czwartek, 30 grudnia 2010

Podsumowanie roku 2010 - statystyki Wyspy Jowisza

  Nie ma co ukrywać, że Wyspa Jowisza nie istniałaby bez Was - Czytelników. Tych znanych, którzy pomagają mi w wielu sprawach, rzetelnie oceniają pojawiające się na blogu wypociny, sugerują, co zmienić, o czym pisać; milczących obserwatorów i czyhających na byle potknięcie hienek ;) I wszyscy są niezbędni, aby cały ten cyrk można było coraz bardziej rozpędzać. Sprawdźmy teraz, jak prezentowały się statystyki odwiedzeń oraz które teksty były najchętniej przez Was czytane.

   Wyspa Jowisza została założona w połowie sierpnia, łatwo więc możemy wywnioskować, że obecnie liczy sobie cztery i pół miesiąca. Niewiele, fakt, ale nie próżnowałem w tym czasie. W sierpniu 101 zagubionych firefoxowych stateczków przybiło na nasze brzegi i - prawdopodobnie - część z nich została u nas na stałe, bowiem we wrześniu statystyki skoczyły niebagatelnie w górę, aby stanąć na widowiskowym wtedy wyniku 381 odwiedzeń. Październik kontynuował tendencję zwyżkową, głównie dzięki recenzji Comy, która pojawiła się ostatniego dnia miesiąca i zdobyła już wówczas sto (!) odwiedzeń. Wskaźnik dobił wtedy do 530 wyświetleń. Tak prezentowały się początki istnienia Wyspy Jowisza, gdyż  - wraz z publikacją o ekipie Piotrka Roguckiego - stronka rozpędziła się na dobre...

   Listopad miał dwa główne silniki napędzające liczbę odwiedzin: wciąż popularny tekst o Comie i moje wrażenia po seansie "Skrzydlatych świń", którym pomagały recenzje Lunatic Soul, Riverside (nieświadomy atak na polską twórczość) oraz oceny ostatnich płytek Kings of Leon i Linkin Park. Ten miesiąc zaskoczył nawet mnie, ponieważ przy normalnej ilości tekstów (których, jak łatwo zauważyć, staram się dostarczyć okołu dziesięciu na miesiąc), Wyspa Jowisza odnotowała 1 429 wyświetleń i jest to obecnie rekord. Wynik grudniowy, moim osobistym zdaniem, stanowi większy sukces, ponieważ bez żadnej wzmianki o Roguckim, odwiedziliście Wysepkę 1 323 razy (stan z godziny 20:13).

   Piszę o tym wszystkim głównie przez radość i dumę; nigdy nie spodziewałbym się takich wyników. Jestem wdzięczny wszystkim, którzy tutaj zaglądają. Wiem, że często popełniam wiele błędów (hejterska maszyna działa!), a teksty nie zawsze prezentują maksymalny poziom i dlatego starać się będę od Nowego Roku jeszcze bardziej. Jeżeli zaś szczęście mi dopisze i moje plany będą miały szansę realizacji, czeka nas dużo szokujących nowości od stycznia. Na razie jednak, ciiiiii...

Najczęściej czytane teksty (pierwsza dziesiątka):

10. recenzja płyty Kings of Leon - Come Around Sundown (57 wyświetleń)
9. recenzja płyty Linkin Park - A Thousand Suns (64 wyświetlenia)
8. recenzja płyty Pure Reason Revolution - Hammer and Anvil (65 wyświetleń)
7. recenzja płyty filmu "Koszmar z ulicy Wiązów (69 wyświetleń)
6. recenzja płyty Kasabian - West Ryder Pauper Lunatic Asylum (71 wyświetleń)
5. recenzja płyty Good Charlotte - Cardiology (75 wyświetleń)
4. opinia na temat piątej serii serialu "Dexter" (87 wyświetleń)
3. recenzja płyty Lunatic Soul - Lunatic Soul II (94 wyświetlenia)
2. recenzja filmu "Skrzydlate świnie" (246 wyświetleń)
1. recenzja płyty Coma - Excess (286 wyświetleń)


  ...O Boziu, jeszcze czytasz..? No dobra, jako bonus kilka ciekawostek!
- obecnie dzienny standard wyświetleń wynosi około 60-70 wyświetleń
- Oprócz wyświetleń z Polski, nawiedzają nas boty i emigranci z Danii, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Rosji, Kuwejtu, Iranu i Malezji :D
- równo 50% Czytelników korzysta z przeglądarki Mozilli (windowsowy Explorer - 22%, Opera - 12%)
- 93% przeglądających korzysta z systemu operacyjnego Windows, zaś mniej niż 1% Czytelników posiada Iphone'y (tutaj pewnie uśmiechnie się Tomek)
- najwięcej komentarzy pojawiło się, zaskoczenie, przy recenzji Comy
- layout Wyspy Jowisza zmieniał się już dwa razy, wraz ze zmianami pór roku
- prezydent Wyspy Jowisza był dzisiaj u fryzjera i stwierdzono, że "zakola lecą"

  To tyle na dziś. To tyle na rok 2010. Dziękuję Wam z całego serca, że ze mną jesteście, bawcie się w sylwestrową noc tak, że sufit pęknie, spadnie żyrandol, śnieg się Wam będzie topić pod nogami, a szampan wylewać uszami! Ja przynajmniej tak zamierzam zrobić :) Do przeczytania, one love

MUZYKA - Najlepsze albumy roku 2010, część II (pozycje 6-1)

Pragnę zaznaczyć, że to druga część zestawienia! Pierwszą znajdziesz niżej (użyj umiejętności myszki: scroll) lub pod linkiem, jeśliś leń: Teleportacja!

6. Arcade Fire - The Suburbs

   Oj, nietypowy to album. Długo zastanawiałem się nad dodaniem go do zestawienia, jednak wiedziałem, że "jeśli", to tylko pod samym szczytem. Ale skoro nagrywa się na samym początku kariery album taki, jak "Funeral", to liczyć się trzeba z tym, że trzeba będzie kiedyś tę wysoko zawieszoną poprzeczkę ponownie przeskoczyć. I "The Suburbs" (chyba, wciąż go odkrywam) najwyraźniej tego dokonali. Morze, prawdziwe morze dźwięków, nastrojów, barw i pejzaży. To drugi tak wielce różnorodny album naszego zestawienia (o następnym jeszcze wciąż nie pisaliśmy) i ten eklektyzm stanowi o jego potędze. Usłyszycie dynamiczne utwory, napędzane dziesiątkami bębnów, barokowe skrzypeczki, szalone partie pianina, rozmyte postrockowe gitary, akordeon, hawajski bas i wiele, wiele więcej, a wszystko pięknie domknięte wokalami żeńsko - męskimi. Album żywy, szczery i radosny do szczęku kości.

