitą nowością jest obecność bohaterów, którzy wydatnie mogą wpłynąć na wynik walki z nieprzyjacielem. Każdy z nich posiada własne specjalne zdolności, które w wielu wypadkach mogą okazać się nieocenione. Bardzo często przed atakami wroga broniłem się samymi bohaterami, więc jak widać z ich siłą twórcy dość nieźle przesadzili. Co ciekawe, nie mogą oni w ogóle zginąć, ponieważ kiedy ich punkty życia spadają do zera, zapadają oni jakby w ''sen'' a nad nimi unosi się duża czerwona czaszka. Spokojnie, nic im nie jest, wystarczy, że podejdziemy do nich jakimkolwiek naszym oddziałem (oczywiście w pobliżu nie mogą znajdować się oddziały wroga) i chwile odczekamy, a nasi ''pupile'' wstaną i odzyskają nawet część punktów życia. Skoro już jestem przy tej kwestii to chciałbym wspomnieć o jednym w niewielu podobieństw  z tej części do poprzednich. Żadna z pozycji cyklu ,,Osadników'' nigdy nie widziała krwi. Zawsze kiedy ginął jakiś żołnierz, albo po prostu znikał, albo w miejscu gdzie padł pojawiał się wirek w kolorze jaki reprezentujemy. Tak samo jest i w tej części. Śmierć jednego z naszych podopiecznych poznany po wielkim wirze, który ukaże nam się na krótką chwilę.
  
Dzielnica ,,przemysłowa''.
  Chyba najlepszą dla mnie innowacją w grze jest zmienność pogody i co ciekawe możliwość jej zmieniania. Do wyboru jednak nie ma wiele (słońce, deszcz, zima), jednak każda z nich zmusza do zastosowania innej taktyki, jeśli nie mam odpowiedniego sprzętu do jej zmiany. W zimie chociażby, każda zbiornik wodny zostaje skuty lodem przez co możemy dostać się w każde miejsce na mapie, jednak z drugiej strony możemy być atakowani z każdej strony. Podczas deszczu maleje widoczność, co także odbija się na jakichkolwiek działaniach wojennych. Uwielbiam sytuacje kiedy mogę kontrolować pogodę i jest zima a po skutym jeziorze biegnie na mnie horda wrogów. Cyk, szybka zmiana na lato, a wszyscy wrogowie znikają pod powierzchnią wody, z której już nie wyjdą. Istotną nowością w grze jest także pojawienie się murów obronnych, których jednak ku mojemu rozczarowaniu budować nie można. O ile wieżami możemy zabudować całą mapę, to mur czy palisada jest z nami już od początku danej misji. Jest to trochę denerwujące, bo często jest tak że przestrzeń w obrębie murów jest zbyt mała żeby pomieścić wszystkie niezbędne budynki, a że nie można go dobudować ani przedłużyć, wiele budynków trzeba budować za murami, a co za tym idzie również masę wież strażniczych do ich obrony. Według mnie to spory minus.

   Jeszcze krótko o tym, co moim zdaniem jest najmniej ważne w grach - czyli o szacie graficznej i muzyce. Jeśli chodzi o pierwsze, to oczywiście mamy do czynienia z trójwymiarem (stąd w końcu te wszystkie zmiany), a oprawa graficzna, w postaci krajobrazów, budynków czy postaci jak na rok 2005 jest całkiem dobra. To samo można powiedzieć o muzyce. Choć playlista jest dosyć uboga, to jednak muzyka bardzo dobrze wpasowuje się w świat gry i pozostawia po sobie miłe wrażenie, a to chyba najważniejsze.

Na pewno atutem gry są niesamowicie wyglądające miasta.
  Nadszedł czas na podsumowanie. Mimo tak wielu odmienności od poprzednich części ,,The Settlers V: Dziedzictwo Królów'' jest grą dobrą, która posiada wiele ciekawych rozwiązań, pozwalających nam na jakiś czas bez większego żalu oderwać się od starej konwencji ,,Osadników''. Właśnie, na jakiś czas, a mianowicie do ukończenia kampanii, bowiem piąta część Settlersów jest typową grą ,,na raz''. Przejdziesz, zapomnisz, no chyba że radość sprawia ci gra przez z sieć z rówieśnikami. Do ,,Dziedzictwa'' już raczej nigdy nie wrócę, w tej materii już ''odegrałem'' swoje. Chyba, że do dodatków (są dwa), które jednak z tego co widziałem nie wprowadzają za wiele nowości, więc nie wiem czy jeszcze kiedyś po nie sięgnę. Jedno jest pewne. Całkowita zmiana stylu rozgrywki wcale nie była konieczna, ponieważ to właśnie starsze części Settlersów mają o wiele lepszą grywalność  niż ta, i to właśnie do nich jeszcze nie jeden raz powrócę, tą zaś ''odfajkuję'' z listy pozycji, w które trzeba kiedyś zagrać i z pewnością dość szybko o niej zapomnę.

