wtorek, 30 listopada 2010

MUZYKA - Kings of Leon: Come Around Sundown (2010)

 
1. The End (4:23)
2. Radioactive (3:26)
3. Pyro (4:10)
4. Mary (3:25)
5. The Face (3:28)
6. The Immortals (3:28)
7. Back Down South (4:01)
8. Beach Side (2:50)
9. No Money (3:05)
10. Pony Up (3:04)
11. Birthday (3:15)
12. Mi Amigo (4:06)
13. Pickup Truck (4:44)

Całkowity czas: 47:26

   Czy wiesz może, drogi Czytelniku, które recenzje stanowią największe wyzwanie? Tych nielicznych płyt, które zdają się przewyższać skalę i pozbawiają słuchacza słów, owszem. Ale nie, ja nie o tym. Słabych płyt, powodujących uśmiech zażeniowania? Proszę, przecież to sama przyjemność! Najgorsze do opisania nie są ani płyty wyśmienite, ani słabe, tylko te pośrodku - napewno nie złe, ale nie do końca też dobre. To teraz zgadywanka, jaką płytą jest "Come Around Sundown"? Zanim magicznie wyparuje puszka piwa stojąca przy komputerze, postaram się udzielić wystarczającej odpowiedzi na to - i tak już banalne - pytanko.

    Kings of Leon stanowi fenomen współczesnej sceny rockowej. Po wydaniu "Only By the Night" i uzyskaniu statusu megagwiazd, panowie wydają kolejny album, którego już sama okładka zdradza, że "coś jest nie tak". Bo, proszę, co to ma być? Tapeta pod Windowsa..? Tak przynajmniej pomyślałem stojąc w Empiku przed wyższą ode mnie plastikową szafką w barwach zachodzącego słońca, wypełnioną po brzegi kopiami "Come Around Sundown". Nie powiem, zaintrygowała mnie i jeszcze tego samego dnia najnowszą muzyką Królów Lwów wypełniłem przyciasnawą przestrzeń mieszkania.

   "Coś jest nie tak", albo "jest jak najbardziej tak" w zależności od oczekiwań. Chłopaki poczuli już ogrom sławy, dlatego zdecydowali pójść w jakimś bezpiecznych kierunku muzycznym, który te wszystkie masy fanów spróbowałby zaspokoić. No i poszli w ślady U2. Nagrali zestaw wolniejszych, rozmarzonych kompozycji, dobrych dla sprzątających mamusiek, ich dzieci i przyjaciół. Utworów o wysokim potencjale radiowym. I jeżeli szukasz nieposkromionej energii, jaka towarzyszyła zespołowi w przeszłości, możesz być troszeczkę rozczarowany. Jeśli zaś akurat masz ochotę na spokojniejsze melodie, odrobinę ciepła, jesteś na dobrej drodze, aby "Come Around Sundown" zagościło w Twoich głośnikach na dłuższy czas.

   Z trzynastu utworów można z łatwością wybrać kilka perełek, jak "The End", "Pyro", "The Face", czy "Pickup Truck" (lecę z pamięci, to naprawdę znakomite kawałki) i dla nich na pewno warto album sprawdzić. Reszta, mimo iż gorsza, nie spada z pewnością poniżej "niezłego plus" poziomu i jest wciąż przyjemna dla ucha. Pomaga w tym z pewnością fenomenalny, nieco "zapity" głos Anthony'ego i wychodzący przed partie gitar, bardzo rozmarzony (pasujący więc do okładki!) bas Jareda. Bębny często ograniczone są do zwykłego "pum, pum - css", a z brakiem młodzieżowej energii i ognia idzie też niedobyt gitary elektrycznej. Niestety.

  Puszka jest prawie pusta, trzeba więc kończyć. "Come Around Sundown" nie jest złym albumem, broń Boże! Po prostu, ktoś tutaj za bardzo boi się złego przyjęcia przez setki tysięcy fanów i woli nagrać lekko przesłodzone, wypadające sztucznie kompozycje zamiast pokazać, jak seks mógłby zapłonąć ;) Ale sprawdzić można, oczywiście.

Ocena: 6... No niech będzie 6,5/10 za "The Face"

środa, 24 listopada 2010

MUZYKA - Rage: Strings To a Web (2010)

 1. The Edge of Darkness (4:23)
2. Hunter And Prey (4:33)
3. Into the Light (4:24)
4. The Beggar's Last Dime (5:42)
5. Empty Hollow (6:19)
6. Empty Hollow II: Strings to a Web (3:54)
7. Empty Hollow III: Fatal Grace (1:20)
8. Empty Hollow IV: Connected (2:53)
9. Empty Hollow V: Reprise (1:50)
10.Saviour of the Dead (5:44)
11. Hellgirl (4:13)
12. Purified (3:47)
13. Through Ages (2:05)
14. Tomorrow Never Comes (3:41)

Całkowity czas: 54:57

Spotkania z przeszłością, część III

  Tym razem do czynienia będziemy mieli z nieco bliższą przeszłością, ponieważ zespół Rage pojawił się na mojej pokręconej drodze muzycznego rozwoju nieco później niż Linkin Park lub Good Charlotte. To tak jakby jej drugi ważniejszy odcinek, czyli fascynacja mocniejszym brzmieniem, tudzież najzwyklejszym łojeniem. Do tego, niemieccy metalowcy nie dają mi o sobie zapomnieć, wydając kolejne albumy z ogromną częstotliwością. Dlatego z przyjemnością sięgnąłem po ich najnowsze dziecię.

  Być może nie znasz tej grupy, drogi Czytelniku. Nic wielkiego, Rage - pomimo wydania dziewiętnastu albumów (tak!) - wciąż nie należy do grup powszechnie znanych i cenionych, przynajmniej w naszym kraju. Ale przykładowemu Nowakowi, który gustuje w muzyce gitarowej i potrafi docenić świetne melodie, wystarczy posłuchać Niemców raz, aby połknął "haczyk". Dlatego z ogromną przyjemnością spróbuję Cię zachęcić do sprawdzenia, chociażby na Myspace, "Strings to a Web" - kolejnej udanej płytki Rage. Zdradziwszy swoją opinię, mogę zagłębić się w tym, co wszystkie tygryski lubią najbardziej... Znaczy się, muzyce.

  Wydaje się, że Niemcy w swojej długiej karierze spróbowali chlebów ze wszystkich metalowych piecyków. Nagrywali albumy z udziałem orkiestry, kiczowate concept albumy o metalowych potworach, mniej kiczowate concept albumy o śmierci, bawili się w uprogresywnianie (ciekawe, co na te słowo rzekłby profesor Miodek) zakurzonego schematu ciężkiej muzyki, a nawet stosowali smaczki orientalne. I już przy okazji poprzedniego albumu, "Carved In Stone", doszli do wniosku, że teraz można to wszystko dowolnie mieszać z kolejnymi dawkami chwytliwych melodii i lejących się niczym wodospad solówek, aby sprawiać przyjemność fanom co rok, dwa latka. I tak właśnie jest w przypadku "Strings to a Web".

  Na album składa się, przede wszystkim, osiem typowych dla Rage kompozycji. Takich dających energicznego kopniaka, zbudowanych na znanym wszystkich schemacie "dobry riff - powtarzany co chwilę refren, chwytliwy niczym diabli - wyczesana solówka - jeszcze raz refren, żeby wprowadzić w lepszy nastrój przed następnym kawałkiem" okraszonym zabawnymi lirykami o polowaniach, kobietach z piekła i skraju ciemności. I po raz kolejny, kompozycje te sprawdzają się wyśmienicie - nucimy je jeszcze długo po wyłączeniu muzyki. Wystarczy wspomnieć "Saviour of the Dead", "Purified", "Into the Light", czy najbardziej chwytliwe "The Begger's Last Dime". To udany, choć całkowicie niezaskakujący, fundament "Strings to a Web". Na drugie danie dostajemy progresywną suitę "Empty Hollow", złożoną z pięciu części: wzbogaconych o orkiestrę i chór klamr, połamanego rytmicznie "Strings to a Web" i akustycznego "Fatal Grace" - obu instrumentalnych i wzniosłej ballady "Connected". Wszystko zmyślnie ze sobą połączono, dzięki czemu "Empty Hollow" stanowi ambitną i angażującą słuchacza odskocznię. Całkowitą zaś perełką jest przedostatnie na płycie "Through Ages" - wzruszająca pięknym śpiewem, dwuminutowa ballada. 