5. The National - High Violet

  Nagroda za wygenerowanie najbardziej jesiennego krajobrazu 2010 roku, gdyby takowa istniała, bezapelacyjnie trafić powinna do panów z The National. Co ciekawe, chłopaki tworzą naprawdę smutną muzykę, a odnoszą ogromny sukces komercyjny, co dobitnie pokazuje prześcignięcie np. Lady Gagi (czy jak tam się to pisze) w podsumowaniu Last.fm. "High Violet" zjada "Boxera" na śniadanie (chociaż może mi się za taką opinię oberwać) i był najczęściej powtarzanym przeze mnie krążkiem drugiego półrocza. Jeżeli jeszcze nie dałeś się "porwać" The National, albo co gorsza, nazwa ta po raz pierwszy zderza się z Twoją świadomością, leć w te pędy do sklepu! Albo chociaż... No wiesz... ;)



4. Anathema - We're Here Because We're Here

  OK, wchodzimy już do ścisłej czołówki tego roku i płyt, które nie pozostawią żadnego słuchacza obojętnym. "We're Here Because We're Here" to pierwszy studyjny album Anathemy od wydanego siedem lat temu "A Natural Disaster" i jest to rzecz bezgranicznie piękna. Krążek po brzegi wypełniony radością życia, poczuciem spełnienia i chęcią chwytania każdego momentu. Muzycznie, chłopaki łączą znaną już wrażliwość z postrockowymi eskapadami, a nad brzmieniem całości czuwał Steven Wilson, dlatego przestrzenny miks "We're Here..." kopie odbyty. Dodatkowy plus za wykonanie albumu na żywo w Inowrocławiu - był to naprawdę magiczny moment i spełnienie wielkiego marzenia.
Fantastyczna sprawa, wstyd nie znać.


3. Pain of Salvation - Road Salt One

  Przed nami już tylko trzy albumy, z których każdy może okazać się nieprzyswajalny dla zwykłego słuchacza. To płyty wymagające odrobinę chęci, zagrzebania się w ich konceptach, interpretacji tekstów i słuchania w skupieniu. I pierwszy z tej chlubnej trójki jest "Road Salt One" mojej kochanej grupy Pain of Salvation. Mieliśmy co prawda wcześniej albumy z grupy "pokochaj lub znienawidź", ale owe wyrażenie nabiera nowego znaczenia w przypadku pierwszego "Road Salt". Mamy tutaj do czynienia ze "staromodnym" brzmieniem (niczym nagrywane z biegu, bez udziału dźwiękowców i komputerów) i szalone połączenie wielu gatunków ubiegłego stulecia: hardrocka, punku, bluesa, ballad w stylu Queen, a nawet elementy gospel, country i walczyka. Wszystko oprawione w dwuznaczny koncept miłosny z przepyszną wisienką na torcie w postaci głosu Daniela Gildenlowa, jak zawsze fenomenalnego i chwytającego za serce. Ciężko się przebić, to prawda, ale "jak już w końcu póójdzie"..!

2. Blindead - Affliction XXIX II MXMVI

  Na miejscu drugim wielka niespodzianka oraz najbardziej mroczne, ciężkie i przejmujące dzieło roku - "Affliction XXIX II MXMVI", którego sam tytuł już intryguje. Psychodeliczna podróż w głąb świadomości autystycznej dziewczyny, zdominowana przez uczucie osamotnienia, izolacji, beznadziei i niewypowiedziane pragnienia. Słuchanie tego albumu w środku dnia mija się z celem. Rodzime Blindead dostarczyło nam krążek wyjątkowo mroczny, którego walory można docenić jedynie po zmroku. Muzycznie, to także unikalne przeżycie, bowiem jeszcze żaden postmetalowy album tak daleko nie zabrnął w klimatyczne i przeraźliwie zimne więzienie umysłu; najbliżej zawsze był zespół Cult of Luna i - dzięki "Affliction XXIX II MXMVI" - mamy nareszcie artystę (polskiego, kurka!), który nieosiągalny wcześniej poziom Szwedów... Prawdopodobnie przebił. Posłuchać powinno się, jeżeli nie straszne nam naprawdę ciężkie momentami riffy, "wyrzygane" przez wokalistę słowa i obskurny, wybrudzony do granic możliwości mastering. A jeśli nie jesteś pewny, czy takie klimaty do Ciebie trafiają, zapewniam, że najnowsze dzieło Blindead dostarczy Ci dużo, dużo więcej...


1. Lunatic Soul - Lunatic Soul II

  Miejsce pierwsze. Biały Album Lunatic Soul. Zaskoczony?
To zabawne, bo nawet nie potrafię traktować "Lunatic Soul II" jako osobnej, samodzielnej płyty. Słuchać jej powinno się razem z czarną poprzedniczką, a całość traktować inaczej niż grubą większość albumów zalegających na półce. Mariusz Duda stworzył na tym dyptyku dwubarwny świat - czarne limbo i białe więzienie. My, jako słuchacze, towarzyszymy zagubionej duszy w podróży, a właściwie obserwacji obu. Odczuwamy, tak jak ona, tęsknotę, zagubienie, żal, ale i tajemnicę, wszechobecną magię.
  Jeżeli jednak chcielibyśmy traktować "Lunatic Soul II" jako osobne dzieło i odciąć od dwuletniej już, czarnej połówki, to na pierwszym miejscu powinieneś postawić "Affliction XXIX II MXMVI". Jeśli zaś, w swoim poszukiwaniu muzycznej ekstazy, potrafisz odbierać Lunatic Soul w postaci jednego, dwupłytowego wydarzenia, przyznasz mi z pewnością rację, że to najbardziej emocjonalna podróż, jaką można przeżyć w tym roku.


  I to by było na tyle. Mam nadzieję, że powyższa lista przyda się osobom szukającym nowej, ekscytującej muzyki. Jestem też pewny, że Wasze zestawienia różniłyby się całkowicie od mojego, stąd prośba - nie bądźcie samolubni. Podzielcie się tytułami, które poruszyły Wasze serca.

środa, 29 grudnia 2010

MUZYKA - Najlepsze albumy roku 2010, część I (pozycje 12-7)

  Przyszedł czas podsumować wszystkie albumy, które miałem przyjemność w tym roku posłuchać i wybrać te, które w mojej opinii, powinien chociaż pobieżnie przesłuchać każdy fan muzyki art rockowej. Proszę pamiętać, że (pomimo wielu nadnaturalnych zdolności) jestem tylko człowiekiem i wielu, wielu ciekawych albumów nie dane mi było przesłuchać, a jeżeli kolejność poniższych płyt wywołuje u Ciebie oburzenie, prawdopodobnie mamy inny gust, duuh.
Skoro wszystko już jasne, ruszamy! Dzisiaj poznamy pierwsze sześć pozycji, jutro pojawi się ostateczne Top Six 2010.

12. Pure Reason Revolution - Hammer and Anvil

  Owszem, było w tym roku kilka pozycji, które mogłyby przewyższyć Pure Reason Revolution i pojawić się na dwunastej pozycji, ale to właśnie ten zespół zasługuje na wyróżnienie. Powody są dwa: podnieśli się z dołka, w który niekwestionowanie wpadli rok temu, wypuszczając diabelskie "Amor Vincit Omnia". Po drugie zaś, "Hammer and Anvil" to arcyszalona jazda bez trzymanki, łącząca elementy klasycznego prog rocka z industrialnym metalem, disco, a nawet  techno. PRR godnie zaczęło reprezentować gatunek new prog - rodzące się dziecko muzyki gitarowej, w którym łamie się wszystkie zasady i tworzy niespotykane dotąd fuzje. Posłuchaj ściany dźwięku w "Open Insurrection", miażdżącego riffu "Last Man, Last Round" i niech Twoje kapcie spadną z wrażenia pod łamiącym szyby beatem "Blitzkrieg". Pokochaj lub znienawidź. Anyway, czekam na więcej!