Moja ocena: 7/10
 

poniedziałek, 21 lutego 2011

MUZYKA - Radiohead: The King of Limbs (2011)

1. Bloom (5:14)
2. Morning Mr Magpie (4:40)
3. Little by Little (4:27)
4. Feral (3:12)
5. Lotus Flower (5:00)
6. Codex (4:46)
7. Give Up the Ghost (4:50)
8. Separator (5:20)

Całkowity czas: 37:29

I WSTĘP

  Prawdziwego bakcyla na Radiohead załapałem w czasie poznańskiego, pierwszego pełnowymiarowego koncertu grupy nad Wisłą w 2009 roku. Wcześniej twórczość chłopaków znałem bardzo dobrze, ale nie można było mówić o jakiejkolwiek chemii. Wraz z niekłamaną miłością, pojawiły się także nieśmiałe nadzieje na nowe wydawnictwo. Bo wiadomo - fan nigdy nie zadowoli się tym, co ma. Ekipa Thoma Yorke'a przejawiała wówczas niechęć do nagrywania długogrającego albumu. Mówiło się o wypuszczaniu co jakiś czas nowych utworów do sieci (w ten sposób poznaliśmy "These are My Twisted Words"), później "co najwyżej" EPce, następnie nagraniu z udziałem orkiestry (w stylu "Harry Patch (In Memory Of)"), aż wreszcie zespół zdradził, że - najzwyczajniej w świecie - powstaje ósmy krążek.

  W jakim szoku więc były ponad tydzień temu osoby, które (podobnie jak niżej podpisany) myślały, że między wiosną a latem zanurzą się w nowym świecie królów muzyki alternatywnej. 14 lutego pojawiła się informacja, że nowy album, zatytułowany "The King of Limbs", będzie można pobrać z sieci za pięć dni. Podziękowano nam również za cierpliwość. Aby owe zaskoczenie pogłębić jeszcze bardziej, "premiera" odbyła się dobę wcześniej. Trzeci weekend lutego był zatem nadzwyczaj wyjątkowym przeżyciem dla milionów fanów na całym świecie. Ale najwyższy czas podjąć próbę oceny tego wydarzenia. Moja recenzja będzie jedną z pierwszych w naszym kraju i zakładam, że niezależnie od jej werdyktu, spotka się ze sporą krytyką. Że niby za szybko, aby pisać o "The King of Limbs"? Nieprawda. Dosłownie oddycham tą płytką od piątku i dziesiątki spostrzeżeń w mojej ciasnej główce aż marzą o przelaniu ich na język pisany. Nie można też w nieskończoność odkładać momentu oceny, bo w końcu wmówię sobie, że do czynienia mam z dziełem ponadczasowym. A tak, moi drodzy, nie jest.
Przed Wami solidna dawka tekstu, proponuję zatem zaparzenie ulubionej herbaty przed zagłębieniem się w lekturę :)

II CO BYŁO

  Przypomnijmy sobie na początku, dlaczego Radiohead budzi tyle emocji w świecie muzyki. Osobiście uważam, że zrewolucjonizowali kraj alternatywy dwa i pół raza. Przy "OK Computer" i jego znaczeniu spierać się chyba nie będzie nikt. Różne opinie do dziś jednak towarzyszą bliźniaczym "Kid A" i "Amnesiac" - dla jednych to początek końca kariery bandu, inni uważają, że dopiero w tym momencie udowodnili, ile jeszcze można zrobić w tym pozornie banalnym gatunku. Ale niezależnie od strony, którą byśmy zajęli, nie da się zaprzeczyć, że od momentu premiery "Dzieciaka A", dziesiątki zespołów odważyły się w końcu coraz śmielej wkraczać w odżywające krainy psychodelii i elektroniki. Docenił to ponad rok temu portal Pitchfork, przyznając "Kid A" ("Amnesiac" uważa się jedynie za dalszą eksplorację tego samego terenu, chociaż ja właśnie ten album kocham najmocniej) tytuł najważniejszego albumu ubiegłej dekady.

  Tajemniczą połówką rewolucji był dla mnie wydany w 2007 roku "In Rainbows". Przy jego premierze Radiogłowi pokazali niedowiarkom, że sprzedaż muzyki można ograniczyć wyłącznie do zakupu plików przez Internet (słuchacze zakochani w "tradycyjnym" formacie załamywali ręce) i kto wie, czy nie po raz ostatni pozwolili sobie wtedy na muzyczny luz i proste melodie mogące podbić listy przebojów. Ja sam odnosiłem się doń nader sceptycznie, płytka wydawała mi się krokiem wstecz, ale zrozumiałem z czasem, że właśnie takiego krążka brakowało dotąd w ich twórczości. Takiego, który można puścić o każdej porze dnia i nocy. Przeglądając oceny, jakie wystawiły mu największe muzyczne media, można dojść do wniosku, że podobnego zdania było naprawdę wielu. I kilkanaście miesięcy później, gdy usłyszeliśmy nowe "These are My Twisted Words", było jasne, że dług wobec muzyki (powiedzmy) komercyjnej został spłacony i zespół wyrusza w nową podróż.

III CO JEST

  Przejdźmy w końcu do "The King of Limbs". Trwa trzydzieści siedem minut (krótszy nawet od "In Rainbows"!), w których zamyka osiem kompozycji. I powiem od razu, że tym razem nie uświadczymy żadnej rewolucji. Może to właśnie zasmuciło mnie najbardziej po pierwszym przesłuchaniu. Radiohead na jakiś czas odpuszcza sobie wyznaczanie kierunku rozwoju alternatywy, a nawet sama podbiera co nieco od innych i... Własnej twórczości. Można poczuć, że zapewnienia o dobrym nastroju i lepszych relacjach między chłopakami z palca wyssane na pewno nie były. "The King of Limbs" prezentuje pewność siebie, jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi.