  I to by było na tyle. Nie silę się na żadne dodatkowe wypociny - "Strings to a Web" to następna udana pozycja w bardzo obszernym katalogu twórczości naszych sąsiadów. Jeżeli szukasz przyjemnego albumu na słuchanie "bez okazji", to świetny wybór. Tylko nie oczekuj szczytów Olimpu, egzotycznych trunków i meksykańskich dziwek ;) Połowiczny powrót do przeszłości wypadł zaskakująco dobrze.

Ocena: 7/10

niedziela, 21 listopada 2010

MUZYKA - Lunatic Soul: Lunatic Soul II (2010)

1. The In-Between Kingdom (6:48)
2.Otherwhere (2:49)
3. Suspended in Whiteness (7:56)
4. Asoulum (6:24)
5. Limbo (1:53)
6. Escape From Paradice (4:39)
7. Transition (11:07)
8. Gravestone Hill (3:41)
9. Wanderings (5:28)

Całkowity czas: 50:41

   Tekst jest kontynuacją recenzji Czarnego Albumu Lunatic Soul, opublikowanej kilka dni temu.


   Obudziłem się. Choć może nie jest to zbyt odpowiednie słowo. Urodziłem się, bo takie uczucie właśnie miałem, lewitując w białej pustce. Nie czułem czasu, nie czułem ciała, nie czułem niczego. Jedyny znak, że byłem GDZIEŚ, że rzeczywiście BYŁEM, stanowiły szepty, które dobiegały mnie z oddali. Próbowałem zrozumieć, co się ze mną dzieje, dojść do przyczyny - bez skutku. Przemieszczałem się więc bezradny w stronę tych szeptów. One - jak wierzyłem - mogły zaspokoić potrzebę odnalezienia jakiegokolwiek sensu.


   Z oddali, prawdopodobnie jeszcze dalszej niż ta, z której dochodziły szepty, dobiegł mnie ledwo słyszalny płacz dziecka. Wtedy właśnie zacząłem sobie przypominać. Zobaczyłem białą procesję w deszczu, czarną rzekę otoczoną zewsząd przeraźliwą ciemnością... Do mojego umysłu powrócił obraz łódki oraz zakapturzonego mężczyzny w środku. Wszystko powoli powracało. 
Jakiego wyboru dokonałem? Jakie były jego ostatnie słowa?


   Bezuczuciowe szaleństwo. Bo jak inaczej mógłbym opisać poczucie pustki, samotności, smutku, kiedy nie czuję nawet twarzy, która mogłaby takie emocje wyrazić. Dusza... Czy jestem duszą, tak po prostu? Czy może czymś uboższym, wybrakowanym? Czy tym właśnie jest dusza - rozumem zamkniętym w niematerialnym istnieniu? Jestem w pustce, z której nie ma żadnego wyjścia, czy też w następnym tunelu, który muszę przejść? Szepty, one jedynie stanowią dowód, że COŚ jeszcze GDZIEŚ istnieje na tym białym pustkowiu oprócz mnie...


   Jest! Nareszcie COŚ jest! Ile lat szukałem czegokolwiek, poruszając się swoją niematerialną postacią w stronę szeptów? Lat, a może wieków? Nie czuję czasu, ale pamiętam bezradność towarzyszącą jego upływowi w tamtym życiu. CZYMŚ jest kształt, istota, która pojawiła się przede mną. Podążam za nią, jestem wiedziony wciąż w stronę szeptów. Wokół mnie zaczynają się zmiany, pojawiają się śnieżnobiałe wybrzuszenia, wybuchają bezbarwne wulkany, wszystko drży, kształtuje się jakby na nowo. Świat, więzienie, nieraj, brak odpowiednich słów, ale to COŚ rodzi się wokół mnie.

  Dzieło zostało ukończone, a ja stanąłem w miejscu na wieki. Białe góry z lodowymi zamkami, śnieżne puszcze, zamrożone strumyki, bezbarwne łąki, doliny niczym kartki papieru. Kiedyś bałem się ciemności, śmiał się z tego mężczyzna w łódce. Teraz boję się światła, jasnej strony mroku, który mnie otacza. Czysty świat, perfekcyjna izolatka dla obłąkanej duszy. I szepty, szepty dobiegające z każdej strony. Nareszcie rozumiem ich znaczenie. Są po to, aby uzmysłowić mi, że w innych światach są dusze - rzecz, której się wyparłem, stając na drewnianym podeście jednej łodzi przemierzającej Czarną Rzekę. Idealne więzienie, oświetlone białym niczym one samo słońcem. 
Biel - taką barwę ma słońce, przewodniku.

  Czy mój wybór był właściwy? 
Nigdy się tego nie dowiem - jestem duszą skazaną na wieczną tułaczkę w odizolowanym świecie. A jednak, delikatny impuls wewnątrz umysłu, malutki promyk nadziei. Wyszeptane równie niewyraźnie, co wszystkie szepty wokół mnie, może prawdziwe, może jedynie zmyślone, króciutkie niczym tamto życie "tak"...


  Na ekranie pojawiają się napisy końcowe, z głośników sączy się delikatne "Wanderings", wyróżniające się tak bardzo od całego dzieła, budzące niejako z transu. Bo tym jest dla mnie "Lunatic Soul", słuchane od czarnego początku do białego końca. Przygodą wymagającą ogromnego skupienia. Dobre kilkanaście odsłuchów zajęła mi interpretacja (zapewne nieco różniąca się od zamysłów Dudy, ale dzięki temu bliższa memu sercu) opowiedzianej na dwóch krążkach historii i jej efekt mogliście przeczytać zamiast normalnej recenzji. Mam nadzieję, że tym nietypowym sposobem zachęciłem do nadrobienia zaległości chociaż część osób nieznających solowego dorobku lidera Riverside. A że nie napisałem ani słowa o muzyce? Czy wypada spoilerować tak rewelacyjny film..?

  Ocena: 9/10 (wspólna ocena dla "Lunatic Soul" i "Lunatic Soul II")

środa, 17 listopada 2010

FILM - Skrzydlate świnie (2010)


Reżyseria: Anna Kazejak-Dawid
Czas trwania: 99 minut

  W czasach ewidentnego kryzysu polskiej kinematografii (do odnalezienia również pod terminem "komedia romantyczna") o udany seans, po którym nie żałuje się tych - przyznajmy - niemałych pieniędzy dosyć ciężko. Ożywienia próbuje dokonać Anna Kazejak - Dawid, wypuszczając malutką jaskółkę o jakże poetyckim imieniu "Skrzydlate świnie". Wiosny to ona na pewno nie uczyni, ale może udowodni naszej rodzimej młodzieży, że "można inaczej" niż o związkach damsko - męskich z Tomaszem Karolakiem.

  A cóż dostajemy za cenę kinowego biletu? Historię grupy kibiców (tych z podgatunku pseudo), których ukochana drużyna właśnie spada o jedną ligę i prawdopodobnie jest skazana na upadek. Oskar, jego brat Mariusz i mariuszowa kobieta Basia są zdruzgotani, ponieważ zostają na lodzie - życiowa pasja sama ich odpycha. "Pasja" jest tutaj nieco za delikatnym słowem, gdyż - zajęty kolejnym meczem - nasz główny bohater (Oskar) omija narodziny swojego syna. To prawdziwe uzależnienie - "słodkie - jak mówi w filmie ojciec Oskara - ale niewystarczające do prawidłowego funkcjonowania". Co ze swoim prostym życiem zrobić, kiedy jego największa ostoja sypie się na naszych oczach?