11. God Is an Astronaut - Age of the Fifth Sun

  Ten album pomógł mi (jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi) w wielu ciężkich momentach. Zwłaszcza kiedy potrzebowałem natchnienia, energii, czy skupienia. Instrumentalne pejzaże stworzone przez Irlandckich magów na tym albumie nie różnią się zbytnio od poprzednich, to fakt, ale dla mnie, każdy ich krążek ma w sobie coś wyjątkowego. "Age of the Fifth Sun" pozwala przenieść się w świat z jego okładki - tajemniczych szczytów górskich, skąpanych w promieniach zachodzącego słońca. Jeżeli jesteś entuzjastą post rocka i malowania obrazów gitarom, powinieneś zainteresować się tym albumem. A dodatkowo polecam też płytkę maturzystom i studentom. Tylko przy nim potrafiłem przygotować się do prezentacji z polskiego i kolokwiów z łaciny! :D


10. The Pineapple Thief - Someone Here Is Missing

  Kolejny, przedostatni w naszym zestawieniu, przykład gorącego romansu muzyki gitarowej z elektroniką. The Pineapple Thief poszło jednak śladami Muse, więc wszystkie te elektroniczne wstawki i smaczki świetnie współgrają z ich muzyką, tworząc coś na wzór "elektronicznej" Anathemy lub Porcupine Tree. Ekipa Bruce'a Soorda już przy okazji "Tightly Unwound" wyrwała się spod wstydliwej etykietki "Porcupine Tree 2" (którą sami sobie pomogli dokleić, nazywając się tak, a nie inaczej), ale dopiero teraz udowadnia, że nie można ich ignorować. "Someone Here Is Missing" zrywa z długimi, progrockowymi utworami i dostarcza dziewięć ciekawych, różnorodnych kawałków. Płyta nie stanowi absolutnego "musisz spróbować", ale wynagradza ciekawość z nawiązką.


9. Linkin Park - A Thousand Suns

  Zbierze mi się za to, ale trudno. Linkin Park, taak. Zespół stricte komercyjny i młodzieżowy, ale ich najnowsze dzieło - "A Thousand Suns" - to równie szalona i bezkompromisowa jazda, co "Hammer and Anvil". Dojrzały, różnorodny, elektroniczny do bólu zębów album. Słucham go od premiery regularnie kilka razy w miesiącu i do dziś wydaje mi się zaskakujący i świeży. Dlatego właśnie, z nieukrywaną satysfakcją, umieszczam go w zestawieniu najlepszych albumów roku. Jeżeli jeszcze nie znasz najnowszego dzieła Amerykanów, musisz to jak najszybciej nadrobić. Tylko upewnij się najpierw, że masz wystarczająco otwarty umysł, aby potrafić go docenić. Po raz kolejny, pokochaj lub znienawidź. Niezależnie od wyniku, spróbować warto.


8. Gazpacho - Missa Atropos

  Gazpacho po raz kolejny skacze bardzo wysoko, jednak tym razem, nie strąca poprzeczki, którą sama sobie powiesiła na pełnej ocenie 10 rok temu, wydając "Tick Tock". Co nie znaczy, że "Missa Atropos" to album słaby, o nie! Jest dłuższy, mniej przystępny, bardziej rozmazany klawiszowymi pejzażami, pełny instrumentalnych przejść i genialnego nastroju. Po raz kolejny mówi się nam o samotności, jednak tym razem, bohater znajduje się w tym stanie z własnego wyboru, zamykając się w odizolowanej latarni morskiej. Jego celem jest stworzenie idealnej pieśni pochwalnej jednej z trzech sióstr przeznaczenia, tytułowej Atropos. To ona przecina nici naszego życia w jego ostatnich chwilach. Piękny album, choć powtarzam go rzadko, stąd "zaledwie" ósma pozycja. (Moja okładka roku!)


7. Avenged Sevenfold - Nightmare

  Na miejscu siódmym, najnowsze dziecko uboższego o jedną osobę (zmarłego w 2009 roku perkusistę zespołu - Jimmy'ego Sullivana) Avenged Sevenfold. I tak wysoką pozycję zawdzięcza nie tylko sentymentalnym wspomnieniom (grupa ta bowiem na dobre wprowadziła mnie w świat muzyki rockowej), ale przede wszystkim wielkiej dawce emocji ukrytej w jedenastu kompozycjach. A7X to obecnie jeden z pionierów amerykańskiego metalu, co potwierdza ogromna baza fanów i kilka platyn na koncie. Dziwi mnie to w świetle wysmakowanego i pełnego wzruszeń "Nightmare" - nie sądziłem, że podobny album mógłby zdobyć szczyt Billboardu. A jednak. W utworze "Fiction" usłyszymy wokal Jimmy'ego, zarejestrowany tuż przed jego zgonem i ten moment można zaliczyć do najbardziej magicznych przeżyć muzycznych. Ale dla wielu o jego mocy stanowić będzie ryjąca beret pierwsza część albumu, gdzie riffy i melodie dosłownie gniotą jaja ;)



  To tyle na dzisiaj. Przed nami wciąż sześć pozycji, które - przypominam - przedstawię jutro (Teleportacja!). Jak na razie, jest kilka zaskoczeń, jak i całkowity brak Stevena Wilsona! Nester, jesteś w szoku? :D

wtorek, 28 grudnia 2010

MUZYKA - Disturbed: Asylum (2010)

1. Remnants (2:43)
2. Asylum (4:36)
3. The Infection (4:03)
4. Warrior (3:24)
5. Another Way to Die (4:13)
6. Never Again (3:33)
7. The Animal (4:13)
8. Crucified (4:37)
9. Serpentine (4:09)
10. My Child (3:18)
11. Sacrifice (4:00)
12. Innocence (4:31)

Całkowity czas: 47:25

  Jestem tolerancyjnym człowiekiem. Wytrzymałem "erę Śledzika" na Naszej-Klasie, wytrzymuję polityczną kompromitację Yarosława, powstawanie świebodzińskiego "Jezusa nad Jezusami". Zagryzłem zęby, kiedy - będąc w szkole - otoczenie zachwycało się Tokio Hotel, powstrzymałem wybuch krwi z nosa po straceniu półrocznej kolekcji autek w Gran Turismo 2 na skutek złośliwego buga, nie mówiąc już o stoickim pokazie przyjmowania złośliwości losu "na klatę" w dniu mojej matury ustnej z polskiego, gdy laptopowy Powerpoint, godzinę przed wejściem do sali, zdematerializował moją prezentację. Dużo wytrzymałem i wiele w przyszłości jeszcze wytrzymam, jednak są rzeczy, które nawet mnie skutecznie wyprowadzą z równowagi. Takie złośliwości, które już zawsze, na ich wspomnienie, budzić będą gargantuiczną niechęć. 
Do takich rzeczy zaliczać się będzie "Asylum", piekielny bękart zespołu Disturbed.

  I nie zrozum mnie źle, drogi Czytelniku, to nie bezpodstawne "hejterstwo". Bardzo lubię ostatnie dziełko Disturbed - "Indestructible" oraz kultowy już w niektórych kręgach "The Sickness" i kilka miesięcy temu, kiedy jeszcze "Asylum" malowało się ciepłymi barwami na horyzoncie świetną okładką, byłbym rękę odciął, że będzie to kolejny, świetny krążek wypełniony po brzegi podwójną dawką energii. Słodka ironio, rad jestem, że jednak kończyny na tego trefnego konia nie postawiłem. Dlaczego? Lecimy po bandzie - przed Tobą największe rozczarowanie roku 2010 i prawdopodobnie jeden ze słabszych albumów ostatnich dwunastu miesięcy!
  Już "Indestructible" można było nazwać zbiorem b-sidów. Udanym, owszem, ale nie wnoszącym niczego świeżego. W tym świetle, śmiało można uznać, że "Asylum" to zlepek "c-sidów", czyli kompozycji, które nie powinny trafić na żadną stroną winyla. Nawet za darmo. Jedenaście "utworów" to bagienko przynudnawych riffów, nieciekawych melodii (a te, o czym zapewne powszechnie wiadomo, stanowiły zawsze o jakości Disturbed), które - kawałek po kawałku - grzęźnie coraz głębiej. Jeżeli z pamięci miałbym podać teraz tytuły naprawdę dobrych kompozycji, na myśl przychodzi mi tytułowe "Asylum", "Never Again" i.... Intro. Bez śmiechu proszę, to chyba najciekawszy moment albumu. Reszta to stare flaki z odgrzewanym trzeci raz olejem. I nie będę pisał o nich, ponieważ i tak wystarczająco się namęczyłem, słuchając całości kilka razy przed podejściem do recenzji.