  Album podzielić można na dwie połowy, które różnią się od siebie pod niemal każdym aspektem. Pierwsze cztery kompozycje to niemal zupełnie elektroniczne szaleństwo. Pierwsze skrzypce odgrywają tutaj poszarpane sample (tworzące chaotyczny początkowo beat) i diabelsko wytłuszczony bas Colina Greenwooda. Psychodeliczny "Feral" sprawi, że domowy subwoofer zwróci uwagę wszystkich sąsiadów. Proste partie gitar (tych będzie brakować fanom, ale bądźmy szczerzy - ktoś liczył na ich definitywny powrót?) mieszają się z dynamicznym podkładem "Morning Mr Magpie", aby w połowie ustąpić nieco miejsca mrocznym "plamkom" klawiszy (świetny motyw!), nie brakuje ich także w "Little By Little", którym rządzi łamliwy głos Yorke'a w refrenie. Całkowitą niespodziankę stanowi rozpoczynający album "Bloom", w którym Tomkowi towarzyszyć będą piękne partie trąbek - czyżby niedobitek idei "płyty z muzyką orkiestrową"? Bardzo możliwe, bo nie będzie na "The King of Limbs" osamotniony.

  Pierwsze cztery utwory przywodzą na myśl albo głośniejsze fragmenty "Amnesiac", albo solowy "Eraser" Thoma Yorke'a. Kombinują jak koń pod górę z elektroniką, rozsadzają domowy sprzęt audio. Ciężko będzie nieosłuchanej z Radiohead osobie przez nie się "przebić", a nawet niektórzy fani kapeli mogą w starciu z nimi polec (ci notabene od kilku dni wymachują szabelkami w sieci). Warto jednak kilka razy podejść do nich z przyjacielskim nastawieniem! Mi udało zakopać się topór wojenny po (około) dziesięciu przesłuchaniach i podjętego wysiłku nie żałuję.

  Całkowicie inny świat kryje się w drugiej połowie albumu. Otwierający ją "Lotus Flower" (singiel, którego teledysk musi zobaczyć każdy, kto miał przyjemność obserwowania kiedyś "tańczącego" na scenie Yorke'a) wprowadza nas w oniryczny nastrój, a tego nie zburzy już żaden postrzępiony beat. Spokojny śpiew wokalisty rozwija skrzydła w fenomenalnym refrenie, który zdobędzie niejedne serce. "Kwiat lotosu" wespół ze swoim następcą stanowi najlepszy moment "The King of Limbs". Bo to właśnie "Codex" dostarcza element, którego najbardziej mi na krążku brakuje - smutek. Powolnie krocząca ballada z "przesterowanym" fortepianem, emocjonalnym wyciem Thoma i... Trąbkami. W pewnym momencie zaczynają uzupełniać wokal i tworzą tak piękny nastrój, że mimowolnie na myśl przychodzą mi ulubione fragmenty "Amnesiac". Ostatnie dwa utwory, całe szczęście, już nie przyspieszają. "Give Up the Ghost" łączy podzielone na kilka chórków zwielokrotnienie Tomeczka i proste, akustyczne plumkanie na gitarze. "Separator" już tylko budzi nas  ze snu weselszym nastrojem i "okejkompjuterowymi" gitarami w tle.

  Drugą połowę albumu polubiłem niemal po pierwszym przesłuchaniu. Właśnie takie Radiohead kocham - przepełnione po brzegi emocjami. Cztery utwory, z "Codex" na czele, stanowią idealną przeciwwagę dla szaleństwa swoich poprzedników i dodają całości uczucia głębi, co jest niezbędne przy każdym wydawnictwie chłopaków. 

IV CZEGO NIE MA

  Nie oszukujmy się, największą rewolucją na tym albumie jest prawdopodobnie czas jego trwania. Ale nie można od chłopaków ciągle wymagać przewracania wszystkiego do góry nogami. "The King of Limbs" kojarzy mi się z takim "In Rainbows" skierowanym przeciw komercji, nie ku niej. Niestety, przez to brakuje na nim większej ilości wzruszających utworów, sam "Codex" to za mało. Brakuje też czegoś absolutnie niesamowitego na zakończenie - "Separator" nie może się równać z killerami pokroju "A Wolf at the Door" (ach, ciarki na samą myśl) lub "Life In a Glass House" (podobnie). Osobiście zatęskniłem także za eklektycznym wizerunkiem dwóch ostatnich albumów i tą niesamowitą bezkompromisowością.

  Według wielu osób, brakuje też... Kilku utworów. Poważnie, polecam wpisać na Google "The King of Limbs theory" i zobaczyć, ile argumentów na to, że wraz z wersją materialną dostaniemy więcej utworów odnaleźli już ludzie. Albo na fakt, iż planowana jest bezpośrednia kontynuacja w stylu "Amnesiac". I wiele z nich brzmi nad wyraz przekonująco. Nie obraziłbym się, gdyby za niedługi czas przyszło mi znów napisać o Radiohead.

V CO W ZWIĄZKU Z TYM, CO JEST / ZAKOŃCZENIE

  Byłem zmieszany, bardzo zaskoczony, być może czułem się oszukany. Ale to tylko pierwsze, bardzo mylne wrażenie. "The King of Limbs" to udany krążek - po prostu. Ciężki i wymagający, lecz na swój sposób uzależniający. I wymykający się prostemu zaszufladkowaniu oraz ocenieniu, co tylko przypomina, z jakim zespołem mamy do czynienia. Osobiście zapalam zieloną lampkę i czekam, aż chłopaki z tym materiałem przyjadą do nas i jak zaprezentują go na żywo. Bo że przyjadą, wie każdy, kto był tego upalnego sierpniowego wieczoru w Poznaniu.