  "Skrzydlate świnie"  podejmują poważne zagadnienia z umiejętnym "luzem". To, co w życiu mogłoby się skończyć tragicznie (bowiem zdrada klubu nie byłaby tak łatwo odpuszczona, jak pokazuje nam to film*), tutaj finalnie wychodzi na prostą, bez popadania w banalne moralizatorstwo. Co nie oznacza, że produkcja Kazejak - Dawid jest totalnie baśniowa. Bohaterowie stawiani są przed ciężkimi wyborami (miłość do brata czy miłość do klubu, pozostawienie "swoich" dla "innych", ale dających korzyść materialną) i pod lekkim płaszczykiem filmu obyczajowego z elementami komedii dostajemy film o wewnętrznym dojrzewaniu i umiejętności "zwolnienia" swojego życia w celu poświęcenia go dla rodziny.

  Najmocniejszymi stronami filmu są na pewno obsada i udźwiękowienie. Młode pokolenie polskich aktorów sprawdza się wyśmienicie, Małaszyński w roli Oskara zyskuje sympatię widzów emocjonalnym dojrzewaniem, Olga Bołądź umiejętnie buduje obraz kobiety "odrzuconej" przez życie, ale najbardziej cieszy Piotr Rogucki. To jego pierwsza tak istotna rola w wielkiej produkcji i miejmy nadzieję, że od teraz kojarzył się będzie nie tylko z intrygującym "głosem" Comy oraz starusieńką reklamą chipsów Lay's ;) Świetnie wypadają także gościnne występy Pazury w roli "zdziczałego" biznesmena i Grabowskiego jako sędziwego kibica ze zbyt dużym temperamentem ("kurwy" i "chuje" w jego wykonaniu wyjątkowo bawią!... Co, nie lubisz przekleństw jako elementów humorystycznych w filmach? ... Ja lubię :P)


  Udział Roguckiego pozwala zgadywać, że za ścieżkę dźwiękową odpowiadać będzie Coma i postaram się w tym temacie jak najkrócej, bo internet i tak huczy od różnych na temat idoli naszej sceny rockowej opinii. Ich muzyka w "Skrzydlate świnie" wpisuje się znakomicie i - jeżeli tak nienawidzisz zespołu - postaraj się na chwilę zapomnieć, kto gra i skupić na tym, jak gra. Przyznasz mi rację.

  "Skrzydlate świnie" to udany film, który mogę polecić ze szczerym sercem każdemu młodszemu kinomaniakowi. Szczytów wzruszenia ani ciężkiej "rozkminie" treści po wyjściu z kina nie uświadczysz, ale zły również nie będziesz. To - używając tak znienawidzonego przez polonistów słowa - fajny film. I tyla. Dajcie mu zarobić zamiast "Śniadaniu do łóżka".  

Ocena: 7/10 

* mała uwaga:
Michał B. 
23:06:51nie zgodzę się z Tobą23:07:10ponieważ klub pokazany w filmie, jest w 2 lub 3 lidze23:07:40co oznacza że jest to o wiele mniejsza skala, niż np. ekstraklasa23:07:55jak widać było, tam sektor kibiców zajmowało około 30 osób23:08:00znali się wszyscy23:08:18a Oskar, utworzył ich grupę, ustalił zasady i niejako był ich guru23:08:30dlatego, co wyjasnione w filmie, potraktowali go tak23:09:16poza tym, chyba nie bardzo honorowe byłoby wjebanie mu w stosunku 1:30    

poniedziałek, 15 listopada 2010

MUZYKA - Lunatic Soul: Lunatic Soul (2008)

DUDOTYDZIEŃ, część V

1. Prebirth 1:10
2. The New Beginning 4:49
3. Out On a Limb 5:27
4. Summerland 4:59
5. Lunatic Soul 6:47
6. Where the Darkness Is Deepest 3:57
7. Near Life Expierience 5:26
8. Adrift 3:05
9. The Final Truth 7:34
9. Waiting For the Dawn 3:35

Całkowity czas: 46:49

  - Biała procesja posuwa się w ciszy. Wieczorny półmrok cmentarza rozjaśnia oślepiający błysk uderzających w ziemię błyskawic. Posępny obrazek dopełnia lejący się strumieniami deszcz, uderzający we wszystkie elementy Twojej ostatniej sceny na tym padole łez. Uderzający w zasłoniętą czarną chustą głowę rudowłosej kobiety, idącej przed wszystkimi ludźmi... Spójrz na jej brzuch, gdybyś mógł go dotknąć, poczułbyś ruch w środku. Uderzający w nieliczne parasole za nią, w księdza, który przeklina w myślach fakt, że musiał takiego dnia wychodzić z domu; dobijający się w końcu do tak bliskiego Ci dębowego drewna, pokrytego lakierem, które niesie czterech rosłych mężczyzn. O tak, to Twój wielki moment...

  Szlochają. Wspominają. Cierpią. Albo przynajmniej dobrze udają. A ci... Zimne serca i lodowata obojętność w oczach. Miałeś ich za najbliższych przyjaciół, czyż nie? To dlaczego te wszystkie kwiaty i łzy nie należą do nich?

  No, to Twój wielki moment, przecież zawsze na niego czekałeś! Może chciałbyś coś im powiedzieć? Wolisz milczeć... Przypomnij sobie, co krzyczałeś, kiedy spojrzałem w Twoje oczy po raz pierwszy, kiedy przed oczami pokazałem Ci wszystkie momenty składające się na kruchy obraz Twojego marnego życia... Tak, tak, wiem, że nie jesteś jeszcze gotowy, ale uwierz mi

Nie ma się czego bać.

  A chwilę wcześniej? Puste pomieszczenie, ozdobione kilkoma momentami z życia uchwyconymi na fotografiach i zamkniętych za szkłem. Wszystkie osoby, które widzisz na nich wraz z sobą pojawiły się na procesji, ale tylko garstka miała prawdziwą rozpacz w sercu. Jednak, z końca korytarza dobiega krzyk pełen smutku. To Twoje imię, słyszysz? To Twoje ciało leży martwe na łóżku. Pogódź się z tym! Czy jest sens w desperackim trzymaniu się ziemskiego świata dla tych kilku osób? Dlaczego tak się boisz ich zostawić? A może właśnie to, co czeka Cię, kiedy tamte życie puścisz, napełnia Twoje serce strachem?

  Bawią mnie wasze uczucia. Bawi mnie wasza miłość, taka przypadkowa i prosta do rozbicia. Bawi mnie wasza pewność siebie, bo w każdym momencie mogę ją złamać. Ale najbardziej bawi mnie wasz strach, przenoszący się niczym wirus z jednego na drugiego, powodowany maluteńkim zakrzywieniem rzeczywistości, rzutem oka... Na mnie.

  Co jeszcze powoduje Twój niepokój? Nie odczuwasz przemijającego czasu? Czas już nie istnieje, przynajmniej nie dla Ciebie. Może chodzi o brak ziemi pod stopami? Te prymitywne ziemskie zasady już Ciebie nie dotyczą. Boisz się tej otaczającej nas ciemności, prawda? Spokojnie, to tylko tunel, przejście prowadzące do Wiecznego Królestwa. Tutaj błąkają się wszystkie dusze, dopóki nie przyjdą do mnie. Tutaj właśnie panuje prawdziwa Ciemność, nieskończona i paląca zmysły. Zawsze się zastanawiałeś, jak to jest po tej stronie i proszę! Nie wydajesz się być zadowolony zaspokojeniem swojej ciekawości. Dokąd to, stój. Stąd nie ma ucieczki, tutaj liczę się tylko ja. 