  Gratuluje Wam, Disturbed. Rzadko któremu artyście udaje się zdenerwować mnie na tyle, że mam ochotę rzucić w tekście jakąś kurwą. Mam nadzieję, że z tego dołka (bądź co bądź) utalentowana ekipa Davida Draimana zdoła wyjść za dwa lata. Na razie, spuśćmy na "Asylum" zasłonę milczenia.
Cieszę się. Wraz z ostatnim znakiem tej recenzji przestanę zmuszać się do powtarzania płytki. 

Ocena: 3,5/10
recenzja Bartka -> tutaj

poniedziałek, 27 grudnia 2010

MUZYKA - Coldplay: A Rush of Blood to the Head (2002)

1. Politik (5:18)
2. In My Place (3:48)
3. God Put a Smile Upon My Face (4:57)
4. The Scientist (5:09)
5. Clocks (5:07)
6. Daylight (5:27)
7. Green Eyes (3:43)
8. Warning Sign (5:31)
9. A Whisper (3:58)
10. A Rush of Blood to the Head (5:51)
11. Amsterdam (5:19)

Całkowity czas: 54:08

  Całkiem niedawno przypomnieliśmy sobie debiutancki krążek Coldplay, który - przypomnę - zdobył ogromną popularność pomimo faktu, iż stanowił prosty, przyjemny krążek z grzecznymi do bólu zębów kompozycjami. Uznaliśmy wtedy, że cały ocean ludzi, którzy przyznali im wtedy kredyt zaufania zostali wynagrodzeni w przyszłości, a Coldplay udowodnił, że - przyczepiony im na siłę - gwiazdorski status nie okazał się kolejną sromotną pomyłką brytyjskiej prasy. I dziś omówimy następcę "globusowego albumu", wydany dwa lata później "A Rush of Blood to the Head".

   Jak zadowolić krwiożerczych krytyków, czyhających jedynie na błąd, pewnych w głębi swojego mrocznego serducha, że Coldplay to sezonowy hit? A jak do tego jeszcze zachwycić setki świeżo zakochanych fanów? "Recepta jest bardzo prosta" - powiedziałby Donald Tusk. Zrobić to samo, tylko lepiej. Pokazać się z jeszcze bardziej wrażliwej strony, podkręcić brzmienie, uszlachetnić pieśni pianinem, czy też wyraźnymi gitarami. Zrobić wszystko, żeby "zestaw przyjemnych piosenek" zamienił się z "zestaw angażujących utworów". I tak zrobili, a przyjęcie w mediach, status ośmiokrotnej platyny, nagroda Grammy i w końcu zaszczytne 473 miejsce w rankingu Albumów wszech czasów szanowanego pisma Rolling Stone "delikatnie" podpowiada, że udało im się.

   Ale to moja recenzja, toteż odpowiadać będę wyłącznie za siebie (co, i tak, powoduje nader często negatywne konsekwencje). "A Rush of Blood to the Head" nie jest moim ulubionym albumem tych Zimnych Graczy, dlatego nie zamierzam rozpłynąć się teraz w pochwałach jak plaster margaryny na teflonowym lodowisku kuchennej patelni; to jeszcze przed nami. Co nie zmienia faktu, że płyta - rzeczywiście - stanowi odważny krok ku sławie godnej chociażby U2. Brzmienie jest wypolerowane, bas ukrył się w tle, niemal wszędzie słychać pianino - odtąd równie istotny instrument w muzyce Coldplay, co perkusja. Do tego, kawałki wybrane na single wbijają się do głowy niczym pocisk wymierzony z milimetrową precyzją przez wyśmienitego snajpera. Wystarczy wspomnieć w każdym towarzystwie tytuł "Clocks" lub "In My Place". Znajomi skrzywią się przez chwilę, aby - po usłyszeniu pierwszej sekundy utworu, niczym w "Jaka to melodia?" - krzyknąć: "No ba, że znam! Świetny kawałek!".

  Tu dochodzimy do dziwnej przypadłości "A Rush of Blood to the Head". Płyta dzieli się na dwie połowy: singlową i tę powszechnie nieznaną, bardziej indie. O pierwszej nie muszę za dużo pisać - megaprzebojowe utwory, które każdy słyszał chociaż raz. W radiu, telewizji, u znajomego, w internecie. Nie ma opcji, że mogłoby być inaczej. Ale po wzruszającym "The Scientist" i "Clocks" czeka nas jeszcze sześć kawałków! I przyznam szczerze, że większą przyjemność czerpię ze słuchania właśnie tej połowy płyty. Najpiękniejsza ballada - "Green Lights" - już wiele razy spowodowała, że zamykałem oczy (nawet w środku miasta!) i odpływam na chwilę do krainy ekstazy znanej tylko nam, pasjonatom muzyki. Następnie proste "Warning Sign", które skutecznie usypia czujność słuchacza i najbardziej zaskakujące "A Whispher" - niepokojące, psychodeliczne, a nawet agresywne w refrenie. Tutaj Chris Martin pokazuje się z zupełnie nowej, nieznanej dotąd strony. Kawałek tytułowy to mój cichy faworyt. Prosta zwrotka, delikatne chórki w przejściu, nostalgiczny nastrój i chyba najbardziej chwytający za serce refren na tym albumie. Chyba, bo akurat wzruszenie to specjalność Coldplay. Na słodkie zakończenie ostatnia ballada, "Amsterdam", która słowami "Ale czas jest po twojej stronie" skutecznie zachęca do porzucenia zajęć i zanurzenia się w świecie "A Rush of Blood to the Head" ponownie. I tylko utwór "Daylight" psuje w moich oczach wrażenie całości.

  Potrafię zrozumieć, dlaczego ten album zrobił taką furorę, skąd tyle zachwytów. Coldplay wpasowali się w nową falę brytyjskiego rocka alternatywnego idealnie i szybko stanęli na jej dziobie. Jednak, jak już wspominałem, moim zdaniem, to wciąż "tylko krok" naprzód. Ostateczne przymiarki do nadchodzącej rewelacji. Słucham często, lubię na równi z "Parachutes", przy czym debiut uważam za zwyczajnie uboższy album, z którego strony nikt jeszcze niczego nie oczekiwał. "A Rush of Blood to the Head" starą ideę udanie pakuje w bardziej błyszczące szaty i podnosi poprzeczkę.

  Suma sumarum - bardzo udany album. Wstyd nie znać, zwłaszcza w świetle nadchodzącego Open'er Festivalu, na którym, o ile nie nastąpi jakiś kataklizm, zobaczymy właśnie Coldplay. Stay tuned for more!