  No i - niestety - czas na ocenę. "The King of Limbs" podzieli los "Hail to the Thief" - zostanie pokochany przez jednych i zniesmaczy drugich. Można to zaobserwować wśród fanów już teraz, zaledwie kilka dni po premierze. Na pewno jednak o Radiohead będzie przez kilka następnych miesięcy bardzo głośno. I oceny krytyków wahać się będą od idiotycznie niskich do przychylnych lub zbyt wysokich. Ja chciałbym zakwalifikować się do drugiej grupy. Ocena byłaby pół oczka wyższa, gdyby "The King of Limbs" nagrał inny zespół. Należy jednak pamiętać, kim są panowie z Radiohead i ile udało im się w swojej szalonej karierze osiągnąć. 

Ocena: 7,5/10

PS: Kilka osób pewnie zaraz wyciągnie moje starsze recenzje i uśmiechnie litościwie na wieść, że przykładowe The National otrzymało wyższą ocenę niż Radiohead. Oznaczać to będzie tylko i wyłącznie to, że tych wyjątkowo długich wypocin nie chciało im się ruszyć, przescrollowali tekst do oceny i... Nie powinni się wypowiadać ;)

niedziela, 20 lutego 2011

Wieczory nordyckie (MUZYKA) - Children of Bodom: Blooddrunk (2008)


1. Hellbounds On My Trail ( 4:00)
2. Blooddrunk ( 4:05)
3. Lobodomy ( 4:25)
4. One Day You Will Cry ( 4:05)
5. Smile Pretty For The Devil ( 3:54)
6. Tie My Rope ( 4:14)
7. Done With Everything, Die For Nothing ( 3:30)
8. Banned From Heaven ( 5:04)
9. Roadkill Morning ( 3:32)

Całkowity czas: 36:49


  Kiedy kilka tygodni temu wymyślałem formułę „Wieczorów nordyckich”, byłem pewien, że to właśnie Children of Bodom będzie moim przedstawicielem Finlandii. Był to mój największy pewniak z wszystkich krajów, które w owym cyklu zostaną przedstawione. Nie miałem cienia wątpliwości, że to właśnie recenzją „Dzieciaków” będę musiał się zająć, choć jest co najmniej kilka innych fińskich kapel, które darzę sympatią. Mimo wszystko CoB znam już kilka lat, a nigdy dotąd nie pisałem recenzji na ich temat. A przecież już niebawem wydadzą oni swój kolejny album. To był czynnik decydujący.

  Pewnego słonecznego dnia wybrałem się z kumplem na spacer po mieście. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że już za chwilę może się stać coś, co na zawsze odmieni moje podejście do melodic death metalu. Nagle ujrzałem pewnego młodego chłopaka, który miał na sobie bluzę z napisem „Children of Bodom”. Pomyślałem sobie: „gdzieś już o nich słyszałem… ponoć są nieźli”. Miałem rację. Nazwa zespołu utkwiła mi w głowie i szybko zapoznałem się z ich dyskografią. Dziś uważam, że obok In Flames  i Dark Tranquillity, Children of Bodom to najlepszy zespół tego gatunku.

  To chyba najbardziej melodyjnie grający zespół, spośród wszystkich wykonujących melodeath metal. Ich siłą są przede wszystkim wspaniale wkomponowane w resztę muzyki, klawisze Janne Wirmana. Jego solówki nadają „Dzieciom Bodomu” niezwykłego charakteru i stylu. Nie można również zapoznać o człowieku z pseudonimem „WildChild”. Alexi Laiho posiada bardzo ciekawą barwę głosu oraz smykałkę do tworzenia świetnych partii gitarowych.
  
  „Blooddrunk” to szósty z kolei album finów. Ich wcześniejszym dokonaniem była płyta o niezwykle wdzięcznym tytule „Are You Dead Yet?”. Nie była to rzecz zła, jednak z pewnością ustępowała takim dokonaniom, jak „Follow the Reaper” i „Hate Crew Deathroll”.

  Zaczyna się całkiem dobrze. „Hellhounds on My Trail” to drugi singiel promujący szóstą płytę CoB, a zarazem jej otwieracz. Jest to kawałek bardzo energiczny i melodyjny. Nie gorzej wypada kolejny numer – tytułowy – z chwytliwą wstawką chórku wołającego tytuł. Bardzo dobrze spisują się tutaj również klawisze. Niestety już od trzeciej pozycji robi się troszkę słabiej, bowiem od trzeciego na płycie „LoBodomy” zaczyna się przestój. No i cóż… szczerze mówiąc jest to dość długi przestój. Zaliczają się do niego bowiem aż cztery kawałki – od trzeciego do szóstego włącznie. Nie powiem, że są to tracki słabe, jednak słuchałem tego albumu wiele razy i zawsze jakoś się przy nich muszę rozkojarzyć. Zwyczajnie nie są w stanie przyciągnąć bardziej mojej uwagi, choć solówki są w tym okresie płyty całkiem przyzwoite. Brak mi jednak jakiegoś chwytliwego refrenu. W końcu takowy się pojawia – i to nie jeden. Kiedy kończy się „Tie My Rope”, zaczyna się najlepszy okres albumu. Są to „Done With Everything, Die For Nothing”, a także „Banned From Heaven”. Gdyby cała płyta była na tym poziomie, co te dwie kompozycje, to mielibyśmy jeden z lepszych krążków w dyskografii finów. „Blooddrunk” kończy całkiem niezły „Roadkill Morning”. Podsumowuje on album, który jest według mnie bardzo nierówny, choć słucha się go momentami naprawdę bardzo przyjemnie.