  Kim jestem? To ja przenoszę wszystkie dusze na drugą stronę Czarnej Rzeki, w której brodzisz. Wstąp do mojej łodzi. Mówiłem Ci - nie obawiaj się. 
Daję Ci Wybór, człowieku. Możesz pozostawić te kilka wspomnień, które tak palą Twój umysł, ale wtedy zostaniesz wymazany z pamięci wszystkich, których kochałeś. 
Jeżeli zaś chciałbyś pozostać w ich sercach, oddasz mi siebie i swoją duszę na wieczność. Nigdy nie odnajdziesz już spokoju. 
Czas nadchodzi, musisz zostawić część siebie na rozdrożu Twojego nowego życia. Wypluj tego obola z ust, zdecyduj się wreszcie. 
Co wybierasz...?

  

  Zobaczymy, jaką barwę będzie miało dla Ciebie wschodzące słońce, które rozproszy w końcu tak przerażającą Cię Ciemność.


Ciąg dalszy, jak i ocena, jeszcze nastąpi.

niedziela, 14 listopada 2010

MUZYKA - Riverside: Anno Domini High Definition (2009)

DUDOTYDZIEŃ, część IV

1. Hyperactive 5:45
2. Driven to Destruction 7:06
3. Egoist Hedonist 8:56
4. Left Out 10:59
5. Hybrid Times 11:53

Całkowity czas: 44:44

Uwaga! Tekst jest powiązany z recenzją "Rapid Eye Movement" - poprzedniej płyty Riverside.

   20 czerwca 2009

   (...) Obudził mnie śpiew ptaków. Nie otwierając oczu, zacząłem po omacku szukać w odmętach pościeli pilota od wieży. Po chwili moja ręka natrafiła na pożądany przedmiot, a pokój wypełnił się wspaniałymi dźwiękami pianina... Za sprawą pilota oczywiście. "Hyperactive" służy mi do pobudki już piąty dzień z rzędu, czyli od premiery "Anno Domini High Definition" i zamieszkania jej digipack'owej wersji na mojej półce. Klawisze powoli się wyciszyły, a "ADHD" rozpoczęło się na dobre, co dobitnie oznajmiły dwie rzeczy - wibracje podłogi powodujące przyjemne łaskotki oraz siarczyste "KURWA MAĆ!" wykrzyczane przez sąsiada. Tak, należy mu to oddać - Riverside tym razem dało czadu. Dosłownie i w... Zdecydowanie dosłownie. Bo najnowszy album nie tylko zdołał odejść od "Trylogii Snów", ale też wyznaczyć zupełnie nowy styl zespołu - szalony i ostry. Uśmiechnąłem się szeroko i wraz z Mariuszem Dudą zanuciłem: "It's just another day of my life". Szybko nabrałem energii do wyjścia z łóżka i pielgrzymkę do toalety.

   Michał Łapaj rozkręcił się na dobre, atakując wściekłą solówką (sąsiad trzasnął drzwiami i, schodząc po schodach, syczał: "Satanista, satanista"), czego z kolei nie można powiedzieć o czajniku, który doprowadzał wodę do stanu wrzenia jeszcze pięć minut. Czas oczekiwania na kawę wykorzystałem na headbanging i granie na miotle, czego naprawdę dawno nie robiłem i co nabawiło mnie wstydliwego rumieńca, gdy dostrzegłem, jak sąsiadka z naprzeciwka - tląc laskę tytoniu wyjątkowo tandetnej marki - z niedowierzaniem machała głową (wiedźma zawsze mnie podgląduje!).

   Przy dźwiękach "Driven to Destruction" rozpocząłem konsumpcję jajecznicy. Przy pierwszej (instrumentalnej) części utworu przyłapałem się na rytmicznym poruszaniu głową, co zaowocowało nieco później "włochatą" niespodzianką w talerzu. Trochę w tym orientu (w "Driven to Destruction", do cholery, a nie włosach w jajecznicy!), który tworzy naprawdę magiczny klimat. Nie lubię za to partii wokalnych w tym kawałku, co pomogło mi w chwilowym zaprzestaniu machania głową podczas zwrotki, wyciągnięcie włosów z jajecznicy i ostateczną konsumpcję. Po śniadaniu wyłączyłem "Anno Domini High Definition", ubrałem się i poszedłem do pracy.

   (...) Drogę umilił mi "Egoist Hedonist" - jeden z dwóch najlepszych utworów na "ADHD". Absolutna bomba i zapewne istny killer na koncertach (tego się dowiem niebawem). Z wielką przykrością zaparkowałem pod naszym biurowcem. W aucie zostałem jeszcze do końca utworu, wsłuchując się w jego wielgachną instrumentalną część i najciekawszą partię klawiszy, jaką Riverside kiedykolwiek stworzył - imitację plumkania harfy.

   (...) O MAŁY WŁOS NIE WYLECIAŁEM Z ROBOTY! Szef zauważył, jak odgrywałem solówkę z "Left Out" na długopisie (jak możecie się domyślić, nie była to akurat przerwa obiadowa).
   - Co ty robisz? - spytał mrużąc oczy.
   Jako iż nie znoszę kłamstwa, odpowiedziałem w stu procentach prawdziwie.
   - Tak więc, zamiast pracować, grasz na długopisie solówkę z "Left Out"... - przez zęby powiedział szef, wyciągając swój kapownik. - Grał na długopisie solówkę z "Left Out". - podyktował ręce posiadającej pióro, która posłusznie poruszyła się kilka razy nad kapownikiem. - Mój drogi, następnym razem, gdy będziesz chciał... - urwał i popatrzył na mnie krzywo. - "Left Out" z "Anno Domini High Definition"?!
   - Jak najbardziej.
   -...Mogę z tobą?

   (...) Cóż za dzień! Wieczór, tak jak wczoraj, spędziłem w barze z szefem
(OK, jego wczoraj nie było) i starymi znajomymi - Bolkiem, okularnikiem Maciejem i księdzem Stanisławem (pił bezalkoholowe, słowo harcerza!). Dokładnie tymi, w których towarzystwie spaliłem "Rapid Eye Movement" dwa lata temu pod Empikiem oraz kilkoma dziesiątkami nieznanych mi ludzi. Wszystkich łączył jednak temat dyskusji - "Anno Domini High Definition". Maruderów można było policzyć na palcach jednej ręki, reszta dzięki temu albumowi odzyskała nadzieję w Riverside. "Odzyskała" to może zbyt pochopne słowo, bo nasza nadzieja była tylko troszeczkę zachwiana. Teraz po prostu umocniła się. Na dobre.

   Co oczywiście nie przeszkodziło nam o płycie wiele porozmawiać. Każdy był zdania, że najjaśniejszym jej punktem jest Michał Łapaj. Zawsze był ważny w muzyce Riverside, ale dopiero teraz, z ogromnym impetem, pokazał szerokie spektrum swoich umiejętności. Orientalne smaczki w "Driven to Destruction', wspomniana już przeze mnie imitacja harfy w "Egoist Hedonist", czy też niesamowicie psychodeliczna solówka w "Hybrid Times", czyli drugim najciekawszym utworze na albumie. Jeżeli nie najlepszym w ogóle. Jeden z panów obecnych w barze wskoczył nawet na stół i krzyczał niezwykle nietrzeźwym głosem, że najlepiej zagrał Piotr Kozieradzki i, mimo ilości promili w krwi delikwenta, nie sposób się z nim nie zgodzić. Perkusista rzeczywiście dał z siebie wszystko. Dudziak pokazał nam się z zupełnie innej strony, zarówno śpiew, jak i partie basu stały się zadziorniejsze i bardziej bezpośrednie. A Piotrek Grudziński zdaniem większości utrzymał swój poziom z choćby "Second Life Syndrome", czyli bardzo wysoki. Choć takiej solówki, jak w utworze tytułowym z tamtej płytki, w tym roku nie dostaliśmy.