Ocena: 8/10

niedziela, 26 grudnia 2010

MUZYKA - Petter Carlsen: You Go Bird (2009)

1. You Go Bird (3:53)
2. Pull the Brakes (4:03)
3. The Sound of You And Me (4:04)
4. A Taste of What's To Come (4:19)
5. If Said Was Done (5:19)
6. From Now On (3:12)
7. Paindrops (4:23)
8. Half (4:47)
9. The Race Is On (4:22)
10. In the Time After (4:42)

Całkowity czas: 43:04

  Dzisiejsza recenzja będzie naprawdę nietypowa. Mam zamiar bowiem, jako jeden z pierwszych (albo i pierwszy!) w naszym kraju skrobnąć kilka akapitów o pewnym "odkryciu" w świecie muzyki atmosferycznej, czy też art rocka - zwał jak zwał, jednak nasz bohater zdecydowanie zasługuje na odrobinę uwagi. Petter Carlsen pochodzi z "miasta zorzy polarnej", jak sam nazwał rodzinną Altę w Norwegii i w roku pańskim 2009 wydał debiutancki album sygnowany własnym nazwiskiem. Płytka prawdopodobnie zagubiłaby się w odmętach czasu, gdyby nie kochany Piotr Kosiński, który podzielił się nim podczas swojej cotygodniowej audycji w Trójce. Tam właśnie usłyszał "You Go Bird" mój przyjaciel, Tomek, a co z tym równoznaczne, ja sam.

   Debiut Pettera to blisko trzy kwadranse dźwięków, zamknięte w dziesięciu krótkich, radiowych wręcz kompozycjach. Klimatycznie do czynienia mamy ze światem łączącym Anathemę i Sigur Ros (nie powinna więc dziwić obecna trasa Carlsena z tym pierwszym zespołem) - delikatnymi, rozmarzonymi pejzażami. Wypisz wymaluj widok zorzy polarnej nad przykrytymi śnieżną czapą górami. I właśnie nastrój stanowi główną kartę przetargową Norwega. Fenomenalna melodia tytułowego "You Go Bird", chórki w "Pull the Brakes", pluskające niczym woda w górskim strumieniu klawisze podczas "If Said Was Done" i niepokojące finały "A Taste of What's To Come" i "Half" (Sigur Ros z najpiękniejszych "Nawiasów"), które jako jedyne, choć w zacny sposób, delikatnie mącą te rozmarzone fotografie. Drugim niezaprzeczalnym atutem "You Go Bird" jest wokal jego ojca. Petter śpiewa tak delikatnie, jakby stał na cienkiej tafli lodu i bał się, że nawet drobne drgnięcie strun głosowych spowoduje trzask pod stopami i zimną kąpiel. Jeżeli przy pierwszym "spotkaniu" pomylisz jego głos z kobietą, nie czuj się dziwnie. Nie będziesz jedyny.

   Co nie znaczy, że "You Gu Bird" to dzieło wybitne. Po pierwsze, Piotruś żadnej Ameryki (ba, nawet Azji) nie odkrywa i tapla się radośnie znanych już bajorkach. Po drugie, nastrój płyty nadaje się na zimowe spacery i wieczór z lampką wina, owszem, ale z pewnością nie jako tło do czynności wymagających większego wysiłku fizycznego lub na pospieszne latanie ze słuchawkami po centrum miasta. To album, który wymaga odpowiedniego nastawienia, odrobiny zaangażowania - tylko wtedy może zostać w pełni doceniony. Po trzecie zaś... A nie, to wszystko.

   To jak, sumujemy i oceniamy? Wniosek jest prosty - "You Go Bird" to dobry album. Nastrojowy, delikatny, w pewnych momentach wręcz magiczny (tytułowy! "The Sound of You And Me"! "If Said Was Done"! "Half"!). Jeżeli lubujesz się w tego typu dźwiękach, Petter Carlsen mógłby stanąć na Twojej półce i wypiąć dumnie pierś. Oczywiście, gdyby płyta pierś posiadała ;) Sprawdźcie chociaż na jego stronce Myspace - http://www.myspace.com/pettercarlsen


Ocena: 7,5/10


 Jako ciekawostkę dodam fakt, że Carlsen szykuje na styczeń nowy album i promującego go kawałka (świetny!) możecie posłuchać, odtwarzając poniższy film:
  

piątek, 24 grudnia 2010

Przedświąteczne zlewki myśli

   Przyszedł moment, na który wielu z Was, drodzy Czytelnicy, czekało cały grudzień. Można narzekać na rozwieszanie świątecznych ozdóbek i mnogość ubranych na czerwono i ukrytych pod grubą brodą pederastów już pod koniec listopada, ale swoje zadanie spełniają w stopniu co najmniej zadowalającym. Zaczynamy myśleć o Bożym Narodzeniu i wyczekiwać tych kilku dni z wielkimi nadziejami. To trzy dni, podczas których nikt nie powie, że "ło Jezu, zjadłeś tyle, że zaraz chyba pękniesz", "może powinieneś się trochę pouczyć", tudzież "nikt o zdrowych zmysłach nie siedzi do piątej rano przy komputerze / konsoli", jeżeli - tak jak ja - nadrabiasz wtedy gry, filmy i seriale. W zamian za to, usłyszeć możemy od babć i rodziców jakże rzadkie "masz tutaj stówkę i kup sobie coś fajnego"!:D

  I tak właśnie siedzę sobie w swoim przytulnym pokoiku, mróz powoli dobiera się do moich bogobojnych stópek i nie chcę spać. Chcę chłonąć tę atmosferę, każdą beztroską godzinę. Bo w gruncie rzeczy, każdy z nas po swojemu, często nawet kontrowersyjnie, ten okres przeżywa. Jedni na pasterkę idą odświętnie ubrani do kościoła, inni w bluzie z kapturem do baru, ale obie opcje są wyjątkowe. W obu odnaleźć można pierwiastek magii i sentymentalne poczucie "kolejnego roku za nami". Czy spędzimy trzy dni z rodziną, czy z najbliższymi przyjaciółmi, czy nawet z telewizorem - święta jakiś obraz, fotografię w albumie pełnym zdjęć, coś po sobie zostawią w naszej duszy.

  Dla mnie najpiękniejszym momentem Bożego Narodzenia jest wigilijna noc. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że cokolwiek bym wtedy nie robił, nawet gdyby kilka godzin męczyło mnie rozwolnienie - ta noc zostanie zapamiętana. W końcu nie bez kozery buduje się cały miesiąc napięcie i - dla mnie - te napięcie właśnie wigilijną nocą zostaje rozładowane. To noc, w której "The Space..." Marillionu staje się moim hymnem. A weź w takim momencie zrób coś naprawdę, naprawdę przepełniającego Wielkimi Emocjami, dorzucającego tonę węgla do pieca Twego serca. Przeżyj, upuść łzę. Zrób sentymentalne zdjęcie Twojego obecnego życia.

  A jeżeli o życiu mówimy! Moi kochani rówieśnicy, czy my zdajemy sobie sprawę, że za nami już ćwierć życia? Carpe diem, jak mam nadzieję..?