  W moim mniemaniu CoB nagrało trzy lepsze („Hatebreeder”-„Follow The Reaper”-„Hate Crew Deathroll”) oraz trzy nieco słabsze krążki („Something Wild”-„Are You Dead Yet?”-„Blooddrunk”). Mamy więc remis, a o tym, czy w moich oczach (a raczej uszach) Finowie przeważą w kierunku pozytywnym, bądź też negatywnym, zdecyduje ich następna płyta. „Blooddrunk” nie zawiesza poprzeczki „Dzieciom” bardzo wysoko, więc mam nadzieję, że kolejny – siódmy już – album będzie ponad ową poprzeczką mógł dość swobodnie przefrunąć.

Ocena: 6,5/10

P.S. Już w najbliższy weekend zapraszamy na kolejną recenzję z cyklu „Wieczory nordyckie”. Tym razem autorem będzie Marcin znany powszechnie jako „Czarny”. Jego pseudonim bardzo dobrze oddaje to, z czym owy młodzieniec za tydzień się zmierzy. Będzie to w końcu jeden z największych norweskich wyjadaczy na scenie black metalowej – Immortal.

czwartek, 17 lutego 2011

Pierwszy kęs: Children Of Bodom - Relentless Reckless Forever (2011)

Data premiery: 8 marca 2011

Adam: Tak się składa, że każdy z autorów Wyspy Jowisza słuchał kiedyś Children of Bodom i wszyscy z pewnością po nowy album sięgniemy, dlatego dzisiejszy Pierwszy kęs napiszemy wspólnie (BTW: to pierwszy "wspólny tekst" na Wyspie Jowisza). "Relentless Reckless Forever", czyli siódme dzieło wymiataczy pod wodzą Alexiego Laiho, zaserwuje nam dziewięć nowych "wymiataczy", które po raz kolejny brzmieć będą niemal identycznie jak starsze albumy (sytuacja ta ma miejsce od "Follow the Reaper") i nie przekroczą swym ogólnym czasem trwania magicznej granicy czterdziestu minut (again, tyle tylko, że nawet mój kochany "pijacki" debiut trwał równo trzydzieści sześć sześćdziesięciosekund). Okładka również nie zrywa z tradycją, chociaż Kostucha-Rolnik na posiadłości za miastem (ewidentnie widocznym) to całkiem kontrowersyjna rzecz.



  Przejdźmy jednak do muzyki. Pierwszy kawałek, którego można posłuchać, to promujący "Relentless Reckless Forever" "Was It Worth It?" (filmik powyżej), o którym sam Alexi prawi: "Absolutnie imprezowy kawałek. Nie brzmi jak typowe CoB, ale to jeden z moich ulubieńców i piekielnie ciężka rzecz". Z jedną częścią wypowiedzi mogę się zgodzić - miks jest bardzo "ciężki", bas aż huczy, a wokal, dzięki dziwacznemu efektowi, brzmi jak ostatni czort. Reszta utworu, niestety, zawodzi. Słaba melodia, bezpłciowy refren - a zazwyczaj są to najmocniejsze strony ich muzyki. Szkoda, że kawałek na płycie zajmuje przedostatnią pozycję - czyżby zakończenie miało przynudzać? Oddam jednak, iż podoba mi się... Solówka na klawiszach! A to się Marcin pewnie zaśmieje :)

  Drugim utworem, którego można posłuchać bez konsekwencji prawnych,  gdyż  zespół przedstawił go kilka dni przed "Was It Worth It?", jest "Ugly", zajmujący na albumie pozycję numer sześć. Dużo szybszy kawałek, z ciekawszą melodią i szalonymi solówkami, pięknie wkomponowanymi między brutalne partie wokalne. Tego słucha się o wiele przyjemniej, taki być powinien singiel.

  Nie byłem zadowolony "czarnym" "Blooddrunk", w głębi swojego już-nie-tak-metalowego serducha liczę na powrót do formy z czasów "Hate Crew Deathroll". Obecnie, spełnienie moich nadziei widzę tak "fifty - fifty". Wydaje mi się, że sam Alexi jest już tym oklepanym do bólu stylem grania lekko zmęczony, chciałby te stare prześcieradło wywalić do góry nogami i porządnie przetrzepać, ale wciąż coś go od tego powstrzymuje. Fani? Czy będą nadal tak chętni kurczowego trzymania się melodic death metalu, gdy dostaną przeciętne wydawnictwo? A może moje proroctwa są błędne i "Relentless Reckless Forever" okaże się wyczesaną płytką? Jak myślicie?




Bartek: No cóż... Miało być nieco inaczej. Dlaczego? Przede wszystkim, ten album miał być wydany w zeszłym roku, ale widocznie "Dzieci Bodomu" miały jakieś opóźnienia (biedne, zamordowane dzieciaki). W sumie, tworząc albumy dość podobne do siebie, trwające po trzydzieści sześć minut... No dobra, czepiam się. Fakt, jestem niecierpliwym człowiekiem. Ale przejdźmy już do najważniejszej kwestii, czyli nowego albumu, "Relentless Reckless Forever". Na tle poprzednich dwóch albumów wyróżnia się już okładką. Oczywiście w sensie pozytywnym. Kosiarz wygląda tu o wiele ciekawiej w porównaniu do krwawego "Blooddrunk" oraz niewyraźnego "Are You Dead Yet?" (mam tutaj na myśli same okładki, rzecz jasna). Jeśli jednak chodzi o poziom muzyczny, to mam pewne obawy...
 