   Być może wymusiła to koncepcja płyty krótkiej (44 minuty i tyleż samo sekund) i intensywnej, która odrzuca rozmarzone solówki na rzecz prawdziwego szaleństwa, a może koncept, na którym opiera się album. "Anno Domini High Definition" mówi o dzisiejszym świecie i przede wszystkim o pośpiechu, który ten świat napędza. Zauważa też niezwykle bolesny fakt: "musisz biec tak szybko jak potrafisz, by zostać w tym samym miejscu". Oryginalnie i intrygująco, ale troszeczkę brakuje mi "sennych" klimatów. Ich brak nie postrzegam jednak jako wadę, bo przecież na tym polega muzyka progresywna - na ewolucji (z tego miejsca autor recenzji pozdrawia Dream Theater)

   Cholera, przecież to pamiętnik, a nie jakaś recenzja! Atmosfera w barze około czwartej, bądź piątej nad ranem (niestety, nie jestem w stanie dokładnie stwierdzić. Już świtało, tyle pamiętam) zrobiła się nieco podniosła. Jako że spory "Czy "ADHD" jest dobrym albumem?" ustały, a tych kilku maruderów opuściło lokal, wszyscy słuchali nowego Riverside, puszczonego przez barmana.
   - Ależ to będzie potęga na koncertach... - rzucił ktoś, na co odpowiedziało mu kilkadziesiąt "Mhmm".
  
   (...) Album się skończył, słońce powitało nas zza okien. Dopiero wtedy zorientowałem się, jak długo tam przesiedziałem. Szef mnie uspokoił, mowiąc, że mogę wziąć dzień wolny. Wstaliśmy. Szybko usiedliśmy z powrotem. Muszę przyznać, że ciężko nam było utrzymać równowagę. Złapaliśmy się za ramiona i, podpierając wzajemnie, chwiejnym krokiem wyszliśmy z baru. Dokąd? W stronę słońca! Myślami wciąż w nowym świecie Riverside, zapytałem szefa:
   - Jak jest?
   - Bardzo dobrze, Bożydarze. Bardzo dobrze.

  
Chciałbym dodać, że i tym razem historyjka jest nieco przejaskrawiona, ale nie pozbawiona wielu pierwiastków prawdy. "Anno Domini High Definition" początkowo mnie negatywnie zaskoczyło, aby, po kilku przesłuchaniach, wywalczyć sobie zasłużone miejsce
w moim umyśle. Bardzo dobra płyta, choć zupełnie inna od Trylogii i o wiele od niej mocniejsza. Jeżeli nie straszne Ci, drogi Czytelniku, bardziej metalowe granie, atakuj śmiało, bo to prawdopodobnie najlepsza polska płyta w tym roku!

Ocena: 8/10

PS1: Dziękuję Ewie za pomoc w zrozumieniu tego albumu
PS2: Wersja digipack wzbogacona jest o DVD z koncertem zespołu w Amsterdamie. Miła rzecz za niewiele więcej.

MUZYKA - Riverside: Rapid Eye Movement (2007)

DUDOTYDZIEŃ, część III

1. Beyond the Eyelids 7:56
2. Rainbow Box 3:36
3. 02 Panic Room 5:29
4. Schizophrenic Prayer 4:20
5. Parasomnia 8:10
6. Through the Other Side 4:05
7. Embryonic 4:10
8. Cybernetic Pillow 4:45
9. Ultimate Trip 13:12

Całkowity czas: 55:43

27 września 2007

   (...) Obudził mnie hałas, coś jakby rozróbki pseudokibiców - krzyki, przekleństwa, tłuczenia szkła... Kilka sekund minęło, zanim, niecałkiem jeszcze przytomny, przypomniałem sobie, co dzieje się na ulicy. "Panowie muszą tak napierdalać od białego rana?!" - słowa Adasia Miaczyńskiego stały się mi tak bliskie... Schowałem głowę pod poduszkę próbując udawać, że pierze, którym to jest wypchana, jest dźwiękoszczelne. Bez skutku... Wypełznąłem krzywo z łóżka. Szukając nogami kapci spojrzałem na półkę z płytami, a w szczególności na tę jedną - powód całego ambarasu na ulicy. "Mariuszu, dlaczego?" - wypaliłem w jej kierunku. Nie dostałem jednak odpowiedzi, więc udałem się do kuchni, aby zaparzyć kawę. Jeszcze się nie domyślacie, o jaką płytę chodzi..? No jakże to! Przecież niedawno Riverside wydało swój trzeci album, który zamyka "Reality Dream Trilogy" - "Rapid Eye Movement"...

   (...) Do pracy udałem się pieszo. Z nieukrywaną przyjemnością stwierdzam, że śmieszą mnie te wszystkie rozróbki, choć możliwość oberwania butelką w głowę to już nic fascynującego, więc zachowywałem ostrożność. Po drodze spotkałem wielkiego bolka ze starym (kineskopowym) telewizorem pod pachą. Postanowiłem nawiązać rozmowę.
   - Witaj! - uśmiechnąłem się szeroko, co oczywiście odwzajemnione nie zostało. - Co masz zamiar zrobić z tym telewizorem?
   - Rzucić go komuś w okno. - zdradził swe zamiary Bolek (tak go ochrzciłem).
   - Z powodu "Rapid Eye Movement"? Czy to nie przesada?
   - Ziomek! Ty mi tu klusków z grzybami nie wkręcaj! Zawsze mogę go rozbić na twojej głowie! - sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli.
   - Nie, nie! Spokojnie! Ja też się zawiodłem na najnowszym albumie Riverside! - krzyknąłem jak najprędzej.
   - Ach... - Bolek położył telewizor na ziemi i podał mi rękę. - Bolesław.
   Czyli nie myliłem się zbyt wiele nadając mu imię Bolek. Skoro przełamałem pierwsze lody, nic już nie stało na przeszkodzie, aby zapytać go o coś więcej.
   - Bożydar. - rękę Bolesława oczywiście bardzo mocno uścisnąłem. - No, ale tak serio, "Rapid Eye Movement" to jeszcze nie jest takie dno.
   - No niby i tak, ziomek, ale ty... "Out of Myself" było wyrąbane w kosmosik, "Second Life Syndrome" zrywało czapę, każdy się napalał, jak szczerbaty na suchary, a tu taka poracha...
   - Pierwsze cztery utwory są naprawdę w porządku i nie powiesz mi, że tak nie jest!
   - Nie no, ziomek, "Beyond the Eyelids" ma zarąbistą część instrumentalną, "Rainbow Box" kojarzy mi się z takimi zajebistymi filmami o szpiegach...
   - "02 Panic Room" to perełka. Niesamowity refren i pełna smutku coda, która to właściwie jest jedynym takim momentem na całym albumie.
   - Ziomek, "Schizophrenic Prayer" też trochę daję w czerep.
   - Tak, masz rację. Jednak, to tylko pierwsze dwadzieścia minut płyty...
   - No... A dalej taka skifa...
   Jakże cierpienia zbliża ludzi. Nawet tak różnych, jak ja i Bolesław! Pogrążyliśmy się chwilę w zadumie, ale w końcu Bolek cicho powiedział:
   - Ostatni kawałek jest jeszcze spoko. W drugiej połowie. Tam grają, jak kiedyś... I jeszcze kończy się tak, jak zaczyna "Out of Myself"!
   Ileż w tej tryglodytycznej przemowie prawdy. Nie pozostało mi nic innego, jak pokiwać głową i pożegnać się ładnie.