  Zbliża się roku koniec, więc ulubiona pora wszystkich krytyków i recenzentów. Zbliżają się wielkie podsumowania i listy, sumujące wszystkie, nawet najbardziej niedorzeczne zestawienia. I takie listy pojawią się oczywiście na Wyspie Jowisza! Czeka nas solidne podsumowanie roku, wybranie najciekawszych pozycji ze świeżych rządków zarówno koło konsoli, DVD, jak i w Ipodzie. A oprócz tego recenzja ostatniego wielkiego albumu tego roku (podpowiem - polski zespół) i dumny raport z Księgi Wizyt naszej wysepki. Będzie ciekawie, ale to wszystko, mili moi, po świętach. Bo teraz, czas przeżyć jedne z najpiękniejszych chwil roku :)

Miłości

poniedziałek, 13 grudnia 2010

SERIAL - Dexter: Sezon 5 (2010) spoilers-free :)

 Liczba odcinków: 12

(Tekst jest bardzo świeżą opinią, napisaną w godzinę po seansie)

  Zakończenie (świetnego) czwartego sezonu bijącego szczyty popularności nie tylko w naszym kraju serialu "Dexter" wielu fanów doprowadziło do białej gorączki. "Jak tak można?", "Co teraz będzie?", "Mam czekać pół roku?" - internet wrzał od emocji. I nie wiem, jak Ty, drogi Czytelniku, ale ja nabrałem sceptycznego podejścia do mającej nadejść kontynuacji. Nie wierzyłem, że mogłaby trzymać w podobnym napięciu, nie mówiąc już o przeskoczeniu poprzeczki. Ale świat seriali kręci się według innych, znanych wszystkim zasad. Kury znoszącej złote jąderka ukatrupić nie można. I basta. Takim sposobem, dnia 13 grudnia roku pańskiego 2010, jesteśmy już po finale piątej serii. Czy po raz kolejny w swoim chłodnym podejściu popełniłem błąd? A może miałem rację? Sprawdźmy! (Tekst postaram się zachować od wszelkich poważniejszych spoilerów, uchylając rąbka tajemnicy z najwyżej kilku pierwszych epizodów, więc nie bój się, o Ty, który w cierpliwości swojej czekasz na telewizyjną premierę)

  Dexter Morgan jest w szoku. Jego małe podwórko ze sztucznym życiem rozsypuje się w mgnieniu oka. Śmierć żony przynosi ze sobą nienawiść przybranych dzieci. Do tego, nie potrafi okazać emocji, które winien okazać ktoś po stracie, co nie pozostaje pominięte przez detektywa Quinna. A jednak, coś w jego środku się kruszy, Mroczny Pasażer wariuje. Musi wrócić do "codziennej rutyny", dlatego postanawia wyruszyć na łowy. Celem staje się niepozorny Boyd Fowler i, mimo pewnym komplikacji, trafia na "stół" Dextera. Ulubiony seryjny morderca świata nie spodziewa się jednak, że te zabójstwo pociągnie ze sobą szereg konsekwencji - dobrych oraz, oczywiście, złych.

"Mroczny Pasażer jest pewny, że amerykańska publiczność nie zauważy dziur fabularnych"

   Autorzy postanowili pociągnąć piątą serię dwoma kluczowymi ścieżkami. Do czynienia będziemy mieli z nową znajomością Morgana i jej nieustanną ewolucją oraz ponowną nagonką na Dextera, prowadzoną tym razem przez Quinna i nieświadomą tego Debrę połączoną, jak zawsze, z polowaniem na chorego skurczybyka. I o ile pierwszy wątek przez długi okres prawdopodobnie będzie nas drażnił (co zmienia się w ostatnich odcinkach), tak drugi poprowadzony jest całkiem ciekawie, co (ironio słodka!) również zmienia się w ostatnich odcinkach. Pamiętacie tego genialnego Dextera, który naprawdę potrafił radzić sobie z przeciwnościami losu w poprzednich seriach? To dobrze, ale tutaj go nie uświadczycie. Najnowszy sezon to skok z jednego przypadku w drugi. Do tego dochodzi ogromna liczba dziur  fabularnych - w jednym momencie policja jest "już tak bliziutko!", aby za chwilę zapomnieć o poszlakach. Na szczęście, nic aż tak bardzo nie kole w oczy, aż do...

- Sześć i pół? Gdzie moja kotwiczka?!

Finał. Rozczarowujący, a jednak intrygujący. Pierwsze, ponieważ cała misternie układana sieć i głębia fabuły, naprawdę chory psychicznie czarny bohater, wszystko pęka niczym bańka mydlana w otchłani wymuszonego optymizmu i wielkiej dziurze niewyjaśnień. Wymagający widz będzie naprawdę zamieszany po oglądnięciu ostatniego odcinka. A drugie, ponieważ zostawia otwartą furtkę na dobrą kontynuację. Tak, szósta seria już została zapowiedziana. Kogoś zadziwiłem?

  No to jak? Oglądać? Oczywiście, przecież to dalej "Dexter". Po prostu, zaledwie niezła seria miała niefart ukazać się po fenomenalnej historii Trójkowego Zabójcy. Może uda się wrócić na tamten wysoki poziom w przyszłym roku. Życzę tego sobie, Tobie i Dexterowi. Oceny nie będę zawyżał, bo nie o to w tym przecież chodzi.

Ocena: 6,5/10 

GRA - Kingdom Hearts (2002)



  
  Zabawna historia wiąże się z odkurzeniem tej pozycji i ogrywaniu jej przez ostatnie półtora miesiąca. Wyjazd na studia zmusił mnie do zostawienia w domu kochanego LCDka i przerzucenia się na kineskopowy przedpotopowiec. Pomyślałem więc, że najlepszą opcją byłoby zabranie do nowego miasta zasłużonego PS2, traktując jej następczynię, jako wabik do powrotów ku rodzinnemu gniazdku, a co z tym pierwszym idzie - przypomnienie sobie wielu starych klasyków. Pierwszy wybór padł na Kingdom Hearts.

  Tak szalony pomysł nie narodziłby się w obecnych czasach - za duże ryzyko, za wiele pieniędzy, które mogłyby przepaść bezpowrotnie. Tak szalony pomysł miał szansę zaistnienia w czasach, gdy ludzie nie wiedzieli jeszcze, czym jest HD, wystarczyły im telefony bez aparatów, internetu i Facebooka, a większość polskich dzieci spędzało popołudnia poza domem, miast w sieci. A niby minęło "zaledwie" osiem lat. Były to czasy, gdy ekipę Squaresoft (dzisiejsze Square-Enix) uważano za wizjonerów, a każdego kolejnego ich dziecka wyczekiwano niczym Bożego Narodzenia. Wtedy właśnie zawarli oni przymierze z wytwórnią Disney, pozyskując prawa do popularnego uniwersum filmów animowanych, w którym postanowili stworzyć erpga akcji i dorzucić garść bohaterów serii Final Fantasy. I - jakkolwiek ironicznie wtedy nie patrzyliśmy na screeny przedstawiające Donalda i Goofy'ego, którym towarzyszył Cloud - gra odniosła ogromny sukces. A że kury znoszącej złote jaja do rosołu wrzucać nie wypada, dziś obserwujemy istny wysyp pozycji spod znaku Kingdom Hearts. Ale przyjrzyjmy się tej pierwszej, klasycznej już, z nich.

- Myślisz, że jak założysz kozacką pelerynkę, to nikt cię nie pozna? Wystarczy rzucić okiem na włosy.
- Ho, się odezwał uczesany... 

  Głównym bohaterem pierwszego Kingdom Hearts, jak i wielu jego następców, jest młody chłopak Sora. Dni dzieciństwa upływają mu spokojnie na Wyspie Przeznaczenia (miejscu wielce znaczącym dla każdego przyszłego bohatera uniwersum), w towarzystwie największego rywala i opiekuna zarazem, Riku i Kairi, do której czuje miętę. Jednak, największym marzeniem chłopca jest opuszczenie rajskiego więzienia i poznanie "innych światów". Do spełnienia fantazji zostaje wkrótce zmuszony, gdy wyspę atakuje chmara potworów nazywanych Heartless (dosłownie - "bezsercni"). Losy Sory rodzielają się z pozostałą dwójką i, po ciężkiej walce w obronie życia, podczas której w ręce chłopaka pojawia się tajemniczy Keyblade, budzi się on w mieście Traverse Town. Paralelnie do jego historii, w królestwie Myszki Micky (tak, piszę to z powagą) okazuje się, że zaginął sam władca. Pozostawia wiadomość, że jego podwładni, magik Donald (ten kaczor) i rycerz Goofy, muszą odnaleźć właściciela Keyblade'a, ponieważ tylko on może ocalić światy bajek od plagi Heartless. Maskotki Disney'a rozpoczynają poszukiwania od Traverse Town i... Wiadomo. Zawiązuje się drużyna, początkowo dbająca wyłącznie o własne interesy (Sora próbuje trafić na ślady Riku i Kairi, Goofy z Kaczorem natomiast - swojego króla), by później poznać wartość prawdziwej przyjaźni i ostatecznie stanąć w jej obronie.