  Children of Bodom znam już od dłuższego czasu. Wydaje mi się, że ich obecna forma kompozytorska nie jest najlepsza, o czym świadczyć mogą nie tylko ostatnie krążki, ale i dwa kawałki z nowego albumu (te, które już znamy). Fakt, że ostatnie dwie płyty do ich szlagierów na pewno nie należą. Z drugiej strony też, nie są niczym tragicznym. Trzeba jednak przyznać, że ostatnią naprawdę dobrą rzeczą, jaką "Dzieciaki" nagrały była płyta "Hate Crew Deathroll", która ukazała się w roku 2003. "Strzelecka" niemoc trwa już więc od ośmiu lat, i jest to czas najwyższy, aby ją przełamać. Łatwe to jednak nie będzie. "Was It Worth It"? oraz "Ugly" przełomu nie zwiastują.

Okładka singla "Was It Worth It" promującego płytę
"Relentless Reckless Forever"
  Okładka singlowego "Was It Worth It?" całkiem niezła, z samym kawałkiem nieco gorzej. Nie jest on taki zły, zwłaszcza przy kilkakrotnym wysłuchaniu, ale do szlagierów pokroju "Children of Decadence" traci raczej sporo. Nawet klawisze nie powalają czymś wyjątkowym, choć prędzej jestem w stanie sobie wyobrazić CoB bez gitar, niż bez nich. Podobnie sprawa ma się z "Ugly", choć zgodnie z chłopakami stwierdzamy, że ta kompozycja wypada nieco lepiej. Mimo wszystko poczekajmy na całą płytę, bo też inaczej będzie się słuchało tej dwójki znając cały album. W zeszłym roku Iron Maiden wydało niby przeciętny singiel, jakim było "El Dorado", a wielu fanów zmieniło zdanie na temat tej kompozycji po wysłuchaniu całego "The Final Frontier". Czekajmy więc cierpliwie i miejmy nadzieję, że Children of Bodom nas nie zawiedzie.

  Marcin:  Napiszę krótko i zwięźle, bo w mojej ocenie ten tekst wygląda już prędzej na recenzję całej dyskografii Finów, a przecież miały być to tylko wrażenia po pierwszych dwóch kawałkach, więc można się lekko udławić tym ''Pierwszym kęsem''. ''Was It Worth It?'' ewidentnie zyskuje po kilku przesłuchaniach i choć zgodnie z pozostałymi autorami stwierdziłem, że ''Ugly'' lepiej rokuje na całość albumu, to jednak na obecną chwilę muszę stwierdzić, że to właśnie singiel wyzwala we mnie bardziej pozytywne odczucia. Niemniej, utwory te nie są tym, na co stać tak naprawdę Children of Bodom. A może po prostu zespół cierpi na brak dobrych pomysłów? Ekipę pana Laiho bardzo cenię i lubię, między innymi za oryginalność, jednak kwestia tego, jak panowie wypadną w tym roku z nowym materiałem nie jest dla mnie aż tak ważna. Jeśli źle, to na pewno płakał i zgrzytał zębami nie będę, jeśli zaś dobrze to na pewno po prostu zatrzymam się na dłużej przy tym wydawnictwie (jak narazie jednak wydaje mi się, że szału nie będzie). Pozostaje nam tylko czekać i być dobrej myśli.

środa, 16 lutego 2011

MUZYKA - Big Head Todd and the Monsters: Rocksteady (2010)

1. Rocksteady (4:27)
2. Beautiful (3:55)
3. Muhammad Ali (3:21)
4. After Gold (4:26)
5. Happiness Is (4:11)
6. Back to the Garden (4:35)
7. Smokestack Lightnin' (3:44)
8. I Hate It When You're Gone (3:59)
9. People Train (3:27)
10. Beast of Burden (3:42)
11. Fake Diamond King (3:33)

Całkowity czas: 43:20

  Na początku zobowiązany jestem przyznać, że krążek wpadł w moje zachłanne łapska zupełnym przypadkiem, a kilka tygodni temu o zespole Big Head Todd and the Monsters wiedziałem tyle, co większość z Was, czyli absolutnie nic. Ale skoro "Rocksteady" przez większość sesji (którą pożegnaliśmy na dobre!) pomógł mi zachować zdrowy dystans i dobry nastrój, napisanie recenzji należy do moich obowiązków, czyż nie? A kto wie - być może zachęcę kogoś chociaż do sprawdzenia chłopaków na Myspace?