   (...) Zatrzymałem się pod Empikiem. aby pooglądać liczne ataki na sklepik, który, jakże niefortunnie, oblepiony był plakatami wieszczącymi o premierze "Rapid Eye Movement". Podszedłem do małej grupki ludzi (ta z miotaczem ognia wydawała się niecno niebezpieczna) i zaczepiłem jakiegoś gogusia w okularach.
   - Witaj! A ciebie co denerwuje w "Rapid Eye Movement"?
   - Druga połowa płyty oczywiście. Taka bez wyrazu, bez pomysłu...
   - Bez jaj! - krzyknął ktoś z lewej.
   - Wydaje mi się - kontynuował okularnik. - Że tak naprawdę zespół nie miał już pomysłów na cały album. A trylogia czekała na zakończenie... Może gdyby trafiły tutaj nagrania z tej EPki, co to ją wydali przed "Second Life Syndrome"...
   - "Voices In My Head" - podsunąłem.
   - Ot, właśnie. Gdyby dodali te utwory, byłoby to godne zwieńczenie trylogii.
   - A mnie trochę wnerwia wokal Dudy! - do naszej konwersacji dołączył się jakiś długowłosy chłopak. - Na poprzednich albumach był świetny, a tutaj niby śpiewa, a właściwie jego wokal stoi jakby tak obok. Gubi się w całości.
   - No tak, święta racja. - powiedział mężczyzna z koloratką na szyi (swoją drogą, nie sądziłem, że duchowni także słuchają Riverside!). - Nie zapominajcie jednak bracia, że wielki grzech popełnili także Piotr Grudziński i Michał Łapaj. Na poprzednich albumach ich solowe popisy były takie piękne, niemal dotykało się nieba podczas ich słuchania. Tymczasem, zaprawdę powiadam wam! Pięć razy słuchałem "Rapid Eye Movement" i żadna solówka nie zostawiła śladu w mojej duszy.
  
   Moje wzruszenie było niesamowite. Ubolewanie nad "Rapid Eye Movement" połączyło tyle różnych ludzi, o różnych poglądach i wyznaniach! Nie wytrzymałem i pociekły mi łzy. Od razu poczułem wiele rąk na ramieniu, co niektórzy także zaczęli płakać. Rycząc, niczym niemowle, wyciągnąłem z kieszeni swoją kopię "Rapid Eye Movement", którą otoczyliśmy kółkiem i spaliliśmy. Wśród tylu szlochań usłyszałem śpiew:
"But if you lose your faith..."
   Melodię pochwycili wszyscy. W krótkim czasie, kilka setek głosów - młodych, starych, męskich i żeńskich - wzniosło pod niebiosia refren "In Two Minds" z cudownego "Out of Myself". Pozostała im tylko nadzieja...

   To oczywiście wyolbrzymiona historyjka, ale posiada wiele pierwiastków prawdy. "Rapid Eye Movement" naprawdę był ciosem w serce każdego oddanego fana. Płyta przeciętna, dająca się słuchać, ale stanowiąca zakończenie wielkiej trylogii. Zakończenie trochę naciągane, nagrane jakby bez tej iskry, która towarzyszyła poprzednim. Po wielu przesłuchaniach zauważam jej dobre momenty (początkowe cztery utwory i zwieńczenie), ale oceny wysokiej postawić nie mogę. Pozostaje liczyć, że pierwsze dwie płyty nieprzypadkowo były takimi perłami i Riverside nas jeszcze niejednokrotnie zaskoczy...

Ocena: 5/10

MUZYKA - Riverside: Second Life Syndrome (2005)

DUDOTYDZIEŃ, część II

1. After 3:31
2. Volta-Face 8:40
3. Conceiving You 3:40
4. Second Life Syndrome 15:40
5. Artificial Smile 5:27
6. I Turned You Down 4:34
7. Reality Dream III 5:01
8. Dance With the Shadow 11:38
9. Before 5:23

Całkowity czas: 63:34

"Mam dosyć tej cholernej czerni"
wywiad z Bezimiennym Bohaterem drugiego albumu Riverside - "Second Life Syndrome"

   Zanim rozpoczniemy, czy mógłby Pan się przedstawić? Pańska postać nie jest jeszcze powszechnie znana...
  
Oczywiście! Na imię mam Bezimienny, Bohater, co zapewne niektórzy czytelnicy wiedzą, po tatusiu. Na codzień studiuję prawo na Uniwersytecie Warszawskim, nie wyróżniam się zbytnio od swoich rówieśników. Jednak, to właśnie moje losy opisuje "Reality Dream Trilogy" progresywnego zespołu Riverside.

   Czy zastanawiał się Pan, dlaczego Mariusz Duda, lider Riverside, na bohatera wybrał właśnie Pana?
  
A żeby to raz! Ma to ogromny związek z moim życiem, które, bądźmy szczerzy, stanowi niekończące się pasmo porażek. Każda z nich coraz mocniej przybijała mnie do ziemi, pozbawiając, raz za razem, strzępek nadziei. Właśnie taką porażką rozpoczynał się debiutancki album Riverside - "Out of Myself"...

   O którym to nasi Czytelnicy mogli przeczytać na łamach "Teraz Progrock'a" w roku 2003. Niedawno na rynku ukazał się drugi krążek tej niezwykłej formacji - "Second Life Syndrome". W jaki sposób kontynuuje on Pańską historię?
  
Jak wiadomo, udało mi się pogodzić ze swoimi słabościami. Z tym, że jestem tylko człowiekiem i porażki nigdy się nie skończą. To bardzo wyzwalające uczucie... Przestałem rozpaczać, miałem już dosyć smutku. Pewnego dnia wstałem z łóżka, stanąłem przed lustrem i uznałem, że

"Już nie mogę
Duszę się
Mam dosyć tej cholernej czerni
Dosyć smutku i łez
Zwracam je codziennie razem z wczorajszą kolacją!"

  
   ...Rozpocząłem nowy okres w swoim życiu. Zrozumiałem, że jego panem jestem wyłącznie ja sam, więc to ja, a nie ktoś inny, zadecyduję jak dalej się ono potoczy. Smutek ustąpił... Jego miejsce zajął gniew.

   Czy Pańskie emocje miały również wpływ na muzykę chłopaków z Riverside?
  
To chyba oczywiste! "Second Life Syndrome" jest albumem szybszym, energetycznym. Muzyka przeszła przemianę wraz ze mną, co doskonale można zaobserwować chociażby w utworze "Artificial Smile". Czuć tutaj ogień! (dynamizm - dop. red.) Nie brakuje także kilku spokojniejszych momentów, bo, nawet w takim gniewie, potrzebowałem czasu na rozmyślanie.

   Pracę z którym członkiem Riverside wspomina Pan najcieplej?
  
Prawdziwą przyjemnością było obserwowanie nagrywania partii wokalnych przez Mariusza Dudę. Był niesamowity! W śpiewie udało mu się zawrzeć zarówno ironię, z którą podchodziłem do innych ludzi w tamtym okresie, ognisty gniew, jak i niepewność, która także przepełniała moją duszę. Polecam sprawdzić ballady - "Conceving You" i "I Turned You Down".
  
   Nie mogę zapomnieć o Piotrku Grudzińskim, który te wszystkie emocje tak zgrabnie ujął w swoich rozbudowanych solówkach, ale to chyba oczywiste, bo równie dobrze robił to jeszcze za czasów "Out of Myself". No i Michał Łapaj, dzięki niemu moja historia nabrała jeszcze większej głębi.

   Co Pan osobiście uważa o "Second Life Syndrome"? Jest lepsza od swojej poprzedniczki?
  
Lepsza? Nie. Inna? Z całą pewnością. Na podstawie obserwacji moich znajomych zauważam, że niektórzy bardziej cenią sobie "Out of Myself", inni zaś "Second Life Syndrome". Ja ustawiam siebie pośrodku. Obydwie mają dla mnie olbrzymie znaczenie, ale to chyba oczywiste, w końcu jestem ich bohaterem! (śmiech)

   Czy chciałby Pan na koniec przekazać coś naszym Czytelnikom?
   Ruszajcie do sklepu! I to biegiem! (śmiech) Nie jestem pewny, czy moja współpraca z Riverside będzie zawsze tak płodna, jak przy "Second Life Syndrome"...

   Dziękuję za wywiad
Rozmawiał: Adam Piechota

   I nic dziwnego, że nie był chłopak pewny...

"Tylko czy
Tego
Właśnie
Chciałem..?"