  Lubisz bajki Disney'a? Nie (bo są dla dzieci, bo są nudne, cukierkowe, dużo w nich słabych piosenek)? Jest więc szansa, że grając w Kingdom Hearts zmienisz zdanie. Podczas swojej przygody, Sora zwiedzi scenerie z kilku najbardziej rozpoznawanych dzieł tego charakterystycznego studia - tych starszych, klasycznych. Przyjdzie Ci stanąć ramię w ramię z Alladynem, Tarzanem lub Jackiem Skellingtonem i zmierzyć się z Kapitanem Hakiem, czy też wiedźmą Urszulą z "Małej syrenki". I uwierz mi, w całą tą zakręconą otoczkę bez problemu się wkręcisz, a być może też zaangażujesz. Właśnie na tym polu Squaresoft pokazał klasę - łącząc tak wiele zróżnicowanych elementów w zjadliwą całość.

Urszula, czego będziesz bardzo żałował, nie korzysta z Mentosów

  Ale my tu pitu - pitu, a jeszcze nie powiedzieliśmy nic o systemie walki - soli każdego rpga. Kingdom Hearts stawia na prostotę, racząc nas dynamiczną walką w czasie rzeczywistym. Do wyboru mamy jedynie "atak", garść czarów (większość właściwie nieprzydatnych) oraz kilku summonów. Niestety, zamiast Behemotha czy Leviathana, na pole walki wyskoczy co najwyżej jelonek Bambi. Na początku byłem pewien, że takim krokiem Squaresoft chciało ułatwić zabawę dzieciakom. Nie ma co owijać przecież w bawełnę - to na nich głównie zadziała wabik w postaci postaci (nie mogłem się powstrzymać, pani profesor) Disney'owych filmów. Z czasem jednak, walki z bossami zaczynają sprawiać problemy, wymuszać na nas odpowiednią strategię i większą dawkę cierpliwości. Dziecko może nie podołać i poprosić o pomoc rodzica (lub nauczyć się "najlepszej taktyki", czyli podbijania poziomów). Dziwny to zabieg, bo brzdące mogą poczuć się oszukane, a dorosły, po kilku godzinach beztroskiej zabawy, pochyli się po raz pierwszy z zadowoleniem, mrucząc "nareszcie". Dla kogo zatem przeznaczone jest Kingdom Hearts? Mimo wszystko - dla starszych. I polecam zastanowić się dwa razy zmęczonemu rodzicowi, który szuka gry dla swojej pociechy i zachęcony jest obecnością kultowych animków. Fabuła w pewnym momencie też przestaje być "czarno - biała", dlatego ciężko byłoby wyjaśnić synkowi lub córeczce "dlaczego zabił".

   Minęło już osiem lat od premiery Kingdom Hearts, więc należałoby spodziewać się kilku naprawdę irytujących elementów i - oczywiście - takie na nas będą czekać. Poziomy - malutkie, ciaśniutkie, prowadzące od A do B przy pominięciu Ą; spora liczba loadingów i brak dynamiki w scenkach przerywnikowych drażnią. Zwłaszcze to ostatnie. Dialogi ciągną się niemiłosiernie, pomiędzy wypowiedziami bohaterów wytwarzają się czarne dziury, a walki wypadają bardzo statycznie przez leniwe ruchy kamery. Squaresoft potrzebował jeszcze kilku lat, nim nauczył się tworzyć rewelacyjne i absorbujące filmiki (i zapomnieć o chwytającej za serce fabule, ale to nie temat na dziś). I rzeczywiście niszczy to dzisiaj odbiór całości, zwłaszcza jeżeli "jedynkę" przypominamy sobie z "dwójką" w głowie. A grafika? Owszem, nie robi wielkiego wrażenia, ale swego czasu, prezentowała się całkiem okazale.

Mięta między tą parą stworzy w przyszłości wiele naprawdę poruszających wątków


   Oho, i chyba trafiłem w najczulszy punkt. Kingdom Hearts blednie po tych ośmiu latach, zwłaszcza wystawiona na światło swoich licznych potomków. Bo te uniwersum rozrośnie się kiedyś w najciekawszą serię Square obok Final Fantasy. Ale nawet dzisiaj, przy lekkim zaangażowaniu, można z "jedynki" wyciągnąć kilka łyżek oldschoolowego już miodku. Jeżeli z KH do tej pory nie miałeś styczności, zacząć możesz i powinieneś właśnie od pierwowzoru. Choćby po to, żeby rozczulić się nie na żarty, poznając meandry świeżutkiego Birth by Sleep na PSP, który rozgrywa się dziesięć lat przed pierwszą przygodą Sory.

Ocenka: 7+/10 (plusik za sentymentalne zakończenie; dzisiaj już nie wycisnęło łez, ale wciąż miło smyra serducho)

wtorek, 7 grudnia 2010

MUZYKA - Coldplay: Parachutes (2000)

1. Don't Panic (2:16)
2. Shiver (4:59)
3. Spies (5:18)
4. Sparks (3:47)
5. Yellow (4:29)
6. Trouble (4:30)
7. Parachutes (0:46)
8. High Speed (4:14)
9. We Never Change (4:09)
10. Everything's Not Lost (7:14)

Całkowity czas: 41:42

  Drogi Czytelniku, pozwól proszę, że opowiem Ci bardzo nietypową historię. A nawet dwie nietypowe historie, o tym samym temacie traktujące. Co ciekawe też, opowieści te zazębiają się w momencie, który pierwszą z nich kończy, drugą zaś - zaczyna.

  Był sobie globus. Globus, jak wszyscy jego bracia i siostry, został wyprodukowany na chińskim taśmociągu, pięknie pomalowany przez skośnkookich artystów i wysłany w daleką podróż. Podróż jego plastikowego życia, za ocean jeden i drugi do kraju znajdującego się na wyspach. Tam postawiono go na półce sklepowej sieci WH Smith, skąd wypatrywać miał swojego przyszłego właściciela. Nie minął rok, gdy zakupił go młody chłopak; wydał nań jedynie dziesięć funtów. Globus był bardzo podekscytowany - oto miał wreszcie spełnić swoje powołanie i pomagać któremuś domownikowi w nauce kontynentów, krajów, rzek, nizin i pasm górskich. Okazało się jednak, że chłopak, który stał się jego właścicielem, wraz z trzema najbliższymi przyjaciółmi, zakręcił go wieczorem i... Zrobił mu zdjęcie.

  Zdjęcie wkrótce trafiło na okładkę płyty, którą globusowy właściciel nagrał ze swoją paczką. Następnie, zamiast spokojnej starości w pokoju gościnnym, globus, a właściwie jego fotografia, stał się obiektem ogromnego pożądania na całym świecie, podczas gdy on sam wyruszył dopiero w swoją największą podróż - dookoła świata wraz z zespołem Coldplay. I kiedy jego historia, budząca dziką zazdrość w każdym szkolnym globusie, dobiegła końca, historia jego właściciela dopiero zaczynała nabierać tempa...