  Big Head Todd and the Monsters to - wbrew pozorom - mocna marka i grupa mająca na koncie "platynkę". Ale tę wiązać należy z ubiegłym wiekiem, bowiem złośliwy czas i atak muzyki niezależnej zepchnęły zespół do podziemia. Tam do dziś grają prostą blues rockową muzykę, aby wynurzyć się od czasu do czasu na spelunkowe trasy i wpaść z wizytą do studia. American dream, nieprawdaż? "Rocksteady", czyli ich dziewiąte dziecko, niemal całkowicie zrywa z bluesowym pazurem, który charakteryzował wcześniejsze krążki, na rzecz prostych, plażowych wręcz klimatów. Todd Park Mohr, czyli ten tajemniczy Big Head Todd (na miejscu reszty bandu obraziłbym się za pseudonim "potwory"), swoim głosem, stanowiącym mieszankę Adama Levine'a z Maroon 5 i  Caleba Followilla z Kings of Leon, śpiewa nam o przyjaźni i miłości, nigdy nie przechodząc na "ciemną stronę życia". Luźno łączą się tutaj elementy klasycznego rocka (kompozycja tytułowa), reggae ("Happiness Is"), trąbki ("Hate It When Your Gone"), gospelowe chórki ("Beast of Burden") i funkowa beztroska (wiele tytułów). W niemal wszystkich kawałkach tkwi olbrzymi radiowy potencjał (chlubnym wyjątkiem jest zadziorny "Smokestack Lightnin', którego nie powstydziłby się nawet Joe Bonamassa). 

  I właśnie ten aspekt stanowi jednocześnie największą bolączkę "Rocksteady". Brak emocji "z wyższej półki" spowoduje, że album polubimy, ale nigdy do podejdziemy doń serio. Włączymy chłopaków przy nauce, tudzież jakiejś domowej czynności, posłuchamy na spacerku w wiosenne popołudnie (przedstawicieli tego gatunku zapraszamy już serdecznie do Polski!), ale chemii w tym nie będzie. Solówki w postaci kilkusekundowych "reklam" rozochocą jedynie nasz apetyt, ale rozmyją się w jeziorku delikatnych riffów. Dziwi mnie tak niska popularność zespołu. Spojrzałem na portal Last.fm i okazało się, że album nie ma nawet półtora setki słuchaczy (i możemy być pewni, że ponad połowa z nich "kupiła" go na Pirate Bay)... Ba, okładki - zwykłego pliku JPG - brakowało. Wielce rozczarowany, z żalem w sercu, sam takową wysłałem.

  To nie jest co prawda album, który chciałbyś dostać na urodziny, drogi Czytelniku. Słucha się go przyjemnie i byłbym powiedział, że jest "zwyczajnie dobry", tylko na ocenę w postaci "siódemki" - w moich oczach - do końca nie zasługuje. Z kolei "sześć i pół" wydaje się delikatnie krzywdzące, ale na tym wyniku poprzestanę, bo nie chcę wypaść na drobiazgowego faceta. Tak więc na urodziny nie, ale jako prezent bez okazji, "Rocksteady" spisałby się fenomenalnie dla każdego. Można spróbować.

Ocena: 6,5/10

FILM - Zmierzch (2008)


 Reżyseria: Catherine Hordwicke
Czas trwania: 122 minuty (za długi)

  Długo zwlekałem z zabraniem się do oglądnięcia „kultowego” już według nastolatków (zwłaszcza „latek”) filmu „Zmierzch”. Cóż… plany takie miałem już dawno, ale zawsze coś mi wyskoczyło. Wiadomo, jak to w życiu. Raz trzeba było wyrzucić śmieci, raz wyjść z psem na dwór, bądź po prostu zrobić cokolwiek innego (w tym: oglądnąć coś innego). Co się jednak odwlecze, to nie uciecze – i to prawda. W końcu jednak nadszedł ten dzień i za „Twilight”, czyli początek sagi, czas się było zabrać. Podchodząc do tego obrazu ,nie miałem większego pojęcia, co to w ogóle jest. Słyszałem, że coś o wampirach, że romansidło… nic więcej w sumie nie wiedziałem. Nie myliłem się za to co do faktu, iż „Zmierzch” to faktycznie film typowy do sprzedaży dużej ilości piórników, plecaków, długopisów, zeszytów i kto wie… może papieru toaletowego. Z przyjemnością również napiję się krwistego „Twilight Strong”, ale takie jeszcze nie powstało. Powstało za to wiele innych gadżetów, choćby wcześniej wspomnianych.

  „Zmierzch” to horror/romans. Horroru w tym za grosz, ale romans wisi w powietrzu od pierwszego spojrzenia głównej bohaterki w stronę Edwarda Cullena (Robert Pattinson). Od tego momentu, praktycznie nic poza Isabellą Swan (Kristen Stewart) i wspomnianym Edwardem nie ma znaczenia. Najpierw się poznają. Potem on jest dla niej niemiły, a ona coś przeczuwa i dowiaduje się, że on  jest wampirem. No i romans się kręci.

-Wiesz, że na komixxach drą z nas łacha aż miło?
-No co ty?
-No... Ale zamknij usta.
  Kreacja postaci jest wręcz dramatycznie szokująca… Bella Swan? Skąd ona się w ogóle wzięła? Ona na pewno jest człowiekiem? Nie…
No, może przesadzam. Przede wszystkim, bohaterka od urodzenia cierpi na chore zatoki, stąd przez cały film ma otwarte usta (inaczej by się udusiła). Jej kolejnym defektem jest trudność wypowiadania się. Bardzo często stara się coś powiedzieć, ale musi najpierw postękać, bądź też powzdychać. Pewnie w ten sposób ładuje jakiś wewnętrzny akumulator, po czym dopiero jest gotowa coś oznajmić. Robi to jednak zawsze z niezwykle poważną miną. Nie ma mowy o jakimś wesołym, szczerym uśmiechu. Każde zdanie wypowiadane przez Bellę sprawia jej trudność i brzmi, jakby świat zmierzał ku końcowi. Typowe Emo. Ciekawie wypada scena, w której Bella oświadcza Edwardowi, że wie kim ten naprawdę jest. Pewności oczywiście nie ma, ale chłopak nie zaprzecza, iż faktycznie jest wampirem. Dziewczyna nie wydaje się być zszokowana. Bardzo łatwo jest jej przejść z tym do porządku dziennego – spływa to po niej, jak po kaczce. W sumie, czy jest w tym coś dziwnego? Takie rzeczy to norma w naszym świecie, prawda? Po chwili chłopak ją zabiera na jakiś szczyt, aby pokazać jej jak wygląda w świetle słonecznym, po czym świeci przy niej gołym… diamentem. Wampir pod wpływem słońca błyszczy? Jak diament?! To najgłupsza wizja krwiopijcy, jaką miałem okazję zobaczyć. A kto pomógł się pannie Swan dowiedzieć, że śliczny Edwardzik jest wampirkiem? Google – zawsze pomocne.