Moja ocena: 9/10

MUZYKA - Riverside: Out of Myself (2003)

Witam po krótkiej przerwie! Na Wyspie Jowisza świętujemy zaiste nietypowe święto - Dudotydzień! Oznacza to przypomnienie wszystkich dzieł Mariusza Dudy, czyli czterech albumów Riverside, jednej EPki, dwóch singielków, "czarnego" Lunatic Soul i wreszcie jego białej kontynuacji. Przyjemnej lektury :)

Zaczynamy od Trylogii Riverside, której to recenzje mają dla mnie szczególne znaczenie. Były to bowiem pierwsze trzy teksty Waszego kochanego recenzenta, jakie miały zaszczyt zostać opublikowane na serwisie Artrock. Powód do dumy i okazja do sprawdzenia, na ile "polepszył się" mój warsztat.

1. The Same River 12:01
2. Out of Myself 3:43
3. I Believe 4:14
4. Reality Dream I 6:15
5. Loose Heart 4:50
6. Reality Dream II 4:45
7. In Two Minds 4:38
8. The Curtain Falls 7:59
9. Ok 4:46

Na temat Riverside rozpisywać się zbytnio nie trzeba. Warszawski kwartet istnieje dopiero od ośmiu lat, ale swoją muzyką zdążył namieszać nie tylko w naszym cudownym kraju. Jako dowód niech świadczy zainteresowanie się nimi samego Stevena Wilsona, dokładna biografia na angielskiej Wikipedii bądź też prawie pięć milionów (tak!) odsłuchanych utworów na popularnym serwisie Last Fm. Wiele słów, pozytywnych jak i negatywnych, zostało już o nich napisane, więc dlaczego i ja dokładam swoją cegiełkę? Otóż, moi drodzy, 15 czerwca roku pańskiego 2009 odbędzie się premiera ich czwartego krążka - "Anno Domini High Definition"! Czas zatem, aby ci, którym twórczość Riverside jest jeszcze obca, wypełnili swój obywatelski obowiązek i zagłębili się w senną krainę Warszawiaków.

   "Out of Myself" to nie tylko debiutancki album zespołu, ale także pierwszy rozdział "Reality Dream Trilogy" - konceptowej historii składającej się, jak sama nazwa wskazuje, z trzech części. Każda z nich to kolejny etap radzenia sobie bezimiennego bohatera z depresją, własnymi słabościami i odnajdywania samego siebie w tym pozbawionym litości świecie. Historii niezwykle udanej, należy dodać, ponieważ każdy z nas był (albo jest) jej uczestnikiem i do każdego teksty Mariusza Dudy trafią. Jednych wzruszą, innych zaciekawią, ale swoją rolę w poznawaniu muzyki Riverside odegrają znakomicie.

   No, ale rozhasałem się z cała trylogią, a mowa przecież o samym "Out of Myself".  W jego historię zagłębiać się nie będę, ponieważ wszystkie teksty są dokładnie przetłumaczone na oficjalnej stronie zespołu, a moim obowiązkiem jest zachęcenie Was (nie oszukujmy się, każdy wpierw patrzy na ocenę, więc nie ma co owijać w bawełnę) do posłuchania albumu. Jak najprościej opisać muzykę Riverside? Ot, właśnie. Prosto się nie da...

   Sen.  Prawie godzinny sen. Przepełniony wieloma krajobrazami, prawdziwymi i fikcyjnymi, powstałymi w wyniku mieszania się wspomnień z marzeniami. Delikatne solówki, na myśl przywodzące trochę Porcupine Tree z wczesnego okresu działalności, genialne partie basu i klawisze wykorzystane w najlepszy z możliwych sposobów - tworzące piękne, wielowarstwowe tła. No i psychodelia zespołów progresywnych z minionego wieku, podana w zmienionej, nowoczesnej formie. Nie myślcie jednak, że to tylko wolne granie dla starych pryków, bo, kiedy zespół zbuduje już imponujący krajobraz, potrafi solidnie zniszczyć jego strukturę za pomocą metalowych riffów i pojawiającego się gnieniegdzie growlu. Ach, właśnie, Mariusz Duda. Jego głos brzmi dobrze zarówno podczas melancholijnych szeptów jak i energetycznych krzyków. Już na debiucie pokazał klasę, jednak dopiero za kilka lat (w Lunatic Soul chociażby) dosięgnie szczytu. Tutaj popełnia kilka błędów (strasznie amerykańskie zaciągnięcie na początku "I Believe" wywołuje mały uśmieszek), ale w żadnym wypadku nie wpływają one negatywnie na odbiór całości.

   "Out of Myself" przede wszystkim odbierze pewność siebie każdemu, kto sądzi, że polskie zespoły odstają jakościowo od swoich brytyjskich kolegów. Mnie swego czasu odebrało, a za swoją głupotę bardzo teraz Polskich muzyków przepraszam. Jakość nagrania jest świetna, nic dziwnego, że Riverside na całym świecie zbiera pochlebne recenzje.

   Ciężko jest wytypować najlepszy utwór, gdyż koncept bardzo silnie wiąże ze sobą wszystkie nagrania i "Out of Myself" najlepiej się słucha jako całość. A szkoda moich zapracowanych paluchów na bezsensowane nawalanie w klawiaturę. Rozpływać się w pochwałach mógłbym bez końca, ale nie ma takiej potrzeby, ponieważ każdy, kto choć trochę lubi progresywną muzykę, posłuchać "Out of Myself" musi. Innej opcji nie ma!

Ocena: 9/10

wtorek, 2 listopada 2010

MUZYKA - Sylvan: Force of Gravity (2009)


1. Force of Gravity 5:12
2. Follow Me 4:39
3. Isle in Me 6:00
4. Embedded 3:30
5. Turn of the Tide 6:53
6. From the Silence 5:43
7. Midnight Sun 5:12
8. King Porn 7:31
9. Episode 609 6:00
10. God of Rubbish 4:01
11.Vapour Trail 14:30

  Kilka miesięcy temu, w momencie premiery "Force of Gravity", nowy materiał grupy Sylvan trochę za szybko spisałem na straty po dwóch czy trzech niewnikliwych odsłuchaniach. Dużo wody w Nilu musiało upłynąć, zanim spróbowałem się z Niemcami przeprosić, ale nie żałuję, ponieważ w momencie progresywnej posuchy na rynku, znalazłem pozycję świeżą i przyjemną. Tak więc, jestem niejako zmuszony napisać recenzję w ramach pokuty za chwile zwątpienia.

   Alternatywnym tytułem nowego dziecka Niemców mogłaby być "Siła Eksperymentów", bo tym właśnie charakteruzyje się jedenastka nowych kompozycji. Nieśmiałe kroki muzycy kierują w wielu kierunkach, nie zapominając nigdy o swoich neoprogresywnych korzeniach. I tak, mamy "prawie hard rock" w "Follow Me" opartym na szarpiących riffach i krzykliwym refrenie, które jednak zastępuje sekcja instrumentalna w stylu Dream Theater. "King Porn" już na starcie atakuje brudną, agresywną gitarą, by później wymieszać ją z artrockowym blaskiem w refrenie, a cały zabieg powtarza jeszcze kilkukrotnie. Delikatna ballada "Isle In Me" w połowie rusza z kopytem i siłą dziesiątek bębnów, zapierając dech w piersiach, podczas gdy finał "Turn of the Tide" niespodziewanie zaskakuje smyczkową aranżacją. Wokalista Sylvan, Marco Glühmann, w wyciszonym "Midnight Sun" zaśpiewa w duecie z delikatnym głosem Miriam Schnell, zakrzyczy z metalową energią w "God of Rubbish", a w zakończeniu albumu zagra niczym Fish na wszystkich emocjach słuchaczy. "Force of Gravity" co rusz zmienia kierunek, prędkość i styl, a jednak nie sprawia, że słuchacz czuje się w końcu zagubiony. Wręcz przeciwnie, daje się na ten swoisty (co de facto sugeruje już okładka) rollercoaster zabrać bez większych sprzeciwów.