  Nikt nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, jakim cudem "Parachutes" - debiutancki album Coldplay - stał się tak popularny. Czy Londyńczycy dziękować powinni Radiohead, który tworząc boom na rock alternatywny trzy lata wcześniej przy okazji "OK Computer", oddalił się od tego gatunku i pozostawił świeżo upieczonych fanów w lekkim zamieszaniu? Czy to właśnie dzięki wpasowaniu się w ramy tej muzyki znaleźli setki tysięcy fanów? A może zasługą jest idealna promocja, obejmująca cztery single, które zdobyły szczyty listy przebojów? Czy może, ostatecznie, był to nadzwyczaj udany album, który na swoje przyjęcie zasłużył?

  Prawda, po raz kolejny, znajduje się gdzieś pomiędzy. Bo rzeczywiście, Coldplay na swoim debiutanckim krążku świetnie odnalazł się w radiogłowych klimatach, wyznaczonych na "The Bends" i "OK Computer", czym zdołał pocieszyć fanów wystraszonych nowym kierunkiem muzyki Yorke'a i spółki. Single, jak choćby kultowe już "Yellow", szybko sprawiły, że czwórka młodziaków znalazła się na ustach wielu, wielu fanów muzyki; zarówno zwolenników rodzącego się gatunku rocka alternatywnego, jak i kompletnych laików w temacie. Do pieca dorzucili także ekscentryczni angielscy dziennikarze, którzy potrafią od czasu do czasu nadać status megagwiazd raczkującym jeszcze grupom. Co by tu nie napisać - Coldplay nagle stał się czymś wielkim.

  A przecież "Parachutes" to taki niewinny album. Niecałe trzy kwadranse spokojnych, delikatnych, wstydliwych wręcz kompozycji. Z jednej strony mamy znane wszystkim single: dwuminutowe "Don't Panic", pieszczące uszy plumkaniem gitary w refrenie, wspomniane już "Yellow", dynamiczne "Shiver" i utwór, który zna każdy; nawet jeśli tytuł "Trouble" nic mu nie mówi. Ale nie na singlach "Parachutes", bynajmniej moim zdaniem, stoi. Jest zmysłowe "High Speed", wypisz - wymaluj Radiohead AD 1997, kończące krążek "Everything's Not Lost" z pięknym wokalem w finale i, wreszcie, moje ukochane "Spies", w którym Martin śpiewa tak delikatnie, jakby rzeczywiście wyczuwał wokół siebie obecność jakichś tajemniczych szpiegów.

  Fakt - to dobry album. Słuchać go można w kółko, melodie wbijają się do głowy i ani myślą stamtąd wyjść. Ale pobawmy się w krytyków - cmokierów. W porównaniu do "OK Computer", "Parachutes" rumieni się w tej swojej wrodzonej delikatności i cofa kilka kroków do cienia. To nie ten sam ładunek emocjonalny. To rzecz bardziej przystępna, prostsza. (Czyżbym właśnie, zupełnym przypadkiem, odkrył sekret jego popularności?)

   Dziś wiemy o wiele więcej niż ludzie dziesięć lat temu. Wiemy, że dom można sprzedać na aukcji internetowej, kamery podłączone do konsoli rozpoznają jej właściciela na podstawie jego postury i głosu, a każdą myśl znajomych śledzimy za pomocą Facebooka. Wiemy też, że Coldplay całą tę presję, którą niewątpliwie wywołało przyjęcie ich debiutu, zniósł fenomenalnie i bardzo szybko pokazał całemu światu na dużo, dużo więcej. Dlatego chciałbym podziękować wszystkim, którzy uwierzyli w ten kwartet dekadę temu. Dali zielone światło naprawdę wielkiemu zespołowi. I dziś, album "Parachutes" traktuję jako swego rodzaju ciekawostkę - pierwsze, niewinne kroki przyszłych gwiazd. Co nie zmienia faktu, że słucha się go z ogromną przyjemnością i te urocze kompozycje dobrze komponują się z przedświątecznym nastrojem i białym puchem za oknem.
Jeżeli, jakimś cudem, nie znasz Coldplay, swoją nową przygodę zacznij właśnie od "Parachutes"; jeżeli zaś zespół znasz od dawna, bardzo możliwe, że traktujesz ten album podobnie, jak ja.

Ocena: 7,5/10

środa, 1 grudnia 2010

MUZYKA - Riverside: Voices In My Head (2005)

1. Us (2:34)
2. Acronym (Love) (4:44)
3. DNA Ts. Rednum Or F. Raf (7:20)
4. The Time I Was Daydreaming (4:53)
5. Stuck Between (3:56)
6. I Believe (Live) (3:59)
7. Loose Heart (Live) (5:27)
8. Out of Myself (Live) (3:42)

Całkowity czas: 36:35

  Na krótko po wydaniu debiutanckiego krążka, Riverside zaskoczyło fanów jeszcze jednym wydawnictwem. "Voices In My Head" to EPka z pięcioma nowymi kompozycjami, które tekstowo nawiązują do całej trylogii Reality Dream i mogą stanowić pomost pomiędzy pierwszą jej częścią i "Second Life Syndrome". Co jednak odróżnia je od muzyki znanej z pełnoprawnych albumów, to klimat, z którego, ośmielę się stwierdzić, na świat przyszedł Lunatic Soul - solowy projekt Mariusza Dudy. Możemy więc "Voices In My Head" traktować również jako pewnego rodzaju wprowadzenie do innego świata.

  Tajemnica, mrok, trans - takie słowa przychodzą mi na myśl podczas słuchania pięciu świeżych utworów. Gdzieś tam gitara elektryczna się niby przewija, bo w cudownym "DNA Ts. Rednum Or F. Raf" Grudzień rozkruszy nas swoimi wyczynami (które, jak zawsze, prezentują klasę światową), ale główny nacisk położony jest na hipnotyzujący głos Dudy i klawiszowe tła Łapaja. Z łatwością sprawiają, że słuchacz wznosi się w przestworza.

  Jednak, "coś" jest nie tak. Mija te dwadzieścia z hakiem minut, a słuchacz, wprowadzony w stan upojenia dźwiękiem, podnosi głowę, rzuca pełne wyrzutów spojrzenie na odtwarzacz, myśląc: "Jak to? Już koniec?". Jasne, dostajemy w ramach bonusu trzy kompozycje z "Out of Myself" w lekko delikatniejszej formie, ale niedosyt pozostaje. To tak jakbyś dostał fantastyczną książkę pod choinkę, przeczytał pierwszych pięć rozdziałów, po czym usłyszał "O cholera, tę książkę miał dostać twój kuzyn!" i stracił prezent. Do dziś nie mogę odżałować, że Riverside nie rozwinęło pomysłów z tej EPki. 
Chociaż, może gdyby nie ona, nigdy nie usłyszelibyśmy Lunatic Soul?

  Mimo wszystko, wniosek jest dosyć prosty. Nie możesz nazwać się fanem Riverside, jeżeli nie znasz "Voices In My Head". Nie wypada po prostu. Bo ominęłoby Cię uczucie, które poczułem wraz ze łzami na policzkach w 2009 roku, kiedy podczas ADHD Tour, Duda zaczął śpiewać "Stuck Between" - jeden z najpiękniejszych utworów, jakie znam. Do sklepu, proszę uprzejmie ;)

*dziękuję za uwagę anonimowego gościa! rzeczywiście, akustyk na EPce obsługuje Mariusz 

Ocena: 8,5/10