- A jak spadnę?
- To się zabijesz, proste.

  Edward Cullen. Ten człowiek również potrafi widza zirytować. Już w pierwszych scenach mówi Belli, że stara się być dla niej niemiły i chce, aby ta się od niego od… oddaliła, że tak powiem. Skoro tak, to po jaką cholerę łazi za nią bez przerwy?! Wielki obrońca uciśnionych. Swoją drogą, jak ponad dwudziestoletni facet może udawać siedemnastolatka? Do tego chłopak szybko zakochuje się w Belli, stając się „masochistycznym lwem” – straszne. Dziwić może jednak fakt, że wychodzi z Isabellą na światło słoneczne w drodze do szkoły, a jego ciało w diament się nie zamienia. Hmmm… może to zależy od słońca? Skoro już jesteśmy przy temacie „ciało Edwarda Cullena”, to warto zaznaczyć, że jest ono całkowicie lodowate. W takim razie może zastanawiać, jak mu w ogóle… no sami wiecie. Oczywiście jest, za to dobrze wyposażony pod innymi względami. Jest super szybki, silny i potrafi skakać po drzewach jak małpa. W końcu to wampir.

 Edward Cullen wraz z rodziną są tymi dobrymi wampirami, gdyż ludzi nie zabijają, a krew spożywają wyłącznie zwierzęcą. Oczywiście, istnieją też inne wampiry, które już tak humanitarne nie są. I wraz z ich pojawieniem się, film nabiera rumieńców. Grubo przesadzone stwierdzenie. Mimo wszystko, coś się zaczyna dziać! Okazuje się bowiem, że jeden z nich – blondynek James – jest niezwykle nakręcony na Bellę, a konkretnie na jej krew. Podstępnie zwabia ją w pułapkę, ale oczywiście na posterunku jest bohater Edward, no i wiadomo – walka - zwycięstwo.

  „Zmierzch” nie jest tragiczny, choć często może irytować, a także nudzić. Taki film „do oglądnięcia”. Na pewno lepszym wyborem na spędzenie wieczoru będzie oglądnięcie filmu Azyl (tytuł oryginalny „Panic Room”), również z Kristen Stewart. Kapitalny film. Jak go kiedyś oglądałem, to nie przypuszczałem, że się tej małej dziewczynce zachce hasać z wampirami.

Ocena: 4,5/10

wtorek, 15 lutego 2011

MUZYKA - Deicide - To Hell With God (2011)



1.To Hell with God (4:20)

2.Save Your (3:32)

3.Witness of Death (3:05)

4.Conviction (3:15)

5.Empowered by Blasphemy (3:16)

6.Angels in Hell (3:12)

7.Hang in Agony Until You're Dead (3:59)

8.Servant of the Enemy (3:17)

9.Into the Darkness You Go (3:32)

10.How Can You Call Yourself a God (4:15)

            Całkowity czas: 35:43


  Minęło już dwadzieścia jeden lat od debiutanckiego albumu Deicide. Tym razem za produkcję nowego krążka amerykańskich death metalowców wziął się Mark Lewis – człowiek, który współpracował choćby z zespołem DevilDriver nad ich najnowszą płytą „Beast”. No ale, cóż może począć biedny Lewis, kiedy panowie z Deicide pomysłów na stworzenie wielkich rzeczy nie mają.

  Dużo ciężkich gitar, niski wokal, sporo nudy. Na „To Hell With God” słuchacz często może odnieść wrażenie, że cały czas słucha tego samego kawałka. Utwory powtarzają w kółko to samo, zlewając się w jedno. Są tu chwile ciekawsze, ale naprawdę nie ma ich wiele. Im dalej, tym słabiej. Wraz z ostatnim utworem można nieco odetchnąć, gdyż album już od połowy się dłuży. Jeśli miałbym się pokusić o wskazanie jakiegoś pozytywnego numeru to zapewne mógłby to być „Conviction”, który na bladym tle słabego albumu wypada całkiem przyzwoicie.

  Liczyłem na zdecydowanie więcej ze strony Deicide. Tymczasem okazuje się, że nie ma nawet o czym do końca pisać. Longplay ten nie wyróżnia się niczym pozytywnym, jak i w negatywnym sensie również nic wyjątkowego się tutaj nie dzieje. Zwyczajnie wieje nudą i to wszystko – nic poza tym.

  „To Hell With God” to słabe wydawnictwo. Za krzty w nim boskości, a i piekło może się poczuć niezmiernie urażone.

Ocena: 3/10