   Niestety, Sylvan w przeszłości popełnił ogromny błąd, który odtąd zawsze będzie głównym powodem narzekań recenzentów na każdy kolejny album. Ten błąd nazywa się "Posthumous Silence". Album (na domiar złego z przedrostkiem "concept") tak wybitny, że cień jego zasłonił już krążek "Presets", swymi mrocznymi mackami sięgnął także "Force of Gravity". Bo to na "Posthumous Silence" Sylvan udowodnił, kto jest "mistrzem" - tam odkrywali, miast eksplorować i delikatnie poszerzać swoje granice. Nie chcę teraz wypaść jak czepialski recenzent z zawsze niezadowolonym wyrazem buźki, ale fakt jest faktem - "Force of Gravity" to jedynie (albo aż) kolejny zestaw eksperymentalnych piosenek, intrygujących muzycznie, bogatych w formę, acz ubogich w treść.

   Ale przecież nie każdego obchodzi treść; zainteresowany jest, przede wszystkim, muzyką samą w sobie. I taka właśnie osoba może bez wahania do tej kolejki wskoczyć. Czeka ją kilka chwil jazdy w przestworzach (tytułowy utwór, "Isle In Me", "Midnight Sun" i "Episode 609"), trochę bardzo udanych kompozycji, jak i niestety chwile znudzenia, w postaci zbyt przekombinowanego "King Porn" (już tytuł czymś śmierdzi), czy nazbyt wydłużonego "Vapour Trail", na szczęście będzie to miało miejsce dopiero w późniejszej części przejażdzki, kiedy już pasażer zostanie "pochwycony".

   Wiele już zespołów pokazało, że po niesamowitym dziele można wpaść we własną pułapkę twórczości, jednak Sylvan trzyma się dzielnie po "Posthumous Silence". "Force of Gravity" szczególnie ambitnie nie jest, ale słucha się go (i przede wszystkim - powtarza) z przyjemnością. Na razie więc mocna siódemeczka, bo wiem, że stać panów na więcej :)

Ocena: 7/10

poniedziałek, 1 listopada 2010

MUZYKA - Linkin Park: A Thousands Suns (2010)

1. The Requiem (2:01)
2. The Radiance (0:57)
3. Burning In the Skies (4:13)
4. Empty Spaces (0:18)
5. When They Come For Me (4:55)
6. Robot Boy (4:29)
7. Jornada Del Muerto (1:34)
8. Waiting For the End (3:51)
9. Blackout (4:39)
10. Wretches And Kings (4:15)
11. Wisdom, Justice, And Love (1:38)
12. Iridescent (4:56)
13. Fallout (1:23)
14. The Catalyst (5:39)
15. The Messenger (3:01)

Całkowity czas: 47:56

Spotkania z przeszłością, część II
  
  Nieco starsi Czytelnicy uśmieją się teraz do rozpuku, ale Linkin Park był dla mnie i moich rówieśników czymś przełomowym. Pierwszym poważnym krokiem postawionym na świeżej jeszcze muzycznej drodze poznania. Wszystko przed, wliczając tak wstydliwy dla naszego kraju (na szczęście, zakończony definitywnym zgonem) boom disco polo, nagle straciło znaczenie. Dla nas, pierwszych pokoleń niezakrytej żelazną kurtyną Polski, Linkin Park, jakkolwiek - ironicznie czy poważnie - do niego obecnie podchodzimy, będzie miał wartość sentymentalną. Pech chciał, że po albumie "Meteora" mieliśmy cztery lata na poznanie niemałego zakamarka Muzyki i wydaną wówczas "Minutes to Midnight" spuściliśmy z wodą w klozecie. I teraz, prawie dziesięć lat później, gdy nasze drogi dawno już się rozeszły, Linkin Park nagrywa nowy krążek. Po raz drugi więc rozprawię się z moimi młodzieńczymi idolami i już na starcie przygotujcie się na...

   Szok. Zespół, który zasłynął połączeniem agresywnej, numetalowej jazdy z rapowanymi wstawkami, zakochał się w syntezatorze, gitary utopił w oceanie przesterów i efektów, a perkusistę wysłał chyba na dłuższy urlop. "A Thousands Suns" to bez wątpienia zaskoczenie roku, nawet dla mnie - osoby, która Linkin Park już nie słucha. Chłopaki podjęli równie ryzykowną decyzję, co Pure Reason Revolution przy okazji wydania "Amor Vincit Omnia".

   Przed premierą najnowszego dziecka Amerykanów, miałem okazję usłyszeć reprezentujący album "The Catalyst". Posłuchałem i szybko podsumowałem słowami "sprzedali się". Jednak, singiel spełnił swój cel i zasadził we mnie ziarno ciekawości, które wykiełkowało całkiem szybko i płyta, trafiła do odtwarzacza. Trzy kwadransy później popadłem w konsternację. Niektórzy recenzenci już w tym momencie przelaliby tę konsternację na papier i zamknęli za sobą przygodę z nowym wcieleniem Linkin Park. Niestety, w głębi swego prostego serducha czułem (a musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że dla osoby zajmującej się muzyką, to najbardziej męczący i - paradoksalnie - intrygujący impuls), iż natrafiłem na płytę, która wymaga odrobinę wysiłku. W efekcie, płyta raz za razem doprowadzała do wrzenia moich sąsiadów i po pewnym czasie, uderzyła również we mnie, i to podwójną siłą. Ze zdumieniem odkryłem, że pozornie wycelowane w radiowe listy przebojów i elektroniczne do bólu zębów "A Thousands Suns" jest tak naprawdę dojrzałym, ambitnym albumem.

  Piętnaście kompozycji, z czego tylko dziewięć to utwory z krwi i kości. Pozostałe służą zagęszczeniu nastroju lub niezauważalnemu przejściu między kawałkami. Album zyskuje dzięki temu uczucie spójności i w żadnym wypadku nie przynudza. Wspomniałem o nastroju, bo i owszem, jest on (jak na omawiany zespół) niesamowity. Pojawiający się już w pierwszym na płycie "The Requiem" refren "The Catalyst" przyprawia słuchacza o ciarki a przejście pomiędzy "Wisdom, Justice, And Love" i "Iridescent" wprowadza go w nieopisywalny niepokój. Smutek jest uczuciem rządzącym "A Thousands Suns", przerywanym jedynie momentami, przez nostalgiczno - pozytywne ballady ("The Messenger", "Burning In the Skies") i agresywne "When They Come For Me" (ach, te werble!), wykrzyczane "Blackout" i jedyny moment na płycie, który pocieszy zrozpaczonych fanów pierwszych dwóch albumów Linkin Park - "Wretches and Kings". Krótko - krążek jest bardzo przemyślany i kompozycje po kilku przesłuchaniach łączą się w skończoną całość.

  Instrumentarium "A Thousands Suns" przyprawi fanów o zawał serca. Bo czy spodziewali się oni delikatnej linii basu i komputerowego beatu ("Burning In the Skies"), triphopowej elektroniki ("When They Come For Me"), syntezowanych smyków ("Robot Boy"), chórków ("Iridescent"), komputerowo obrobionych wokali ("The Requiem", "Fallout"), czy wreszcie ballady na akustyka i pianino ("The Messenger")? Nie, nie, i jeszcze raz nie. Stąd rozstrzelone po całej skali ocen przyjęcia w prasie i sieci.

  Jeżeli podobały Ci się pierwsze albumy Linkin Park, zastanów się dwa razy przed zakupem tej płyty. Jeżeli zaś lubujesz się w rzeczach nietypowych, doceniasz muzykę takiego na przykład Archive i nie straszne Ci są elektroniczne eksperymenty, możesz śmiało zainteresować się "A Thousands Suns". Dla mnie to ogromnie pozytywne zaskoczenie i dowód na to, że nawet tak ironicznie traktowana przeze mnie Gimnazjalna Miłość może po tylu latach zaskoczyć rozkochanego w artystycznej muzyce zrzędę. Postawić nowe Linki Park na półce, którą w ogromnej części zajmuje przecież progresywny rock? Żaden wstyd.

Ocena: 8/10 (czasami nawet mam ochotę wystawić 8,5)